Marcin Wicha „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”, Karakter, Kraków 2017, 184 strony.
Moja matka uwielbiała zakupy – wyznaje Wicha. „Kupowali z ojcem niepotrzebne drobne przedmioty. Imbryczki. Scyzoryki. Lampy. Automatyczne ołówki. Latarki. Nadmuchiwane podgłówki, pojemne kosmetyczki i różne pomysłowe gadżety, które mogą się przydać w podróży. Było to dziwne, ponieważ nigdzie się nie wybierali”. Żyli w zasadzie niczym Sylvie i Jérôme z „Rzeczy” George’a Pereca:
„Nie doznawali radości ani smutku, ani nawet nudy, ale mogło im się zdarzyć, że zadawali sobie pytanie, czy jeszcze istnieją, czy naprawdę istnieją: stawianie sobie takiego nierzeczowego pytania, nie dawało im żadnej satysfakcji prócz tej jednej – zdawało im się czasami, niejasno, niewyraźnie, że ich życie jest właściwe, stosowne i paradoksalnie konieczne”.
O powinowactwach (z wyboru?) między Wichą a samym Perecem można by zresztą powiedzieć wiele – by poruszyć chociażby kwestię lapidarnych wspominek-wypominek czy dyskretnego uroku żydowszczyzny. Kolokwialnie mówiąc – ewidentnie coś jest na rzeczy. Tyle tylko, że o „Rzeczach…” (i o „Rzeczach”) wypadałoby mówić do rzeczy. Inaczej – szkoda gadać.
Tymczasem „dalej trwa niechlujna krzątanina, / okropna ale pełna otuchy”. Mieszkanie opustoszało, zostały tylko książki, przypominające białe żaglówki z wiersza Elizabeth Bishop, które „wciąż piętrzą się jedne na drugich / […], niepewne, / czy da się je naprawić po ostatnim katastrofalnym sztormie”. Nie żadne „prawdziwe istoty, / Które zjawiły się raz, świeże, jeszcze wilgotne” i które – jak chciałby poeta – zawsze „będą na półkach, dobrze urodzone”, lecz rozkapryszone, stare woluminy – „poprzecierane, wyblakłe i brudne”. Encyklopedie, poradniki, słowniki, „niedobitki Prusa”. Będą stawiać opór, wszak „wyglądają jak wojsko”. „Rozbity oddział o niskim morale” – pułk kombatantów bezceremonialnie zdegradowanych do rangi makulatury. Pułki na półkach.
Mieszkanie opustoszało, zostały tylko książki, przypominające białe żaglówki z wiersza Elizabeth Bishop
By spisać kolejną kronikę pełną wypadków miłosnych i przypadkowych rzeczy, trzeba wpierw to wszystko uprzątnąć, oddać się na chwilę prostej buchalterii i stoczyć małą batalię z regimentem najntisowych poradników. „Stare korespondencje zaśmiecają zatokę”. Wicha – podobnie jak Bishop – nurza się w odmętach pamięci, pragnąc odnaleźć w „czarnych znakach” jakąś puentę i wywróżyć z ciągów liter parę oględnych słów. Ma być rzeczowo i bez zbędnych sentymentów. „Bo matka zawsze tak mówiła”. Niemniej tej prywatnej archeologii codzienności nie przyświecają wcale szorstkość i dosadność cechujące wypowiedzi zmarłej, ale – charakterystyczne dla przygodnego obrońcy szpargałów – precyzja i autentyzm. To proza pełna prostych anegdot, przytoczeń i wyliczeń (rodem z „Pamiętam że” Pereca), poprzez które przedmioty bezwstydnie panoszą się w zdaniach, zręcznie niwecząc naturalną potęgę podmiotu i całkowicie zawłaszczając karty poszczególnych rozdzialików. „To jest historia o rzeczach. I jeszcze o gadaniu. Czyli – o słowach i przedmiotach”. Prywatna księga śmiechu i zapomnienia, a także śmiesznie nieśpieszna powiastka o pustych desygnatach i utracie.
To proza pełna prostych anegdot, przytoczeń i wyliczeń, poprzez które przedmioty bezwstydnie panoszą się w zdaniach
„Szybki montaż scen poprzedza katastrofę. Popatrzcie, życie toczy się normalnie” – mówi Wicha. Jednak, w przeciwieństwie do debiutanckiego „Jak przestałem kochać design”, „Rzeczy…” są opowieścią nie tyle wizualną, ile uzualną (przecież „Każdemu nabytkowi towarzyszył rytuał”). Nie naoczną, lecz oczywistą – niebudzącą jakichkolwiek wątpliwości i nieznośnie realną. To rzecz o zawodzeniu słów: cichym skowycie znaczeń, które nie mieszczą się już ani w topografii wspomnień, ani – jak trafnie zauważyła Justyna Sobolewska – w okładkowej typografii. Tutaj – niczym w „Emmie” Jane Austen, do której zmarła ustawicznie powracała „w chwilach przygnębienia” – „zdania nie próbują niczego udowadniać”. Wicha zdaje się dobrze rozumieć, że choć dziś – by posłużyć się elegijną frazą Aldony Kopkiewicz – „krótsze życie rzeczy, dłuższe życie ciał / najzwyczajniej w świecie nie wystarcza ziemi”, to jednak „trzeba zrobić miejsce / […] / śmieciom i ich ludziom”. W ostatecznym rozrachunku bowiem „i tak będziemy czekać na zbyt długą śmierć”, ćwicząc się w – komunistycznej skądinąd – „sztuce trwania”. Czekać, rozmyślając o tym, „jak się usunąć z fejsa tak naprawdę? / i jak wymazać swoją pamięć z googla?” (chociaż, w odróżnieniu od ojca Kopkiewicz, którego imię i nazwisko widniały jeszcze przez jakiś czas na liście facebookowych znajomych córki, matka Wichy pozostawiła po sobie jedynie nazwę sieci Wi-Fi, nieustannie terroryzującą telefony sąsiadów). Albo głowiąc się nad tym, „jak zrzucić kilogramy, być lepszym ojcem, świadomym konsumentem, zdrowym nieboszczykiem”. Trwać, pragnąc jednocześnie, „żeby zgiełk na zewnątrz nie był tak od rzeczy”. Przede wszystkim zaś uporczywie mówić o rzeczach, gdyż „przedmioty już wiedziały. Czuły, że wkrótce będą przesuwane. Przekładane w niewłaściwe miejsca. Dotykane cudzymi rękami. Będą się kurzyć. Będą się rozbijać. Pękać”.
I jeszcze mówić do rzeczy: „No już. Zaraz zrobi się ciepło. Wszystko będzie dobrze (i bach do pudła)”.
Wyimki z „Rzeczy” Georgesa Pereca i „Zatoki” Elizabeth Bishop kolejno w przekładach Anny Tatarkiewicz i Stanisława Barańczaka.
Marcin Wicha „Rzeczy, których nie wyrzuciłem”, Karakter, Kraków 2017, 184 strony.
ur. 1997, student polonistyki w ramach MISH UJ. Sądeczanin, mieszka w Krakowie. Skrycie marzy o przeisto-czeniu się w formę dyskursywną.