Ale proszę cię, Boże, […] nie daj mi nigdy spokoju.
Leo Lipski, „Niespokojni”
Idźcie bardzo tajemnie.
Baruchja Ruso (Signor Santo)
W powoli rozrastającej się bibliotece tekstów poświęconych Leo Lipskiemu lub w jakiś sposób związanych z jego twórczością szczególne miejsce zajmuje jedyny dostępny nam wywiad z pisarzem, przeprowadzony przez Stanisława Beresia z więcej niż wydatną pomocą opiekunki Lipskiego, Łucji Gliksman. Lektura zapisu tego wywiadu jest bardzo dziwnym doświadczeniem – Bereś z trudem usiłuje dopytywać autora o szczegóły biograficzne lub niektóre wątki jego twórczości, jednak schorowany Lipski jest w stanie odpowiadać jedynie półsłówkami, z reguły zaprzeczając przy tym dość stanowczo domysłom badacza. Do rozmowy nieustannie włącza się Gliksman, która bardzo chętnie porzuca rolę „fantomowego głosu” Lipskiego – czy, jak kto woli, tłumaczki jego milczenia – by kierować rozmowę na jej własne emigracyjne losy. To spotkanie w znacznej części toczy się zatem nad głową autora, który nie może wypowiedzieć się na temat faktów z własnego życia i – poza nielicznymi protestami – pozostaje niemy wobec swojego dzieła. Gliksman jest czasem bezradna – przyznaje bowiem, że nie wie, gdzie podziały się niektóre teksty pisarza i że słabo zna jego przedwojenną twórczość. W obliczu tej sytuacji dokonywana przez Beresia mozolna rekonstrukcja literackich ścieżek Lipskiego pozostaje niepełna, zaś część dorobku tego „Kafki z ulicy Bugraszow”, jak nazwał go Henryk Joffe, nabiera widmowego charakteru. Dzieje się tak w przypadku utworu „Niespokojni”:
„Niespokojni” p o d o b n o i s t n i e j ą, fragmenty były drukowane już dawno temu, ale wciąż nie ma wersji książkowej. Według wieści gminnej ta praca trwa już jakieś pięćdziesiąt lat. [podkr. A.Z.][1]
To bardzo niecodzienny status tekstu literackiego – istnieje on p o d o b n o, b y ć m o ż e, j a k g d y by. Jest pogłoską mówiącą o jakiejś potencjalności zaistnienia, która jednak nie musi przerodzić się w żadną faktyczną, ustaloną formę. Powieść ta zaznacza się w perspektywie całego dziwnego dzieła Lipskiego jako nie do końca uchwytny tekstualny fenomen zastawiający pułapkę na tych badaczy i te badaczki utworów literackich, którzy/które rozumieją je w kategoriach finalnie domkniętych zjawisk, nieopatrzonych temporalnymi sygnaturami niestałości.
O powidok wypowiedzianej raczej mimochodem niż w pełni świadomie, paradoksalnie znakomitej formuły Beresia powinna być uzupełniona każda lektura opublikowanej w końcu w całości, rok po śmierci autora (1998), debiutanckiej powieści Lipskiego – a mowa tu właśnie o „Niespokojnych”. Obok jej „debiutanckości” należy jednak dopisać znak zapytania, bowiem szkice fragmentów tego powieściowego kolażu zaczęły prawdopodobnie powstawać jeszcze przed wojną, zaś pierwsza pełna wersja utworu została ukończona w roku 1948 (już po zamieszkaniu Lipskiego w Tel Awiwie). Autor jednak nieustannie redagował, przepisywał i reorganizował tekst aż do końca życia – można zatem powiedzieć, że „Niespokojnych” traktował jako work-in-progress, i to kluczowe dla jego dorobku. Mimo to nie dysponujemy zbyt wieloma odautorskimi wzmiankami, które pomogłyby nam dokonać podstawowej tekstologicznej lokalizacji utworu, dlatego tym ważniejszy jest fragment listu Lipskiego do jego przyjaciela i rzecznika jego twórczości, Michała Chmielowca:
Nie chcę Pana nudzić szczegółami medycznymi, ale mój stan zdrowia jest kiepski i w każdej chwili może być jeszcze gorszy. […] Potrzebuję gwałtownie sekretarki, co jest utopią. Pan pojmuje, co znaczy kontakt bezpośredni z papierem, a co z maszyną; mogę pisać tylko na maszynie, i to niedługo. […] Piszę powieść z czasów krak[owskich] wyłącznie prawie erotyczną[2].
Lipski nieustannie redagował, przepisywał i reorganizował »Niespokojnych« aż do końca życia – można zatem powiedzieć, że traktował dzieło jako work-in-progress
Lipski pragnie w swojej powieści uwiecznić, wiernie odwzorować tak bliski mu świat młodej krakowskiej inteligencji, która wikła się w śmiałe i wykraczające poza wszelką normatywność (do tego stopnia, że Jerzy Giedroyć ze względów cenzuralnych odmówił publikacji utworu) eksperymenty z własnym życiem. Wypełnienie tego zamierzenia nie jest jednak możliwe, a przynajmniej ani w trybie łagodnej, epickiej anamnezy, ani pławiącej się w wielosłowiu wspomnieniowej klechdy i dzieje się tak z dwóch bardzo poważnych przyczyn.
Pierwsza z nich widoczna jest częściowo w przywołanym fragmencie – ze względu na fatalny stan zdrowia (Lipski od marca 1945 jest prawostronnie sparaliżowany i ma znaczne problemy z pisaniem lewą ręką wyłącznie na maszynie) nie może pozwolić sobie na mozolne, stateczne rozpisywanie doświadczenia osadzonego w przeszłości. Jego ciało wymusza na nim drogę elipsy i perspektywicznego skrótu, niewzruszenie stawiając mu granicę, która odcina go od ewokującego wspomnienie nacisku pióra na papier. Z tego względu, gdy tylko mówimy o języku Lipskiego – tym, który „rozpada się i kruszy” (s. 213) – to mówimy również o stopniowo coraz mniej żywotnym mięśniu tkwiącym w zamurowanym ciele.
Druga przyczyna, a przy okazji również jeszcze jedna okoliczność wpływająca z wielką siłą na kształt całego pisarstwa Lipskiego, ma związek z faktem, że opisywany świat już nie istnieje. Został zniszczony przez wojnę, a jego odpryski leżą głęboko pod gruzami. Przerażający stan wyjątkowy, w którym zawieszono wszelkie zasady poza wszechmocną zasadą destrukcji, wywołuje traumę zatruwającą całe późniejsze życie tego, kto jej doświadczył. Nie tylko pozbawia go ona tym samym dawnego życia oraz istnienia bliskich mu osób, ale także szatkuje jego pamięć oraz rozcina więzy między doświadczeniem i językiem, który byłby zdolny temu doświadczeniu sprostać i wyrazić je w spójny sposób. Wojna wkracza do pamięciowego archiwum istnienia, rozdzierając jego zawartość na strzępy.
Skoro zatem tryby modernistycznej maszyny literackiej zostały zablokowane, Lipski musi znacząco przeorganizować swoją twórczą strategię – nie może, jak gdyby nigdy nic, wrócić w prosty sposób do stylów czy technik stosowanych w jego przedwojennych utworach, inspirowanych ekspresjonizmem i symbolizmem. Dysponuje jedynie możliwością cytowania martwego już języka, używanego w nieistniejącym już świecie, nadając mu pewną „sygnaturę byłości”. W jaki jednak sposób do tego dochodzi i gdzie w tekście znaleźć można potwierdzenie takiej, na pierwszy rzut oka dość ekscentrycznej, hipotezy?
Otóż wydaje się, że Lipski pracuje na tekstualnych skrawkach umarłej rzeczywistości w taki sposób, jakby wchodziły one w skład pewnego an-archiwum[3] – niekompletnego, chaotycznego, niemożliwego do objęcia za pomocą skrupulatnego katalogowania – i stara się sprawić, by w wytworzonej przez niego nowej konstelacji głosy dobiegające z przeszłości mogły zostać usłyszane: w ten sposób to, co odesłane w niebyt, może przynajmniej zaznaczyć się jakąś resztkową obecnością. Zadanie Lipskiego jako an-archiwisty nie polega jednak wyłącznie na kompilacji – jest także związane z komentowaniem, nadpisywaniem, tworzeniem palimpsestu; dlatego też co jakiś czas opowieść o młodych ludziach, przepełnionych afektami i próbujących zachłannie, pełnymi garściami, czerpać z życia, przerywana jest przez zaskakującą odnarratorską (odautorską?) uwagę:
Komentarz: Mały k. to jest ojciec Emila. Dlatego nazywa się mały k., bo Joanna uważa, że jest podobny do kota. (s. 60)
Lub dziwny nawiasowy dopisek:
Mówił jej do ucha:
– Zdechnę, słyszysz, tak mi się podobasz, mam ochotę lizać ziemię (Kochanie za dwa lata będziesz ją lizał), tarzać się po podłodze. (s. 114)
Pod względem czasowym narrator „Niespokojnych” zajmuje podwójną pozycję – obserwatora osadzonego w tzw. świecie przedstawionym oraz an-archiwisty, który gorączkowo zapełnia marginesy swoimi adnotacjami. Zacytowane przeze mnie fragmenty świadczą o tym, że nie służą one jedynie jako objaśnienia, ale także uzupełniają tekst o różnicujący znacznik traumy.
Pod względem czasowym narrator »Niespokojnych« zajmuje podwójną pozycję – obserwatora osadzonego w tzw. świecie przedstawionym oraz an-archiwisty, który gorączkowo zapełnia marginesy swoimi adnotacjami
Marginesy, rozumiane metaforycznie jako obrzeża czy peryferia tekstu, są zresztą, jeśli chodzi o konstrukcję tej wielowarstwowej powieści, niezmiernie ważne – amorficzna, nielinearna narracja sprawia, że równą wagę mają nieustannie sąsiadujące ze sobą podrozdziały bezpośrednio składające się na fabularną tkankę utworu, jak i fragmenty o charakterze dygresyjnym lub refleksyjnym.
Do tej drugiej, marginesowej, ale nie marginalnej kategorii należy niezbyt obszerny segment zatytułowany „Mój lud”, na którym chciałbym się tu skupić, jako że wydaje mi się on jednym z najważniejszych i najciekawszych w całej powieści; działa również na zasadzie mise en abyme, czyli fragmentu, w którym w skali mikro odbija się całość utworu.
„Mój lud” umiejscowiony jest w końcowej partii utworu; gdy docieramy do niego w naszej lekturze, znamy już dość dobrze dwoje głównych bohaterów, Emila i Ewę, którzy wchodzą ze sobą w bardzo skomplikowaną, uzależniającą dla obojga relację. Wydaje się ona treścią ich życia, jednak jest też nieustanie wystawiana na próbę kolejnych kryzysów. W podrozdziale „Pewnego razu”, poprzedzającym „Mój lud”, obserwujemy kilka takich szczególnie nieprzyjemnych i przykrych sytuacji; te epizody sugerują być może, że przesycony czystym, witalnym pożądaniem, ale zarazem toksyczny układ może powoli się wypalać czy też – mówiąc słowami Ewy – „więdnąć”.
Od zapisanych w specyficznej mowie pozornie zależnej rozważań na temat rozpadu jej relacji z Emilem zaczyna się również interesujący mnie tu najbardziej fragment „Niespokojnych”:
Była wiosna i nie wiadomo, czy suknie dziewcząt były ciepłe od słońca, czy od ciała.
Była wiosna, „miłość więdnie jak kwiat”, i Ewa nie mogła opuścić Emila.
Dlaczego? Bo byli spętani wspólnymi sprawami jak kłębem lian i obrastały ich liany, i można było tylko tak: toporem jak przez dżunglę. Wrogie czy przyjazne – to nie znaczyło wiele: zaplątywali się w nie coraz bardziej.
Mimo wszystkich znajomych, bardziej lub mniej ciekawych, ona byłaby wygnana (jak Ewa z raju, gdzie można było wszystko mówić i to nie na wiatr), czułaby się samotna jak świerk na skraju skał.
Bo z samotnością jest jak z dziewictwem: jest się samotnym, samotnym i prawie nie odczuwa się tego. Gdy się zrozumie, choć na krótką chwilę, że można nie być samym – tama pękła. I Ewa nie mogłaby tak żyć, jak żyła przed poznaniem Emila. (s. 121)
Lipski postrzega miłość jako afektywny splot, który rozpycha i tym samym otwiera zastaną, domkniętą strukturę rzeczywistości, pozwalając na eksplorację innych, bardziej intensywnych trybów jednostkowego i wspólnotowego istnienia. Wydaje się, że nie będzie przesadą również stwierdzenie, że miłość kreuje szczególną sferę językowych działań, które przywołują na myśl mowę rajską – nieograniczoną komunikacyjnym frazesem i pozbawioną białego szumu gadaniny; tylko w relacji z Emilem Ewa może „mówić wszystko i to nie na wiatr”. Można by powiedzieć pół żartem, pół serio, że wygnanie z tego raju nieprzypadkowo skończyłoby się uwięzieniem w stereotypowym i frazesowym właśnie, młodopolskim obrazku samotnego drzewa gnijącego na skraju skał, który pojawia się tutaj, zgodnie z moją interpretacyjną propozycją, już tylko w roli cytatu.
Chwilę później Lipski pisze jednak coś jeszcze ciekawszego – coś, co powoli zaczyna przemieszczać tę opowieść na nieco inne tory:
I najważniejsze: byli z jednej rasy, z jednego plemienia, żyła w kazirodczym związku. (s. 121)
Ewa i Emil są członkami pewnej niedookreślonej wspólnoty – wspólnoty etnicznej? Wspólnoty losów? Wspólnoty skupionej wokół jakiegoś doświadczenia? We wcześniejszych fragmentach powieści Lipski nie zostawia nam żadnych bezpośrednich wskazówek. Jedno jest pewne – na pewno nie może tu wystarczać redukcjonistyczna interpretacja, zgodnie z którą chodzi „po prostu” i „jedynie” o żydowskość bohaterów utworu. Sprawa jest w istocie znacznie bardziej skomplikowana i zagmatwana, o czym przekonamy się, czytając drugą, arcymistrzowską połowę „Mojego ludu”:
Po całej ziemi porozrzucany lud, który nie wie o sobie, lud głodny wiedzenia wszelkiej rzeczy, niespokojny i niepokojący, obłąkany i nawiedzający obłędem, lud, w którym tworzą się od dzieciństwa wyobrażenia mgliste, niekształtne, zamazane, wahające się i nic o nich nie można powiedzieć, i można o nich powiedzieć tylko, że są z samych głębin dzieciństwa wydobyte, a na nich osadzają się zmienne kształty stopniowo, z biegiem życia, i towarzyszące przez całe życie, zakryte, tak jak w czasach dzieciństwa, z którymi umiera się, nie umiejąc ich nazwać – które czasem, pewnego dnia, mówią: „Dzień dobry”.
I stało się: to było to.
Nie po to, aby był mężem lub żoną (ona raz jeden pomyślała o tym z przerażeniem), nie, aby był przyjacielem, nie, aby był bratem lub siostrą, lecz aby był w pobliżu, żeby go można dotykać, poznać, słuchać i mówić do niego.
I to jest mój lud. (s. 121-122)
Widmo krąży nad światem – widmo ludu niespokojnego, którego członkowie nie wiedzą o sobie nawzajem, dopóki miłość nie splecie ze sobą ich dróg; wówczas przestają one być „drogami donikąd” (to tytuł trzeciego rozdziału „Niespokojnych”). Musimy jeszcze więcej powiedzieć o specyfice tego uczucia w powieści Lipskiego: miłość ma tu charakter antynomiczny i obłąkańczy, jest wpisana w rytuał odkształcający codzienność, który pozwala na witalną rewizję bycia, jednocześnie chroniąc je przez ugrzęźnięciem w mitologii czy mityzacji. Kipiące energią życie jest tutaj intensywne i płynne, nie zatrzymuje się w skostniałych układach, przekraczając normatywne kartografie. „Jej to […] zatyka oddech, że nie można żyć wieloma żywotami naraz” (s. 108) – czytamy o Ewie w rozdziale „Widma sylwestrowe”. „Mój lud” to ci, którzy w poszukiwaniu granicznych doświadczeń nie wahają się wystawić swojego istnienia na serię radykalnych prób, stąd właśnie tak wiele u Lipskiego eksperymentów z własnym ciałem, dziwnych tożsamościowych gier, międzyludzkich układów i teatralizacji.
Wszystko to dzieje się także w imię dotarcia do maksimum poznawczych możliwości, a obecne w cytowanym fragmencie pragnienie wiedzy jest obsesyjne i zachłanne. Bohaterom „Niespokojnych” towarzyszy dojmujące poczucie niezrozumiałości tego, co z nimi się wydarza, jakieś nieuchwytne życiowe je ne sais quoi, stąd ich nadzieja na zdobycie wiedzy pozwalającej im przedrzeć się do tego tajnego nurtu istnienia, który bierze swój początek w czasach dzieciństwa. Jako adepci „Universite Perverse” (s. 60-68) starają się oni uzyskać ją w nadzwyczaj szerokim zakresie intelektualnym (ogromny repertuar lekturowy Emila i jego znajomych drobiazgowo analizowała Marta Tomczok-Cuber), także poprzez odbieranie, jak wskazuje nazwa tej pseudo-organizacji, nieszczególnie konserwatywnej edukacji seksualnej. Upierałbym się jednak także – w szczególności w świetle „Mojego ludu” – że chodzi tu o taki typ nauki, o którym na pierwszych stronach „Widm Marksa” pisze Jacques Derrida:
Ktoś, ty lub ja, przychodzi i mówi: chciałbym w końcu nauczyć (się) żyć. […] Nie można się go [życia – A.Z.] nauczyć od siebie samego, od życia i poprzez życie. Jedynie od innego i poprzez śmierć. A w każdym razie od innego na krawędzi. Na krawędzi wewnętrznej lub na krawędzi zewnętrznej – chodzi tu o heterodydaktykę pomiędzy życiem i śmiercią[4].
„Mój lud”, to niespokojne plemię, stara się kierować taką właśnie heterodydaktyką, która zmusza ich do zasiedlania krawędzi, szczelin, marginesów. Zamiast powiedzieć o nich, że są zjawami, lepiej stwierdzić, że żyją zjawiskowo, tak jakby wciąż fascynując się możliwością zaistnienia „trzeciego stanu” pomiędzy byciem a nieistnieniem. Pamiętamy o słowach Stanisława Beresia – niespokojni p o d o b n o istnieją. Zasiedlają przypisaną im widmową przestrzeń wraz z „nielegalnymi słowami i paradoksalnymi obrazami”[5], które z pewnością po części stanowią pozostałości czasów dzieciństwa, kiedy to stawali się pociągiem, dawali się nosić w walizce czy pokrywali ściany klozetu tajemnymi zapiskami (mowa o tym m.in. w rozdziałach „Mały Emil” i „Dzieciństwo Ewy”).
Anomiczny nawiedzony lud ma w sobie być może coś z religijnej wspólnoty czy gnostyckiej sekty, której członkowie w ukryciu i rozproszeniu parają się heretyckimi praktykami. Śladów (krypto)teologicznych mamy w „Niespokojnych” mnóstwo – należałoby się pod tym względem przyjrzeć w szczególności zatytułowanemu „Św. Paweł” mesjańskiemu prologowi powieści – jednak w tym kontekście powinno nas szczególnie zainteresować motto podrozdziału „Zemsta”[6]:
„Błogosławiony ten, który przyzwolił na wszystko złe...”
Signor Santo Barochiah (s. 137)
Cytowane tu słowa należą do najważniejszych przekazów sabataizmu, czyli siedemnastowiecznego ruchu mesjańskiego skupionego wokół postaci Szabtaja Cwi – nauczał on, że zbawienie może nadejść wyłącznie za sprawą „dziwnych czynów” (ma’asim zarim), często polegających na pogwałceniu lub odwróceniu praw wywiedzionych z Tory i Talmudu. Jedno z takich przekształceń ma miejsce właśnie w tym cytacie – fragment błogosławieństwa mówiącego o uwalnianiu niewolników (mattir ‘isurim) zamienia się w anarchistyczne bluźnierstwo wyłącznie dzięki przestawieniu jednej litery (jego brzmienie to teraz mattir asurim)[7]. W tym, co dotychczas surowo potępione, Szabtaj odnajduje boże iskry, które w myśl kabalistycznych dogmatów należy zebrać, aby świat został zbawiony; są one zwiastunami prawdziwej Tory Emanacji, stanowiącej dokładne przeciwieństwo kłamliwej Tory Stworzonego Świata. Głęboko wierzył w to również najradykalniejszy, czczony jako Bóg, następca Cwiego, czyli Baruchja Ruso, zwany również Signor Santo – Świętym Panem. Przywódca salonickiej sekty koniozos ogłosił, że trzydzieści sześć najpoważniejszych grzechów judaizmu to w istocie pozytywne przykazania[8]; nakazał także swoim wiernym religijną konwersję – mesjańska aktywność wspólnoty miała być bowiem ukryta, niewidoczna dla niewtajemniczonych.
Jak słusznie stwierdza Adam Lipszyc, opisany w „Zemście” seksualny obrzęd Ewy i Emila może kojarzyć się z antynomicznymi rytuałami, tak ważnymi dla Szabtaja i wszystkich jego późniejszych następców, w szczególności zaś – Jakuba Franka. Jest to, pisze Lipski, „obrzęd prastary, półmałpi, sprośny i święty” (s. 141). Jawi się jako centralny węzeł opisywanego wcześniej przeze mnie afektywnego splotu, który pozwala należącym do „mojego ludu” heretykom uświadomić sobie swoje własne istnienie i sprawia, że kryptoteologiczna podszewka ich istnienia wywija się do zewnątrz. „I stało się: to było to” (s. 122), czytamy w „Moim ludzie”. Ich dziwne czyny zawsze mają związek z pragnieniem życiodajnej transgresji, dającej istnieniu nowe potencjalności.
Warto, by w całym tym zamieszaniu naszej uwadze nie umknęło ostatnie zdanie rozdziału – jest ono ogromnie ważne, mimo że wcale na to nie wygląda:
I to jest mój lud. (s. 122)
W „Niespokojnych” „Ja” ujawnia się (poza zupełnie odrębnym w tej mierze „Św. Pawłem”) zaledwie kilkukrotnie – jako an-archiwista, komentator, czasem cenzor (na przykład wówczas, gdy odmawia przytoczenia fragmentów powieści pisanej przez Emila). Ta jego interwencja czyni „Mój lud” wyjątkową częścią całej układanki i sprawia, że w mojej opinii można rozpatrywać ten fragment w kategoriach aktualizującego dopisku zapisanego Teraz na tkance przeszłości. Tak zatem mówi do nas podmiot, który stracił swoich współplemieńców – ich marzenie o „istnieniu inaczej” zostało zastąpione brutalną namacalnością śmierci. „Ja” pragnie im użyczyć głosu dobywającego się przez ściśnięte gardło, by mogli oni chociaż za pośrednictwem przenicowanego literackiego języka jeszcze raz widmowo nawiedzić świat swoim witalnym obłędem, również po to, by ten, który ich wzywa – „Ja, Leo”, jak czasem siebie nazywa – mógł znowu przypomnieć sobie moment, w którym przekraczał tamę samotności i w którym ktoś był w pobliżu, by „dotykać, poznać, słuchać i mówić do niego”.
W taki i tylko w taki sposób niespokojni mogą zaistnieć w „Niespokojnych”. Istnieją więc – istnieją p o d o b n o.
[1] „Głos z zamurowanego ciała. Rozmowa z Leo Lipskim i Łucją Gliksman”, „Teksty Drugie” 2002, nr 4, s. 211.
[2] List Leo Lipskiego do Michała Chmielowca z 1946 roku. Cyt. za: A. Maciejowska, „Słowo wstępne”, [w:] L. Lipski, „Powrót”, Paryż – Kraków 2015, s. 11. Kolejne cytaty z tego tomu oznaczam w tekście poprzez podanie numeru strony.
[3] Pojęcie to zawdzięczam Piotrowi Sadzikowi, który stosuje je w znakomitym tekście „Wykoleić język, wykoleić historię. »Anarchiwum« Leopolda Buczkowskiego” („Konteksty” 2015, nr 3).
[4] J. Derrida, „Widma Marksa”, przeł. T. Załuski, Warszawa 2016, s. 11.
[5] A. Lipszyc, „Przedmowa”, [w:] tegoż, „Czerwone Listy. Eseje frankistowskie o literaturze polskiej”, Kraków – Budapeszt – Syrakuzy 2018, s. 10.
[6] W kolejnych akapitach częściowo powtarzam i rozwijam ustalenia Adama Lipszyca z prekursorskiego tekstu „Część śmierci: bierny frankizm i czarna gnoza w »Piotrusiu« Leo Lipskiego”, [w:] tegoż, „Czerwone Listy”, s. 88 i n.
[7] G. Scholem, „Mistycyzm żydowski i jego główne kierunki”, przeł. I. Kania, Warszawa 2007, s. 473 oraz J. Doktór, „Śladami mesjasza-apostaty”, Wrocław 1998, s. 99.
[8] P. Maciejko, „Wieloplemienny tłum. Jakub Frank i ruch frankistowski, 1755-1816”, przeł. J. Chmielewski, Gdańsk 2014, s. 35.
ur. 1996. Student polonistyki w ramach MISH-u na Uniwersytecie Warszawskim. Publikował w internetowej wersji czasopisma „Kontakt” i „Polisemii”. Interesuje się związkami między teologią, filozofią i literaturą.