fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

2013. Nominacja do Gdyni: Suska. Do Silesiusa: Suska. Do Orfeusza: Suska. 2017. Nominacja do Gdyni: Suska. Do Silesiusa: Suska. Do Orfeusza: Suska. Wreszcie nagroda im. Brody Wielkiego Buddyjskiego Krasnala: Suska. Pamiętam (a pamięć mam jak złota rybka), jak będąc młodym aplikantem, spytany przez Artura Bursztę, kogo uważam za poetę rokującego, odpowiedziałem oczywiście: Dariusza Suskę. Spojrzenie zmierzyło mnie raczej chłodne, lekko zdziwione, bo co ja tam wiem, fan Czechowicza i Larkina, który ledwie kilka tomów przeczytał, o Sosnowskim nie za wiele ma do powiedzenia, a „Wszyscy nasi drodzy zakopani” i „Cała w piachu” zrobiły na jego licealnym żywocie wrażenie i rymotwórczą konsekwencją, i tanatyczną aurą. Było to jakoś w okolicach „Czystej ziemi” (zimy), „Duchy dni” jeszcze nie majaczyły na horyzoncie, a tryumfalny marsz żałobny Suski miał się dopiero rozpocząć. Nie załapał się niestety autor prawem metryki na Nagrodę Kościelskich, ale najwyraźniej odreagowuje to przeoczenie w nowym tomie. Tym chętniej uruchamiam jednak krytycznoliteracką empatię, żeby zrozumieć ów mgielny, (nie)czytelny i ściszony dyspozytyw, który przydzielił Susce rolę głównego nominowanego Roku Pańskiego 2017, wespół z Jackiem Podsiadłą i Jerzym Kronholdem.

W nowy tom, „Ściszone nagle życie”, wabi czytelnika tytułowa metafora, a za nią podąża konwój tematów ostatecznych, wypowiadanych szeptem, z franaszkową łzą na policzku i ekstazą ukrytą w nogawce. Od typografii jednak zacznijmy, albo od tego przemyślnego konceptu okładki z fragmentem oświetlonego wirażu, bo wiadomo: życie na zakręcie, jazda po bandzie, bobslejowa drużyna Jamajki. W najważniejszym momencie pojazd wywraca się, ale dzielni zawodnicy dobiegają do mety, publika klaszcze, napisy końcowe. Niestety meta Suski nie ma nic wspólnego z pewnym specjałem od Waltera White’a. Chodzi po prostu o finisz, koniec, śmierć, finito (powtórzę cztery razy, co by rytm zachować, jak zachowuje sam poeta).

W nowy tom, »Ściszone nagle życie«, wabi czytelnika tytułowa metafora, a za nią podąża konwój tematów ostatecznych, wypowiadanych szeptem, z franaszkową łzą na policzku i ekstazą ukrytą w nogawce.

Pisał w pewnym wierszu mój ulubiony marksistowski pieśniarz, że „z zastanowienia się wynika rytm i piękno rzeczy”, i była to fraza genialna w swej prostocie, a ironiczna w wymowie. U Suski z zastanowienia się wynika rytm i śmierć, śmierć i rytm, jak w tej kreskówce o kocie i listonoszu, którą wszyscy znamy. Ale wróćmy do okładki, bo będziemy w tym tomie sporo wracać: Wydawnictwo Znak stanęło na wysokości zadania. Czarny, błyszczący papier z przodu, chyba kładka na łuku, oświetlona latarniami, zdjęcie oczywiście czarnobiałe (Wojciech Karliński), czcionka biała. „Dariusz Suska” stoi jak trzeba, za to tytuł chyli się kursywą, zawiany nieco. Czwarta strona okładki: szaro, ale tak przyjemnie szaro, jak w brudnym, krakowskim śniegu. Zdjęcie zakapturzonego, brodatego mężczyzny z niewyraźnym, acz designerskim podpisem (białym, chyba korektorem). Jest autor, mieszka w Warszawie, chociaż można by go pomylić z Irkiem Grinem, który mieszka w Krakowie, a pewnie trochę we Wrocławiu. Dowiadujemy się też dwóch ważnych rzeczy: że sześć tomów Suski zostało „świetnie przyjętych przez krytykę i nominowanych do najważniejszych nagród literackich” (ale to już w sumie wiemy), oraz że „Nowe wiersze Dariusza Suski odtwarzają (stwarzają na nowo?) świat jego pierwszych dziecięco-młodzieńczych przeżyć i doznań. To nie jest świat sielsko-anielski; dominują w nim ciemne barwy i czarne wersy”. „Nowe wiersze są intensywne i poruszające” – pisze Marian Stala o najbardziej chyba lunarnym i lunatycznym tomie polskiej poezji, jaki mógł mu się przytrafić po Świetlickim. Z takim blurbem nawet Nobel nie straszny.

Idźmy dalej tropem poruszenia: typografia. Pierwszy wiersz ma tytuł „Nieczytelność” – nie taka po prostu nieczytelność-niezrozumiałość i hermetyczność, ale z całym rozmachem i konceptualnym wyciszeniem: bo i tytuł szary, i kontur jakiś rozmyty, jakby w drukarni na tuszu oszczędzali, i jeszcze sama czcionka, rodzimy, uproszczony i pochylony odpowiednik renesansowego Garamonda, któremu ogonek „ś” skleja się z „l”. Nie wątpię, że jest to istotny krój, o szlachetnym i leciwym szeryfie, ważny dla baśniowej i tanatycznej wymowy tomu. Za okładkę odpowiadał Olgierd Chmielewski, za typografię Daniel Malak, wypada więc panom podziękować za tak przemyślany, konceptualnie dopracowany artefakt na miarę „Ulicy Słowiańskiej”. Dopiero z takich liter, trochę niedomagających, mogą się bowiem wyłonić kolejne wierszowane refleksje, od „Nieczytelności”, przez „Przejrzystość”, leśmianowskie „Ciemnidło”, po „Nieprzejrzystość” oczywiście.

Możemy ironizować, ale w tym „wyłanianiu się” z kartek „Ściszonego nagle życia” jest coś złowrogiego, widmowego, jakieś kalectwo i zagadka, poetyckie Scooby-doo. To czarne wersy, rzecze Stala, parafrazując chyba tytuł słynnej polskiej piosenki, która na początku stulecia podbiła rodzinną Europę, czarne, jak czerń okładki, jak „w nocach heban ulic śniących śnionych miast” (s. 8), jak „czarny śnieg przy hucie miedzi Legnica” (s. 22), jak czerń ciemnego czasu dzieciństwa – „panów w czarnych mercach/ chowających złych chłopców gdzie ruczaj od lasu/ brudne uszy w trawie głębiej czyste serca” (s. 9). Czy tylko ja mam wrażenie, że czegoś w ostatnim fragmencie brakuje? Orzeczenia może? Elipsa to czy anakolut? A może nie brakuje, tylko rytm panów od merców (por. Szczepan Twardoch) narzucił się na kolejny wers, zatarł podział, jak u Czechowicza zacierało się po usunięciu przecinków? Zaciek. Wiersz nazywa się należycie – „Thriller”, bo jest baśnią, o Jasiu, ale taką z popielnika, gdzie zamiast chatki czeka czarna wołga i wszystko zmienia się w urban legend z betonu, zmęczenia i śniegu. Dużo u Suski wszystkich trzech, tylko precyzji Barańczaka brakuje. Za to baśni sporo (nawet jeden wiersz „Baśń” się zowie, a inny „Bajka”, do kompletu), bo wszak „myślę że czas nie istnieje teraz widzę to jaśniej/ w ściszonym nagle życiu nie ma faktów – są baśnie” (s. 26). Prawem baśni zatem wszystko macza się w jakimś onirycznym sosie, zanurza się w nim i wynurza oblepione owym „ciemnidłem”, które chyba tylko dużym poczuciem humoru można uchronić od porównań z osławioną, młodopolską „osmętnicą” (nawet mimo oczywistego spostrzeżenia, że „Ciemnidło” pojawia się w tomie na prawach parowania się z wierszem „Ciemnica”, bo wszystko się u Suski dwoi i doparza).

Gdyby policzyć, ile razy w tekstach z nowego tomu autora „Całej w piachu” występuje czerń, mrok i ciemność, otrzymalibyśmy wynik analogiczny do gotyckich piosenek z przełomu wieków (czekać tylko na muzyczną wersję w jakimś odcinku specjalnym: „Artrosis, Moonlight&Suska”, oczywiście symfonicznie). Ale w sumie wszystko to wiedzieliśmy o tej liryce wcześniej: że będzie baśniowo, mrocznie, czasem jak u Honeta, z pszczołami, miodem i prochem („na stołku przed składzikiem podnosisz się idziesz do uli/ wykraść ciemną spadź a widzą to tylko pszczoły”, s. 17), ale też z ornamentami, w kolistych ruchach rodem z „Karate Kid”, cyklinując parkiet, w którym nagle odbije się jakaś ciemna myśl dzieciństwa albo śmierć we własnej osobie:

Umierałem kiedy jeszcze nie umiałem mówić

dawno temu to było gdzie łowili w sieci dzieci

ryby holując je wprawnie za nosy za uszy

(„Dawno temu to było”, s. 57).

Gdyby policzyć, ile razy w tekstach z nowego tomu autora „»Całej w piachu« występuje czerń, mrok i ciemność, otrzymalibyśmy wynik analogiczny do gotyckich piosenek z przełomu wieków

Z pewnością jest coś niepokojącego w figurze rytmicznego nakładania się pól semantycznych, echa, które nie liczy się z logiką zdania, które sprawia, że zlewają się obrazy i rejestry – dzieci i ryby, dzieci-ryby, rybodzieci, a przez kolejne wiersze wędruje pod prąd powidok pstrąga (taki np. łańcuch: „Pstrągi”, „Uciekaj pstrągu”, „Klenie”, „Rok”, „Ballada”, „Dawno temu to było”, „Otto Popper”). Kojarzy mi się ten początkowy fragment „Dawno temu…” z „Eli lama sabachtani” Wilków: „Z Tobą odeszły anioły/ Jest noc w ogromnym domu/ Umierałem i wołałem do nich/ Nie ma nas, nie ma nas”. Czy to już faux pas przywoływać tekstotwórcze umiejętności Roberta Gawlińskiego jako kontekst dla niedoszłego laureata Kościelskich, czy jeszcze pozostajemy w orbicie Suski, niegdyś mistrza frazy o „Batmanie w dresie z bazaru”? Chyba jednak pozostajemy, bo w „Nieczytelności”, cytowanym już wierszu otwierającym, czytamy:

Myślę, że to był smutny świat ale nie mam

innego o którym mógłbym ci opowiedzieć.

W oknie widywałem śnieg – przerośnięte

płatki kleiły się do szyb jak niejasne oczy

aniołów. To już mógł być ten moment kiedy

stajemy się nieczytelni dla innych jak wtedy

gdy umieramy. (…)

Zwróćmy uwagę na mosiężną logikę zdobników, tych niecodziennych, surrealistycznych i nieustannie odkrywających nowatorstwo polszczyzny porównań: płatki kleją się do szyb, płatki są przerośnięte, kleją się jak niejasne oczy, oczy aniołów. Niejasność oczu aniołów (więc jednak Gawliński), podglądających nas spod zaspanych powiek (niejasne, zmącone, klejące się oczy – domena snu) koresponduje tu z nieczytelnością, iście bernhardowskim wymazywaniem, bo przecież nie umieramy, tylko zanikamy, nie milczymy, tylko ściszamy głos, nie przestajemy istnieć, tylko powoli gaśniemy. Jest to oczywiście możliwe o tyle, o ile uwierzymy w „widywanie śniegu” jako fenomen egzystencjalny, baśniowy, epifanię z pogranicza jawy i snu. Jeszcze nie umarliśmy, ale i tak już jesteśmy martwi, bo choć to zaledwie „mógł być ten moment”, z pewnością był tym właśnie momentem, a tryb przypuszczający służy jedynie wprowadzeniu chwiejności do świata podmiotu, świata nader skostniałego i pełnego rupieci.

A mogło być np. (tak mi się przeczytało, ach ta czcionka): „W oknie widywałem śnieg – przerośnięte/ ptaki kleiły się do szyb”, i z miejsca mamy sytuację iście hitchcockowską, niepokojącą. Gdyby, wbrew Susce, również obrazowi „niejasnych oczu aniołów przyklejonych do szyb” nadać realistyczny wymiar – poeta jak widać woli pozostawać na poziomie metafor i porównań lub taniego, językowego symbolizmu – mielibyśmy rzecz jeszcze bardziej surrealistyczną, niż klejące się do szyb, przerośnięte ptaki, odjechaną, jak to się mówiło w latach dziewięćdziesiątych. Tymczasem mamy frazesy i pustosłowie: anioły, które nie są aniołami, oczy, które nie są oczami, płatki śniegu, które tylko udają śnieg, bo zaraz przechodzą w motyle (bo wszak „pierwszy śnieg” „Jest rojem białych motyli kiedy spada z chmur”, s. 25). Może drzemie w tym jakiś leśmianizm (znikający świat, perspektywa dziecka, śnieg jako katalizator wspomnień), ale daleko mu do materialności i dynamiki innego „Śniegu”: „Pamiętam ów ruchliwie rozbłyskany szron/ śniegu ociężałe w gałęziach nawiesie,/ jego nieustanny z drzew na ziemię zron,/ uczucie, że w słońcu razem z śniegiem skrzę się”.

Sytuacja opowiadania z „Nieczytelności”, w połączeniu z dedykacją tomu (Anetce), sprawia wrażenie snucia bajki na dobranoc, która jest niestety – z konieczności, bo przecież podmiot dotknięto śmiercią już w dziecięctwie – smutna, ale skuteczna. Zakładam, że do części refleksyjnej sonetu (tak, to wciąż sonet, bez rymów, za to z klasycznym podziałem na część opisową i refleksyjną) żadne dziecko nie dotrwa, a dopiero tam znać trud filozoficznego zaplecza Suski: „Myślę, że coraz częściej jestem nieczytelny./ I myślę że taka to jest droga – do nieczytelności”. To ja autora zapewnię: nie jest tak źle, nudny – owszem bywa, przesadzony i pełen pustosłowia, pstrzący się od unurzanych we mgle i śnie rekwizytów i zdobników – również, ale z nieczytelnością problemu nie ma; śp. Henryk Markiewicz by zaaprobował. Z tego opowiadania bajek będzie nam się zresztą podmiot jeszcze wiele razy spowiadał, dręczony poczuciem winy, bo może jednak nie powinien tak ględzić, skoro sam ani jest, ani nawet bywa:

Opowiadam bajki które czasem nie powinny przejść mi przez gardło –

prawdziwe bajki o tym jak umieraliśmy i nie umarliśmy jak duży czas

przychodził po mały czas zabierał dzieci i tworzył z nich obrazy.

(s. 30)

A teraz poważnie: jest to oczywiście idealny sposób na stworzenie prywatnej ontologii bytu niepełnego, widmowego, który po części przynależy już do przeszłości, którego świat stanowią niematerialne wspomnienia i który ponadto stara się opowiedzieć o doświadczeniu ostatecznym, o „niewidzialnym nic”, świecie, „który zanikł mimo że tak mało się zmieniło”. Rozumiemy zatem, z jakim problemem natury poznawczej i językowej boryka się podmiot: jak opowiedzieć dziecku (pardon: czytelnikowi) bajkę metafizyczną o tym, że wszystko umiera (pardon: zanika), nie używając brzydkiego słowa na Ś, a kiedy już wyostrzy ono swój zmysł krytyczny i stwierdzi: ściemniasz, móc wiarygodnie udać głuchego i potwierdzić: no przecież mówiłem, że się ściemnia, zawsze mówiłem tylko o tym, że „[t]o nie mógł być smutny świat ale nie miałem innego/ więc przedwcześnie robi się ciemno przedwcześnie” (s. 72).

Przeanalizujmy jeszcze początek innego wiersza, pozostającego w analogii do tytułu tomu: „Ściszone nagle radio słuchane w ciemności/ serie schrypłych trzasków kiedy ginął sygnał/ nie znałem historii ale wszystko co istotne// wydarzało się bez niej (…)” (s. 66). „Schrypłe trzaski” mają tworzyć wrażenie słuchowej nieprzyjemności, sygnał „ginie” nie tylko gubiąc fale, ale i w sensie ontologicznym, zwłaszcza odniesiony do Historii; radio jest oczywiście w ciemności, bo ontologia Suski w światło wyposaża oszczędnie, a i PRL prądu nie rozdawał łaskawie. Najbardziej symptomatyczna dla tych wierszy jest jednak sama diagnoza stanu: „ściszone nagle radio”, nie: ktoś ściszył, nie: ja ściszyłem i nie: ja słuchałem, nie mamy więc do czynienia wyłącznie ze zwierzeniem lirycznym. Od razu stawia się nas przed faktem/mitem, pewnym stanem rzeczy, za którym stoi niewiadoma zasada, nieznany poruszyciel. Chociaż wszystko dzieje się w tym z(a)nikającym świecie samo, zza węgła wygląda jakiś panteistyczny Ojciec, poszukiwany i upragniony, który opowie baśń, ukoi, rozgrzeszy podmiot z podjętych działań i zwolni z odpowiedzialności. Najtrudniejsze – i chyba najlepsze – w tomie są te momenty, gdy bohater musi zmierzyć się z myślą, że to on sam jest owym ojcem, że nie może już na nikogo zrzucić „ściszonego nagle radia” i „znikającego świata”, a komunikacja naznaczona jest wyłącznie jego własną, powracającą ułomnością i infantylnym wymykaniem się od odpowiedzialności. Mimo takich przebłysków, nowe wiersze Suski w większości są jak pozbawione elementów edukacyjnych i morału, mozolne powtarzanie lektury „Piotrusia Pana”. Dziecięcą fantazję zastąpiono jednak rupieciarnią rekwizytów w postaci motylich broszek, rybich płetw i gum Donaldów, a samego Piotrusia podstarzałym Robinem Williamsem.    

Tomik Suski służyć może jednak jako doskonały miernik stabilności gustów naszych gremiów krytycznych. Jest dogłębnie przemyślany i dopracowany, a przy tym nieznośnie manieryczny. Uosabia najgorsze cechy symbolizmu, z jego abstrakcyjnym, nieuważnym posługiwaniem się obrazami i kliszami językowymi (wyjeżdża się tu np. „z mętnej łzy czasu”, s. 41), a ponadto filozofuje na poziomie szkolnych rekolekcji (i to nie tych postsekularnych, jakie odprawia wybornie Piotr Bogalecki).

Tomik Suski służyć może jako doskonały miernik stabilności gustów naszych gremiów krytycznych. Jest dogłębnie przemyślany i dopracowany, a przy tym nieznośnie manieryczny.

W momencie historycznym, w którym jest w tej chwili Europa, walcząca tak z terroryzmem, jak i z własną autoimmunizacją, zmagająca się z partykularyzmami narodowymi, problemem imigranckim, tocząca nieswoje wojny na marginesie imperialnych rozgrywek (tak militarne, jak ekonomiczne), nierozerwalnie wpleciona w globalną sieć i zapominająca od czasu do czasu o widmie kryzysu na rzecz kapitalistycznej euforii, Suska ma nam do opowiedzenia eschatologiczną bajkę o tym, że wszyscy z(a)nikamy, że przeszłość, że płatki śniegu, motyle i lepkie oczy aniołów, że „Wypada się na świat/ kocha i umiera może jeszcze/ dzieciństwo – nic innego nie ma” („Campo Santo”, s. 74), tę samą, którą opowiadał w roku 2000, i 2004, i 2012. Opowiada rzeczywiście pięknie, nawet jeśli nie zauważa, że fraza „klony robiły się niemal karminowe od naszej niejasnej krwi” (s. 50) jest dość niezręczna, bo prócz drzew i pór roku mamy też klonowanie, a rytmicznie dopasowane zdanie „chłopaki [mają – JS] brzuchy z kasztanów może/ bicepsy z żołędzi pedałki włosy z zapałek/ by łatwo je było podpalić” okaże się dość niepokojące (s. 49), gdy przestanie już być „jasną opowieścią na niejasny temat” (s. 49, i s. 59, taki refren), czyli bredzeniem trzy po trzy o tym, że „niemal nie ma jasnych tematów/ przed językiem” i mszaki symbolizują śmierć. Co symbolizują w tym wypadku aliteracje? Refluks śmierci?

Jeszcze bardziej chybione są wersy: „gdy jak duch wchodziła pruliśmy z mauzerów/ choć nie powinienem celować tak dobrze/ w 44 w stodole w 70 w przedszkolu// do małych dziewczynek – i tak miały zniknąć/ a czy ma znaczenie kiedy i dlaczego” (s. 37). Znamy dobrze ten kontekst: zabawy dziecięce (chłopców zwłaszcza) są w rzeczywistości zabawami ze śmiercią, oswajaniem jej, a małe dziewczynki i tak znikną, bo dorosną. A jednak trudno mi pojąć, jak retoryka wszechwładnej ciemności i śmierci („Stąd być może ciemność” – to tytuł wiersza) może Susce zrównać zbrodnie wojenne na dzieciach z zabawami innych dzieci oraz z samym procesem dorastania. W tej baśniowej logice, w malignie, wszystko się tłumaczy i zlewa w jedno: i to, że żyjemy po Auschwitz, Hiroszimie i zbrodniach z Kambodży („Donaldy I” i „II”), i to, że „ten trzylatek wyrzucony na brzeg Morza Śródziemnego” reprezentuje tragedię uchodźców z Syrii, i to, że każdy z nas jest egzystencjalnym uchodźcą, wymykającym się śmierci. Prowadzi to do niepokojącego relatywizmu, wedle którego historia po prostu nie istnieje, a fakty (ktoś zginął) i nastroje (przeczuwam bliskość śmierci) mają taką samą ontologiczną i etyczną wartość. To pomieszanie porządków, upstrzone zasuszonymi motylami i nawiedzane przez duchy nowoczesności, możliwe jest w leśnej chatce na uboczu Kotliny Kłodzkiej, w dzienniczku emerytowanej miłośniczki Blake’a, która niechybnie dokona zaraz wyrównania rachunków z wszechobecną śmiercią. Ale poezja Suski nie zamieszkuje górskiej chatki ani nie zgłębia newage’owej myśli o pamięci wody. Przychodzi z centrum Warszawy, ukazuje się w znamienitym, krakowskim wydawnictwie, i niestety, iście po krakowsku, kultywuje swój literacki spleen. Może jestem niesprawiedliwy dla tego tomu, pełnego medytacyjnej, mantrycznej refleksji o rybach i śmierci, rozgrywanego między majakiem i jawą, objawieniem i oszustwem, między poczuciem rozczarowania językiem śmierci (s. 67), a przejmującą frazą „Mój kraj znowu jest manekinem/ umarłych a zima kończy się tak powoli/ powoli” (s. 74). Może nie doceniam dramatu pięćdziesięciolatka, który każdego dnia odkrywa, że jednak nie jest bohaterem książki J.M. Barriego, a piosenki Wilków nie są wyżynami rodzimej liryki. Empatia mnie zawodzi. Niestety nie żułem donaldów „między śmiercią 70 a tą po 75” ani tym bardziej „między niczym a niczym” (s. 28). Żułem je tak po prostu, nie wiedząc nawet, że wpisuję się tym w archiwalia rodzimego kapitalizmu i nawiązuję ponadpokoleniowy dialog.

Cykl krytyki negatywnej
Tekst jest częścią autorskiego cyklu prowadzonego przez Jakuba Skurtysa.

Dariusz Suska
„Ściszone nagle życie”, Kraków: Znak 2016, s. 80

Jakub Skurtys
ur. 1989, mieszka we Wrocławiu, doktorant na Wydziale Filologicznym UWr, krytyk; pisze głównie o poezji; interesuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii. Członek redakcji "Przerzutni".

Cykl krytyki negatywnej
Tekst jest częścią autorskiego cyklu prowadzonego przez Jakuba Skurtysa.

Dariusz Suska
„Ściszone nagle życie”, Kraków: Znak 2016, s. 80

POPRZEDNI

recenzja  

Prawdziwe zderzenie cywilizacji

— Paweł Majewski

NASTĘPNY

recenzja  

Bardzo tajemnicze tajemnice

— Małgorzata Litwinowicz