Kacper Pobłocki"Kapitalizm. Historia krótkiego trwania", Fundacja Bęc Zmiana, Warszawa 2017, s. 664.
Antropolog Kacper Pobłocki napisał książkę o ekonomii i historii gospodarczej, w której myślenie temporalne zastępuje myśleniem przestrzennym, okcydentalizm glokalizmem, a nacjonalizm metodologiczny „globalnym materializmem”. Śmiało odczarowuje w niej genealogiczne mity i wyjaśnia trwające procesy. Mnie natomiast pisanie o jego tekście wprawia w pewne zakłopotanie. Pierwszej trudności dostarcza już sam przedmiot. „Kapitalizm. Historia krótkiego trwania” to 550 stron lektury, która jednych fascynuje i wciąga, innych nudzi i męczy (Rafał Woś w swojej recenzji porównał ją wręcz do smakowitego tortu, który jednak mdli, gdy próbuje się go pożreć za jednym posiedzeniem.). To tekst, w którym historia kultury kulinarnej staje obok rozważań nad ewolucją konia, prywatne więzienia w USA obok piramid finansowych w Albanii, a dzieje miar i wag – obok parodystów z Make Life Harder. Jak zabrać się do pisania o tekście naukowym, który porzucając linearną oś czasu, porzuca też linearną strukturę wywodu (jej rekonstrukcja mogłaby być przecież kluczem do jego zrozumienia)? I co zrobić z pozycją, która swoim materiałem źródłowym, liczbą odniesień i poruszonych wątków, historycznym i geograficznym zasięgiem, wielością dyscyplin naukowych, które angażuje, aż w końcu ciężarem pojęciowości nowej i odziedziczonej przytłacza i musi przytłaczać „ekonomicznego analfabetę”, dla którego jest przeznaczona? Można by zacząć tak: „Co łączy Mieszka I i amerykański system finansowy, zagryzanie wódki śledziem i chodniki w Dubaju, Kasię Tusk i Witolda Kulę oraz kredyty hipoteczne wysokiego ryzyka i paragwajskich nomadów? Kapitalizm… w fascynującej książce Kacpra Pobłockiego!” A jednak nie można.
Nie dlatego, że byłoby to zdanie fałszywe – wątki te faktycznie pojawiają się w książce, a tym, co je spaja, rzeczywiście jest kapitalizm w jego szerokim (społecznym) lub wąskim (ekonomicznym) rozumieniu. Książka Pobłockiego jest też niewątpliwie fascynująca, choć nie tak, jak fabuły porywające czytelnika stylem narracji i wartką akcją. Chociaż wydawca zapowiada „porywającą opowieść”, to sam autor „zaprasza do podróży” i to jemu, jak sądzę, należy przyznać rację. Fascynujące podróże mają to do siebie, że większość czasu spędza się w ich trakcie, doświadczając nieraz bolesnej wręcz nudy. Przejazdy kolejowe, rozmowy zmęczonych sobą nawzajem ludzi, duszne miasta i monotonne pustkowia składają się na przedłużające się oczekiwanie, aż wydarzy się „coś”. Właśnie to „coś”, co odbiega zawsze od dającego się przewidzieć celu wyprawy i nie daje się sprowadzić wyłącznie do skutku tego, co je poprzedzało, okazuje się nadawać sens otaczającej je nudzie, odnajdywane przez analogię w kolejnych odwiedzonych miejscach. Lektura „Kapitalizmu. Historii krótkiego trwania” dostarcza podobnych wrażeń. Przedłużające się fragmenty, poświęcone na przykład rozróżnieniom między operacjami finansowymi, takimi jak arbitraż i spekulacja, albo polemiki, w które Pobłocki wdaje się z kolegami po fachu, przygotowują grunt pod późniejsze momenty olśnienia, by później zatrzeć się w pamięci pod ich ciężarem. Zaproponowany punkt wyjścia jest więc nie na miejscu nie dlatego, że pozostaje nieadekwatny wobec treści omawianej książki, ale dlatego, że byłby nieadekwatny, wziąwszy pod uwagę kontekst powstania recenzji. Jest to bowiem recenzja niewczesna, opublikowana długo po imponującym jak na gabaryty i cenę boomie na „Kapitalizm...”. Na fali promocji książki opublikowano szereg entuzjastycznych tekstów, których autorzy wyeksploatowali najbardziej nośne motywy, takie jak wątek Mieszka I jako handlarza niewolników czy propozycja zastosowania metod antropologicznych do badania globalnej ekonomii. Powstały też recenzje syntetyzujące i polemiczne (tu na szczególną uwagę zasługują dwa teksty opublikowane na stronie „Praktyki Teoretycznej” autorstwa Łukasza Molla i – szczególnie ostra, a przy tym mimo wszystko życzliwa, zasługująca na osobny komentarz – polemika Jana Sowy). Nabór tekstów o tym, dlaczego warto mieć na półce dzieło poznańskiego „antropologa ekonomicznego” został dawno zamknięty. Należałoby może znaleźć lukę w polu tekstów polemicznych, podjąć się mediacji między Pobłockim a Sową albo poruszyć problemy, które ten drugi puścił wolno? I to jednak byłoby nie na miejscu.
Poza dyletanctwem takiego projektu i lenistwem autora tych słów na przeszkodzie staje także profil pisma, w którym recenzja ma się ukazać. Szczegółowe polemiki z twierdzeniami Pobłockiego na temat akumulacji pierwotnej lub chociażby rzetelna analiza logicznej spójności jego argumentów odbiegałaby chyba zbyt dalece od kanonu recenzji literackiej. Kluczowe pytanie, do którego należało wreszcie dojść, by można było od niego zacząć, brzmi: jak w piśmie krytycznoliterackim pisać o książce z pogranicza ekonomii, antropologii i historii, samemu nie będąc ani krytykiem literackim, ani specjalistą w żadnej z wymienionych dziedzin? Pozostaje odwrócić na chwilę wzrok od tez i metodologii, którą angażuje się w celu ich uprawomocnienia, i skupić się na (powiązanym z tymi tezami i tą metodologią) pisaniu Pobłockiego – na tym, jak wygląda jego narracja w tradycyjnym sensie tego słowa.
Wróćmy do wątku opowieści i podróży. Właściwym medium każdej opowieści jest czas. Może on tworzyć pętle, ulegać rozwarstwieniu, tracić linearność, ale nie daje się z niej wyrugować. Jeżeli Pobłocki, którego podstawowym celem jest zastąpić myślenie o czasie myśleniem o przestrzeni, zaprasza do podróży, należy traktować go poważnie, a jego słowa rozumieć dosłownie. Chociaż podróże odbywają się w czasie i składają się z wydarzeń, wydarzenia te należą raczej do miejsc niż do momentów, a czas jest tylko funkcją ruchu w przestrzeni. Tego rodzaju wydarzeniami są dla Pobłockiego punkty reorientacji, w których dokonują się zmiany w przestrzeni ekonomicznej – rozumianej także w dosłownym, geograficznym sensie. W „fascynującej podróży” czas jest zawsze czynnikiem negatywnym – czasem oczekiwania i nudy lub upływającym czasem, który pozostał do jej końca. W pierwszym sensie jest też miarą przestrzeni, czyli tym, co faktycznie dzieli podróżujących od miejsca, do którego się kierują. Jeżeli w „Kapitalizmie…” czas odgrywa istotniejszą rolę, to zazwyczaj w tym właśnie rozumieniu. Wtedy gdy sprawia, że New Delhi okazuje się bliższe Londynowi niż niektórym prowincjom Indii, a wielkość Francji przed wprowadzeniem systemu metrycznego wyraża się w dniach potrzebnych do jej przebycia. Nie należy jednak zapominać, że podroż z Kacprem Pobłockim to podróż „palcem po mapie”, a metafora zawarta w tej językowej kliszy ma więcej warstw, niż wskazywałby frazes, który staje się jej wyrazem.
Jeżeli Pobłocki, którego podstawowym celem jest zastąpić myślenie o czasie myśleniem o przestrzeni, zaprasza do podróży, należy jego słowa rozumieć dosłownie
Mapa jest bowiem metaforą organizującą całość poruszonych w książce wątków; wiąże się też z drugim (obok zastąpienia historii przestrzenią) zadaniem, które stawia przed sobą autor. „Główna teza”, o której pisze w pierwszym zdaniu legendy poprzedzającej właściwy tekst, głosi, że „narzędzia, jakich obecnie używamy, żeby zrozumieć jak zorganizowany jest świat, bardziej nam w tym przeszkadzają, niż pomagają” (s.11). Dotyczy więc nie tyle tego, jak urządzony jest świat, lecz tego, w jakiej relacji pozostaje on z narzędziami, które służą do jego zrozumienia. W kartograficznej metaforyce dochodzi do spotkania perspektywy przestrzeni i narzędzi jej opisu. Umożliwia ono tego rodzaju krytykę ich relacji jak ta, po którą sięga Pobłocki. A jest to krytyka szczególna, wziąwszy pod uwagę większość książek o podobnym charakterze.
Specyficzna forma w jakiej zostaje przedstawiona – 19 rozdziałów, które nie składają się w systematyczny wywód, typowy dla pozycji naukowych (od przedstawienia problemów, przez zarysowanie stanowiska autora, po argumenty, polemiki i wnioski) – nie jest w żadnym razie wyborem przypadkowym. Przeciwnie – wiąże się ona ściśle z zastąpieniem myślenia o historii myśleniem o przestrzeni. Linearna struktura wywodu naukowego odpowiadałaby linearnej strukturze czasu historycznego (w jego ewolucyjno-teleologicznym rozumieniu, które jest głównym celem ataków Pobłockiego). Obie składają się z „etapów”, z których jedne stanowią podstawę dla kolejnych, tworząc układy czy to przesłanek i wniosków, czy przyczyn i skutków. Tymczasem kartografia, jako myślenie przestrzenią, każe etapy zastąpić „warstwami”, zachowującymi autonomię, a mimo to wchodzącymi w (cokolwiek tajemnicze) związki. Nie chodzi oczywiście o to, że Pobłocki odrzuca formułowanie argumentów albo uparcie przeczy istnieniu czasu – chodzi o to, że również na poziomie kompozycji swojego tekstu systematycznie odwraca on uwagę od czasowo-linearnego sposobu porządkowania świata. Forma książki nie jest wyłącznie fantazyjną propozycją podania ani wyrazem niechlujstwa, a jej zakres tematyczny, o którym była mowa na początku, jedynie wyrazem skali przedsięwzięcia. To, na co wskazują rozmaite i liczne poruszone w niej wątki, to bowiem właśnie metonimiczne znaczniki wspomnianych warstw, które odsłania perspektywa „globalnego materializmu”.
Mapa – jako „narzędzie organizacji wiedzy” – w pierwszej kolejności ilustruje sposób, w jaki narzędzia opisu mogą prowadzić do systematycznych zniekształceń obrazu świata. Przykład stanowi znana każdemu mapa Merkatora, która zarówno otwiera wykaz dołączonych do książki tablic i grafów, jak i pojawia się już we wstępie do jej właściwej treści o wiele mówiącym tytule „Świat z drugiej ręki”. Mapa ta stanowi przykład odwzorowania walcowego, jak zaznacza Pobłocki, „stanowiącego jeden z wielu sposobów przedstawienia kuli ziemskiej na kartce papieru”. Jego charakterystyczną cechą jest to, że południki i równoleżniki przecinają się na nim pod kątem prostym, czego zniekształcającym obraz efektem ubocznym okazują się zaburzone proporcje odległości. Nie jest to jednak wynikiem błędu ani stojących za objętą metodą fałszywych przekonaniach na temat odległości – te powstają dopiero dzięki mapie Merkatora. Ta powstała bowiem, jak pisze Pobłocki, bo „była „przydatna w nawigacji i przy ustalaniu azymutów”. I w kolejnym zdaniu dodaje: „Rzadko pamięta się jednak o tym, że została stworzona nie w celu opisu świata, ale do jego podboju” (s. 28). Zniekształcenie wiąże się z praktycznym aspektem jej powstania; arbitralne „ustawienie” północy na górze mapy, a Europy w jej centrum – z ideologiczną podstawą. Krytyka pewnego narzędzia opisu (mapy) zostaje więc powiązana tu z krytyką innego (temporalizmu), każącego widzieć ciągłość między współczesnym wykorzystaniem mapy a jej genezą, stając się jednocześnie elementem krytyki trzeciego (okcydentalizmu), który stawia Zachód w centrum swych analiz. Wszystkie te narzędzia zostają jednak poddane krytyce nie jako nieadekwatne wobec rzeczywistości, ale raczej jako elementy rzeczywistości, przesłaniające swoje rzeczywiste przesłanki. Mapa, powstała jako oręż, który dziś zupełnie niewinnie wisi w jakiejś sali każdej szkoły podstawowej, neutralizuje kontekst swych narodzin i pozwala dzieciom rozkoszować się nim w ich naiwności. Staje się tym samym „performatywną teorią”, by użyć pojęcia Pobłockiego, którego on sam używa w odniesieniu do ekonomii neoklasycznej i rachunków ryzyka, które stały za systemem kredytowym w Stanach przed kryzysem 2007 roku. Mapy mogą być więc nośnikiem ideologii, ale mogą też stać się sposobem na jej odparcie – tego rodzaju mapą ma być, jak sądzę, „Kapitalizm…”.
Mapa – jako »narzędzie organizacji wiedzy« – w pierwszej kolejności ilustruje sposób, w jaki narzędzia opisu mogą prowadzić do systematycznych zniekształceń obrazu świata
Mapa Merkatora staje się więc metaforą stawki i metody projektu Pobłockiego. W nie mniejszym stopniu jest nią jednak mapa jako taka. Jak zaznacza autor, jest ona „kwintesencją wiedzy »z drugiej ręki«” (s. 12). Powstaje dzięki uogólnieniu szeregu danych, których dostarczają rozmaici badacze terenowi, dzięki zapełnieniu pozostawionych przez nich luk i dostosowaniu ich świadectw do aktualnych wymogów. Jednocześnie badacze terenowi sami potrzebują mapy, by dotrzeć do miejsca swoich bezpośrednich obserwacji. Mapa pozwala zatem w sposób ogólny zilustrować relację między badaniem samej rzeczywistości a powstałych na jej temat teorii, wskazując, że zawsze są to jedynie dwie strony tego samego ruchu. Po drugie mapa, przedstawiając za każdym razem ten sam kształt – to samo terytorium – może oczywiście przedstawiać zupełnie inną realność lub, wracając do wcześniejszej terminologii, inną warstwę rzeczywistości. Medium to przyjmuje równie dobrze dane biologiczne, geologiczne, demograficzne czy ekonomiczne. Więcej, jak pokazuje między innymi działalność rozmaitych radykalnych i ekstremalnych kartografek, w zasadzie nie ma ograniczeń w mnożeniu tego rodzaju warstw, o ile znajdziemy się w posiadaniu odpowiednich danych. Zasadniczo nie ma przeciwskazań, by dwóch lub kilku warstw nie reprezentować na mapie równocześnie, tak by porównawczo zilustrować ich wzajemne wpływy. Projekt tego rodzaju mapy z pewnością leży u podstaw książki Pobłockiego, a jego narracja prowadzi przez miejsca szczególnie interesujących zbieżności między wyróżnionymi warstwami. Zaznaczmy, że warstwy te nie są rozdzielane według podanego wprost założonego kryterium. Nie wyznaczają też nigdy po prostu dziedzin wiedzy lub perspektyw badawczych. Dość powiedzieć, że rozwarstwiona jest tu sama metoda i jej cele. Z jednej strony owszem, można wydzielić dwie warstwy „dziedzinowe”: ekonomiczną, która dominuje w pierwszej części książki, poświęconej współczesnej gospodarce, oraz historyczną, związaną z częścią drugą. Dodać należy też kluczową warstwę antropologiczną, która mediuje między nimi. Poza tym jednak każda z tych warstw daje się dalej dzielić podług kryteriów geograficznych czy temporalnych. W końcu rozwarstwieniu ulega język samego Pobłockiego, który wpada zarówno w rejestry anegdotyczno-felietonowe (we wprowadzeniu i zakończeniu książki), reporterskie (gdy relacjonuje swoją wizytę w Detroit lub opisuje przypadek Arturo Travija’y – ofiary krachu systemu kredytowego), z których płynnie przechodzi do akademickich polemik utrzymanych w stylu naukowego wywodu. Warto też wspomnieć o szczególnie istotnym rozwarstwieniu, któremu ulegają kluczowe stawki tekstu i związana z nimi teza. Niejednoznaczność zaimka „my” w pierwszym zdaniu książki, od której swoją jej krytykę rozpoczyna Sowa, nie wydaje mi się ani metodologicznym niedociągnięciem, ani sofistycznym wybiegiem. Odnosi się ona raczej do wielości warstw, w której podmiot zbiorowy, złożony zarówno z autora, jak i odbiorców, funkcjonuje. Stanowi tym samym o szczególnej pozycji, którą „Kapitalizm…” zajmuje w polu naukowym i na rynku wydawniczym. Praca ta stara się bowiem realizować jednocześnie dwa, wydaje się, przeciwstawne projekty. Po pierwsze projekt pracy naukowej, która wchodzi w bieżące dyskusje i polemizuje z autorami reprezentującymi dominujące stanowiska w dość wąsko określonej przestrzeni teoretycznej. Pracy ponadto dość ambitnej, skoro prowadzić ma do zastąpienia paradygmatu studiów postkolonialnych wspomnianym już paradygmatem globalnego materializmu. Po drugie projekt książki popularyzatorskiej lub raczej popularnej książki demaskatorskiej, dedykowanej „ekonomicznym analfabetom”, w której objaśniona zostaje etymologia takich terminów jak „teleologia”, a polemicznymi chłopcami do bicia okazują się ekonomiści pokroju Witolda Orłowskiego. Wydaje się, że wybór takiej strategii nie wynika z niezdecydowania lub niespójnej metody, a raczej jest właśnie konsekwentnym rozwinięciem kartograficznej metody, każącej na rozmaitych poziomach szukać performatywnych aspektów teorii. Oczywiście w efekcie książka ta wielokrotnie okazuje się nieskuteczna na obu płaszczyznach. Wątpię, by wywód Pobłockiego nauczył czegoś nowego autentycznych ekonomicznych analfabetów. Jako tekst stricte naukowy zawiera on z kolei (mimo swojego rozmachu) zbyt wiele przemilczeń, uproszczeń i znanych tez przedstawionych w trybie autorskiego odkrycia. Tym samym nabiera pewnych cech tekstu literackiego, którego egalitarny lub elitarny charakter okazuje się zależny od trybu lektury, a siła przekazu opiera się na plastycznych metaforach.
Zmierzając do końca, warto zwrócić uwagę na jeszcze jedną istotną cechę mapy jako sposobu organizacji wiedzy. Otóż, poza wszystkim co zostało do tej pory powiedziane, każda mapa jest metaforą tego, co przedstawia. Mapy w dosłownym sensie stanowią przeniesienie terytorium na dającą się objąć wzrokiem płaszczyznę i wszystkie wymienione wyżej aspekty kartograficznego myślenia wiążą się właśnie ze specyfiką tego procesu. Gdy Pobłocki stwierdza, że jego książka jest w dosłownym sensie mapą, oczywiście należy mu wierzyć. Nie zmienia to jednak faktu, że pisząc to, posługuje się on metaforą. Metafora okazuje się bowiem kluczowym, choć nie wypowiedzianym wprost, narzędziem w jego arsenale. Wraz z porzuceniem przyczynowych i teleologicznych relacji związanych z następstwem czasowym to właśnie metafora pozwala uporządkować nakładające się na siebie warstwy globalnej przestrzeni. I w ten sposób piramidy finansowe w Albanii lat dziewięćdziesiątych okazują się metaforą, pozwalającą wyjaśnić system finansowy USA z początku XIX wieku. Amerykański system więziennictwa, nazwany „złotym gułagiem”, staje się metaforą zarówno amerykańskiego niewolnictwa, jak i stalinowskiego systemu obozów pracy. Jednocześnie, przez powiązanie w nim pracy niewolnej z problematyką zadłużenia, wątek ten tworzy alternatywną sieć metaforycznych wiązań, która prowadzi od imigrantów pracujących w Dubaju po sposób rządzenia Mieszka I. Z kolei przeniesienie do Paragwaju lat pięćdziesiątych i spojrzenie na jego rdzennych mieszkańców naświetla sytuację średniowiecznych Słowian. I znów – zabieg ten ma swoje ograniczenia i wiąże się z nim pewne niebezpieczeństwo. Logicznym odpowiednikiem metafory jest ekwiwokacja, w którą można popaść, gdy metafora wymknie nam się z rąk. Wydaje się, że to właśnie przydarza się Pobłockiemu, gdy stara się zachować odniesienie kluczowych terminów, umieszczając je w kontekście kolejnych warstw analizy. Stąd pisanie o kapitale jak o czymś, czym watażkowie z X wieku dysponowali w tym samym sensie, co rady nadzorcze współczesnych międzynarodowych korporacji, czy systematyczne zacieranie różnic między rozmaitymi znaczeniami, w jakich praca może nie być wolna. Jest to jednak kolejny temat, którego nie sposób teraz rozwinąć. Może zresztą, z perspektywy czytelnika, nie jest to wcale wysoka cena za atrakcje, które w trakcie wspólnej podróży oferuje Kacper Pobłocki.
Kacper Pobłocki"Kapitalizm. Historia krótkiego trwania", Fundacja Bęc Zmiana, Warszawa 2017, s. 664.
ur. 1992, doktorant w Zakładzie Filozofii Społecznej w Instytucie Filozofii UW, filozof i filantrop.