fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Chodzenie i pisanie są w przedziwny sposób zsynchronizowanymi czynnościami. Obydwie posługują się rytmem, który jednak dla każdej osoby jest znacząco odmienny, tworzony indywidualnie; uczymy się i chodzić, i pisać – zarazem obie te umiejętności uznajemy za podstawowe do tego stopnia, że traktujemy je jako oczywistości. Chodzić i pisać znaczy: być człowiekiem. Dwunożność to jedna z cech, która odróżnia ludzi od innych przedstawicieli naczelnych, zmieniła nasze mózgi i kanały rodne; pisanie (a za nim czytanie, rzecz jasna) jest, nomen omen, pierwszym krokiem ku postępowi nauki i niektórych odmian sztuki. Nie trzeba od razu przypominać „Ulissesa” Jamesa Joyce’a: poezja Williama Wordswortha również powstawała w rytm jego kroków, krokami Kanta odmierzano godziny w Królewcu, w końcu – pisanie Waltera Benjamina nie byłoby takie samo bez włóczenia się po Paryżu.W tej historii brakuje jednak kobiet, bo i odczuwanie przestrzeni – które ściśle wiąże się z wolnością – jest w naszym wypadku znacząco odmienne. Doświadczamy wielu niewidzialnych granic (niekiedy ich niewidzialność zstępuje do sfery nieświadomej i potrzeba dłuższej chwili refleksji, by zdać sobie z nich ponownie sprawę): my, kobiety, częściej nie chodzimy do pewnych dzielnic, budynków, przesmyków, pasaży; często, gdy idziemy same i widzimy grupę mężczyzn, przechodzimy na drugą stronę ulicy. Chodzenie samej – naprawdę samej, bez towarzystwa męskiego członka rodziny – jest dostępne kobietom względnie od niedawna.

Nic więc dziwnego, że w ostatnich latach powstają kolejne książki, które z jednej strony zgłębiają wiedzę na temat ścisłego powiązania chodzenia i pisania, a z drugiej – próbują dopisać stricte kobiece rozdziały do tej kilkuwiekowej już tradycji. Zaznajomieni z tematem z pewnością przypomną sobie książki Rebeki Solnit, dopiero niedawno przetłumaczone na język polski: „Wanderlust: A History of Walking”oraz „A Field Guide to Getting Lost”. Jednak najważniejszą pozycją poświęconą osobliwemu związkowi chodzenia i pisania, która nie doczekała się jeszcze przekładu na nasz język, jest „Flâneuse”Lauren Elkin.
 

* * *

Zaczyna się banalnie – oto autorka, amerykańska studentka z klasy średniej, przyjeżdża do Paryża, zachwyca się nim, w konsekwencji zostaje na dłużej i decyduje się poznać jego ścieżki „od podszewki”. Lauren Elkin jest jednak dla czytelnika takim przewodnikiem po tym i innych miastach , jakim (toutes proportions gardées!) dla Dantego był Wergiliusz. „Flâneuse” nie opowiada o wszystkich ulicach, po których chodziła autorka, a przynajmniej – nie tylko o nich. W każdym z miast, których opisy splata z rytmem kroków – swoich, artystek, bohaterek filmów, książek, zdjęć – Lauren Elkin dokonuje pracy archeologicznej i historycznej jednocześnie. Analizuje układy ulic, przypomina, co działo się na nich przed dwustu, stu czy pięćdziesięciu laty. Szczególnie w miejscach tak poddanych ekonomii turystyki, jak Paryż, Nowy Jork, Wenecja czy Londyn, mamy ochotę dowiedzieć się: co działo się tu, „zanim”…? Zanim na rogu zaczęto sprzedawać marnej jakości gadżety? Zanim plac został ogarnięty knajpami o nierozsądnych cenach z myślą o ludziach, którzy nigdy tu nie wrócą? Kompetentna flâneuse powinna nie tylko zadawać podobne pytania – zdaje się mówić Elkin – ale również być zdolna do znalezienia na nie odpowiedzi.

Elkin dokonuje pracy archeologicznej i historycznej jednocześnie

Z dopiero poznawanego przez autorkę Paryża przechodzimy płynnie do Nowego Jorku, miasta pochodzenia Lauren Elkin. Współtowarzyszymy jej w zmęczeniu miejscem, które zna od urodzenia, wręcz zbyt dobrze – do tego stopnia, że zaczyna ją ono ograniczać, zamiast tworzyć możliwości. Następnie dzielimy z nią doświadczenie młodzieńczego zachłyśnięcia się stolicą Francji: jej zachwyt jest jeszcze naiwny, wyraża się w nieświadomym powtarzaniu czynności wykonywanych przez całe pokolenia aspirujących intelektualistów i pisarzy.

Sposób, w jaki Lauren Elkin rekonstruuje zdobywanie wiedzy o kolejnych miastach (potem czekają na nas jeszcze Londyn, Wenecja i Tokio, by powrócić do Paryża i Nowego Jorku), niebezpośrednio odnosi się do sposobu konstrukcji fabuły u Marcela Prousta. Tak jak w „Poszukiwaniu straconego czasu” natrętnie powracającą frazą była: „Dopiero później miałem zrozumieć, że…”, wskazująca na tworzenie wiedzy o świecie dopiero z pamięci przeszłości, tak autorka „Flâneuse” zdaje się mówić: „Dopiero później dowiedziałam się, że tu czy tam zdarzyło się właśnie to”. A „to” zawsze mówi o kobietachprzekraczających granice własnej wolności po to, by dowiedzieć się czegoś o świecie i o sobie. Dotyczyć to może George Sand, która najpierw wiodła życie przykładnej żony i matki w latach 20. XIX wieku, by następnie zmienić imię na to, które znamy (w rzeczywistości nazywała się Aurore Dudevant, z domu Dupin), by w trakcie rewolucji lipcowej porzucić męża i dziecko, a następnie przyjechać do Paryża, zacząć pisać, a wreszcie – stać się czarnym koniem późniejszej rewolucji, zwanej Wiosną Ludów. Dotyczy to także, rzecz jasna, Virginii Woolf, która przeprowadza się z siostrą do Bloomsbury wbrew ojcu, uważającemu, że jest to okolica niegodna dziewcząt z dobrego domu. Wreszcie, odnosi się to również do samej Lauren Elkin, zręcznie wplatającej opowieść o sobie w erudycyjny wywód – opowieść o ponad dwudziestu latach życia w trzech miastach, na trzech kontynentach (jej ówczesny partner dostał pracę w Tokio, w którym spędziła kilka lat).

Największa wartość „Flâneuse” zawiera się właśnie w konfrontacji tych potencjalnie „wielkich” życiorysów z życiem autorki, ale także – z życiem anonimowych przechodniów stanowiących w naszych oczach nic ponad scenografię do własnego życia. Decyzja o życiu w mieście – zdaje się mówić Elkin – nie jest bezkarna, bo cały czas musisz zadawać sobie pytania o granice. A są one najróżniejsze: może chodzić o granice miasta i tego, co jest w nim akceptowalne; mogą to być granice twoich możliwości (również samorealizacji), i to szczególnie wtedy, gdy miejsce, w którym żyjesz, wydaje się obiecywać realizację najskrytszych marzeń. Wreszcie: „Flâneuse”pyta o granice wytrzymałości, zarówno w polu społecznym – z tego powodu pisze o tym, dlaczego chodzenie, które zamienia się w demonstrowanie, potrafi nabierać aspektu ściśle politycznego – jak i w polu egzystencjalnym. Czy tak właśnie chcę żyć? Zakotwiczona (zawsze chwilowo) w zmieniających się miejscach lub ciągle w podróży, na walizkach, bez poczucia, że gdziekolwiek jestem w domu? Gdyby więc napisać, że „Flâneuse” Lauren Elkin to książka o życiu – nie byłoby w tym krztyny przesady.
 

* * *

Tak naprawdę „Flâneuse” zaczyna się opisem zdjęcia z 1929 roku, przedstawiającego Marianne Breslauerna tle ściany z napisem „Defensed’Afficher”:

Dzień się skończy, kobieta pójdzie dalej, fotografka pójdzie dalej, słońce też zniknie, a wraz z nim – cień latarni. Ale dla nas – to wszystko, co widzimy z tego miejsca, zawiera się w przeszłości: kobieta zapala papierosa, widoczna na tle ściany, miejsca zakazów i nieposłuszeństwa. Wyróżnia się ona anonimowością, nieśmiertelną pojedynczością (…). Defensed’Afficher. Zakaz naklejania ogłoszeń. Tymczasem ona jest. Elle s’affiche. Afiszuje się. Pokazuje się miastu.

Od czterech lat na przemian mieszkam w Warszawie (studia, praca, związek) i w Paryżu (praca, stypendium, wreszcie – wymarzone studia). Udało mi się zedrzeć w nim do cna pięć par butów, czemu sprzyjały: paryskie metro, deszcz, kręte ulice i niezdarność własna, która każe potykać się na tutejszym bruku. Stolica Francji nie uzależnia wielu podobnych mi osób (trochę aspirujących artystycznie, trochę ze skłonnością do nicowania rzeczywistości) swoją mitologią à la „O północy w Paryżu” – wprost przeciwnie, mieszkając tu można przez całe miesiące nie widzieć Wieży Eiffla, Sekwany ani dzielnicy łacińskiej. Jeżeli miałabym wskazać, co każe mi tu ciągle wracać i ponownie odkrywać miasto, to właśnie nieustanny rytm kroków własnych.

Dlaczego chodzę? Chodzę, bo to lubię. Lubię rytm chodzenia i mój cień na chodniku, zawsze odrobinę za mną. Lubię móc się zatrzymać wtedy, gdy tylko mam na to ochotę, oprzeć się o budynek, by coś zanotować w zeszycie albo przeczytać maila czy wysłać SMS-a, lubię, gdy świat na chwilę się wtedy zatrzymuje. Chodzenie w paradoksalny sposób umożliwia stałość .

Być może to jedyna stałość, na którą w ogóle możemy liczyć.

„Oczekiwane”
Autorski cykl Olgi Byrskiej poświęcony nieprzetłumaczonej dotąd na język polski literaturze zagranicznej.

Lauren Elkin
„Flâneuse: Women Walk the City in Paris, New York, Tokyo, Venice and London”, London 2016.

Olga Byrska
ur. 1991, pisze o literaturze i teatrze, publikowała m.in. w „Dialogu”, „Kulturze Liberalnej”, „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”, współpracuje z warszawskimi instytucjami kultury.

„Oczekiwane”
Autorski cykl Olgi Byrskiej poświęcony nieprzetłumaczonej dotąd na język polski literaturze zagranicznej.

Lauren Elkin
„Flâneuse: Women Walk the City in Paris, New York, Tokyo, Venice and London”, London 2016.

POPRZEDNI

recenzja  

Krytyka negatywna (5): Ania z Odczarowanego Ogrodu

— Jakub Skurtys

NASTĘPNY

recenzja  

Spokojnie, to tylko lata 90.

— Rafał Wawrzyńczyk