fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Jerzy Nasierowski
„Zbrodnia i…”, Korporacja Ha!art, Kraków 2018, s. 656.

A jednak nie umarł. Jednak nie! Wówczas, pod koniec roku ‘73, gdy wskutek szeroko nagłośnionego procesu prawda o jego przestępczym życiu ujrzała światło dzienne, z pewnością wielu życzyło mu śmierci. Nie tylko sami poszkodowani – ofiary kradzieży i oszustw, nie tylko bliscy i znajomi zamordowanej Anny Wujek, nie tylko wspólnicy, na których doniósł (zwłaszcza przeklinać go musiał zdumiony kochanek), a nawet ci czterej niewinni, którzy nie mogli wiedzieć, że tym donosem uratował im życie. W ogóle większość obecnych na sali sądowej (a znanych twarzy – jak się miał wyrazić pewien dziennikarz – było tu więcej niż na niejednej stołecznej premierze), a także rosnące z dnia na dzień grono podekscytowanych obserwatorów czekających z niecierpliwością na kolejne doniesienia prasowe okraszone fantazyjnymi plotkami.

I nie tylko bliskie mu środowisko warszawskich salonów, ale i (może przede wszystkim?) całkiem odległy świat szarych obywateli zarabiających rocznie tyle, ile on – jak powtarzano z pewną przesadą – przepuścić mógł jednego dnia. A co ważniejsze, i chyba najboleśniejsze, bez zbędnych ceremonii odwrócili się od niego wszyscy niemal przyjaciele oraz – z nielicznymi wyjątkami – prawie cała rodzina, awansem skazując go na nieistnienie. Wkrótce, po śmierci ojca, ta rodzina nie da nekrologu, by nie przypominać zhańbionego przez syna nazwiska. Oto na górze i na dole, z bliska i z daleka, z niekłamaną satysfakcją przyglądano się jego upokorzeniu, z zazdrości i oburzenia żądano dla niego najwyższej kary. Zdrajca musiał bowiem zostać zdradzony, oszust oszukany, złodziej okradziony, morderca życia pozbawiony… by sprawiedliwości stało się zadość, a zwłaszcza by społeczna żądza odwetu, podsycana sloganami równości, w końcu została zaspokojona. „Powiesić ich! Te okrzyki, spojrzenia obdzierają mi skórę z ciała” [ZI 15-16].

Po śmierci ojca Nasierowskiego rodzina nie da nekrologu, by nie przypominać zhańbionego przez syna nazwiska

Ale dopiero teraz, gdy sama sprawa „Nasierowski i inni” nie budzi tak skrajnie negatywnych, a właściwie żadnych już emocji, stać się może prawdziwą sensacją wznowiona właśnie, dokładnie po 30 latach od pierwszego wydania, „Zbrodnia i…”, będąca tyle dziennikowym, intymnym zapisem przeszło dziesięciu lat walki o wolność za kratami, co reportażem o życiu codziennym skazanych, wzmocnionym refleksją o iluzjach i nadużyciach tamtej, ale i każdej władzy, a nawet socjologicznym czy wręcz filozoficznym traktatem opartym na zaskakujących analogiach między tym, co zwyczajowo rozdzielone na czarne i białe.

Nie porusza nas już bowiem skandal tej „zbrodni”, w pisaniu zamienionej w serię łobuzersko-romantycznych przygód, a nadto – co sugeruje powracająca postać Winnetou, fragmenty mentalnej dekoracji Dzikiego Zachodu czy jakże wymowne liternictwo na okładce – skrojonych trochę na wzór uwielbianego w młodości Karola Maya oraz fascynującego chyba wszystkich w Polsce w latach 80. westernu. Nie dotyka nas też przesadnie, jak kiedyś, okrucieństwo nienazwanej, eliptycznej, bo jakby mimo wszystko nieodbytej, a faktycznie zbawiennej „kary”. I tak z tytułu wpisanego w psychologiczno-moralistyczną tradycję modernistycznego ujęcia grzechu i odkupienia zapoczątkowaną przez Dostojewskiego, zostaje ledwie „i” oraz wielokropek – znaki wieloznaczności i niedopowiedzenia, braku domknięcia, czytelnej pointy, nigdy nie zakończonej enumeracji, ale też odwlekania, odkładania, odraczania… gasnącej nadziei wciąż niespełnionej pokuty (samo pisanie stało się jej formą).

I właśnie to wieczne zawieszenie – i zbrodni i kary, i możliwego powrotu do domu, i niemożliwego wyjścia na wolność, i samej tej historii dobijającej dziś pięćdziesiątki, a mającej tyle napisanych i nienapisanych wersji, kładącej się cieniem na całym życiu autora – wydaje się największą siłą tej literatury pragnącej uchwycić tragikomiczny los jednostki odrzuconej przez wspólnotę. Naszego martwego-żywego sobowtóra, naszego bliźniego niechcianego a natrętnego, upiornego… Który powraca, by wytrącić nas z dobrego samopoczucia. Który chce nam wykrzyczeć, co zrobił z tym, co myśmy mu zrobili.

Mówi się o nim „polski Genet”, bo złodziej, pedał i pisarz, ale Nasierowski nie ma w sobie tamtej heroizującej, mitologizującej, barokowej poezji, ma natomiast prozę sprowadzoną do parteru, wyrzekającą się ornamentu, wręcz literackości, a jego życiowa i artystyczna droga biegnie dokładnie w przeciwnym kierunku. Tamten, sierota, wychowanek domów poprawczych wspiął się na same wyżyny (tak stylu, jak pozycji), we francuskiej literaturze stając się uświęconym przez Sartre’a „aktorem i męczennikiem”. Ten, z zacnego domu ziemiańsko-burżuazyjnego, prosto z teatru i filmu, z zagranicznych wojaży (na ogół lub przy okazji w celach przemytniczych), z apartamentu-muzeum na Starym Mieście, zleciał na łeb na szyję do rynsztoka i wkrótce na śmietnik naszej historii.

Pierwszej nocy po wyroku odbierającym mu wolność na 25 lat (niebawem okaże się, że w zasadzie na 33), jeszcze w areszcie śledczym na Mokotowie, w rozpaczy, oszołomieniu, bardziej ze wstydu i poniżenia niż poczucia winy, wyrzutów sumienia, intensywnie myśli o samobójstwie. Później wystarczy mu sama świadomość, sama będąca wystarczającym świadectwem wolności, że swoją śmierć w każdej chwili wcielić może w życie: „zawiązać prześcieradło na szczycie kraty i opaść w dół bezwładnym ciężarem można w pięć sekund, pomiędzy dwoma światłami…” [ZI 83]. Można. Nie byłby pierwszym, ani ostatnim, który świadomym wyborem wyznaczającym kres życiu, pragnie zaprzeczyć kondycji niedającej żadnego wyboru, utwierdzić się w wolnej woli, a nadto w swym, podważanym czy wręcz unieważnianym człowieczeństwie. Ale on akurat umierać będzie wielokrotnie, za każdym razem szykując zemstę zza grobu w nadziei na powrót do życia.

Nie robi „połyków” ani nie dokonuje innych samouszkodzeń w powszechnym tu geście sprzeciwu wobec opresji, jedynie by trafić do szpitala i tam odzyskać spokój; kilka razy pije wywar z papierosów, i mdleje. Myśl o samobójstwie, w rodzących się właśnie zawrotnych planach jednak dalece niewystarczającą, szybko porzuca, gdy pojawia się inna, przy której trwać będzie do końca swych dni w więzieniu. Tak wówczas przez nią wyzwolony, zamknie się w niej na zawsze: „Nie ukrywam, chcę żyć, by »zemścić się« na tym Systemie. Chociaż na wolności mało mnie obchodził…” [ZI 584]. Na tym, i na tym następnym, pod wieloma względami, jak twierdzi, bardziej nawet niesprawiedliwym, przynajmniej dla niego.

Bo nie znajdując w sobie winy albo znajdując ją tylko do pewnego stopnia, na pewno nie większego niż u innych, najpierw uzna się kozłem ofiarnym PRL-u, potrzebnym władzy w jej rozgrywce z artystami. Po kilku latach na wolności, gdy po pierwszych sukcesach literackich, zapowiadany tu i tam (taki ma zwyczaj) „ciąg dalszy” jednak nie nastąpi, a warunki życia staną się nieznośne (choć znosić je będzie z heroizmem godnym większej sprawy), zrodzi się w nim przekonanie graniczące z pewnością, że także III Rzeczpospolita wydała na niego wyrok, tym razem skazując na dożywotnie zapomnienie, bez możliwości odwołania. Choć to przecież „pierwszy pedał III RP” (jak określił go Jerzy Urban), a nawet – zważywszy na ostateczne zerwanie z modernistyczną poetyką niewyrażalności jeszcze w czasach przedemancypacyjnych – „pierwszy pedał PRL-u” czy też „pierwszy polski pedał w ogóle” pośród licznych subtelnych miłośników chłopców (sam zresztą miłośnikiem był o tyle, o ile, bez przesady), który zamiast wiecznego niespełnienia obwarowanego poczuciem winy opisał liczne spełnienia banalne, niewinne, naturalne. Ale nie on uznany zostanie za ojca „polskiej literatury gejowskiej”, lecz jeden z jego wyrodnych synów. Kolejny kamyczek do ogródka, kolejny gwóźdź do trumny.

Można powiedzieć, że właściwa mu od dłuższego czasu skrajnie negatywna ocena tego, co najbliższe i najdalsze, niedająca szansy na zaistnienie, choćby cząstkowe, dobra, piękna, prawdy (bo zawsze są czymś skażone, skorumpowane), to jedynie dziwaczne obsesje, śmieszne urojenia, odpryski dławiących go resentymentów, które wybuchają raz po raz w teoriach spiskowych zagarniających rozległe obszary bolesnych doświadczeń. Ale co ma powiedzieć człowiek, który przez tyle lat nie może się wybić na niezależność inaczej jak tylko w swej radykalizującej się myśli – i mimo tylu wysiłków, zabiegów, wytężonej pracy, samodyscypliny, zmuszony jest wciąż, w wieku lat 85, wyczekiwać w przedpokojach prowadzących do dawnych, na zawsze utraconych salonów. Poświęcenie, które nie przynosi oczekiwanych owoców, wreszcie zamiera, chyba że – jak w jego przypadku – żywi się niezgodą na własną porażkę, szukając jej przyczyn w perfidnej wrogości, więcej niż jawnej obojętności świata.

Co ma powiedzieć człowiek, który przez tyle lat nie może się wybić na niezależność inaczej jak tylko w swej radykalizującej się myśli

Więzienie odarło go ze wszelkich złudzeń, zrelatywizowało wszelkie normy i wartości. W ten sposób wykształciło umysł wybitnie podejrzliwy, nastawiony na tropienie hipokryzji u innych. Poddając próbie dotychczasowe wyobrażenia o sobie, naiwnie żyjącym jakby obok realnego życia, nauczyło także mimikry, jedynej, jak sądzi, sztuki przetrwania w najmniej sprzyjających okolicznościach. Sprytnie dostosował się do obcego mu otoczenia „prawdziwych” przestępców, dzięki czemu przetrwał, choć jako „aktor”, „intelektualista”, a przede wszystkim „pederasta” narażony był na ostateczną degradację. W tej wysoce zhierarchizowanej społeczności „Drugiego życia”, podzielonej na trzymających władzę Ludzi oraz pozbawionych wszelkich praw, całkiem wykluczonych i bez litości wykorzystywanych cweli, jemu udało się zachować przynajmniej pozycję pół-Człowieka i to bycie „pomiędzy” stanie się jego przeznaczeniem. Odtąd z przenikliwością wyczuwać będzie i zaspokajać oczekiwania właściwe miejscu, w którym się znajdzie, zgrabnie przybierać odpowiednie formy, aby być jednym z nas. Inna jest siła bezsilnego, skrywa się pod powierzchnią wystawianej na pokaz, czasem wręcz celebrowanej słabości. Inna jest duma przegranego, skrzętnie ukryta za zasłoną okazywanej światu pokory. Ale nie miejmy złudzeń, prawdziwą stawką tej gry świetnego skądinąd aktora nie są efekty, które póki co wywołuje.

Byłby może ostatnim polskim romantykiem – zbuntowanym, nieszczęśliwym kochankiem głoszącym chwałę zwyciężonych, moralny triumf przegranej sprawy, albo i późnym wnukiem modernistów – szukającym wyższości w upodlonej, sponiewieranej niższości, jak Gombrowicz, swą wielkość odnajdującym w kompleksie, gdyby w swej ledwie skrywanej megalomanii nie był tak cyniczny, a w niemniej odczarowanej mitomanii tak pragmatyczny. Już same motta „Zbrodni i…”, zaciągnięte ze Stendhala, Szestowa i siebie samego, cytowanego w rubryce kryminalnej w prasie, a właściwie idące za głosem samego Raskolnikowa, narzucają to przeświadczenie o własnej wyjątkowości i genialności, a także o pięknie i szlachetności przestępczych czynów tak wybitnej jednostki. Jednak sprowadzanie w końcu wszelkich relacji międzyludzkich do mniej czy bardziej ukrytego interesu, a wszelkiej idei do koniunkturalnej spekulacji, niewątpliwie rozwadnia obecny tu dramat egzystencji, metafizykę spraw ostatecznych. W ten sposób genetowska heroizacja stacza się w farsę, a nowoczesny dyskurs rewindykacyjny czy insurekcyjny obiera kurs sowizdrzalskiej anegdoty. Nasierowski sam podcina sobie skrzydła, zabija życie, które chce konstruować na miarę literatury, obnaża iluzoryczność wszelkich prób bycia kimś innym. Dlatego będąc tak odległym niezwykłością swej biografii, jest nam tak bliski zwykłością niezrealizowanych zamiarów.

Nawet w miłości, w której zatracił wszak swoją wolność, straceńczo wikłając się w irracjonalne, niedojrzałe konflikty, trójkąty, czworokąty, które przywiodły go do „zbrodni” i „kary”, teraz na zimno kalkuluje, daleki od dawnego uwznioślenia samego uczucia, a nawet jego obiektu: „Od kiedy zacząłem mu płacić obietnicami? Niedotrzymane – ciągnęły gdzieś w dół. Dotrzymane – pogrążały. Pełen nowych apetytów zaciągałem nowe długi. Rzucałem obietnice garściami, bez zamiaru ich realizacji. Andrzej słusznie liczył lichwiarski procent. Dodawał. Zachwycała mnie otwartość naszego handlu” [ZI 43]. Cała tradycja idealizowanych pedagogiczno-erotycznych związków starszego nauczyciela z młodziutkim uczniem, sięgająca starożytnej Grecji, a zdramatyzowana przez europejski modernizm, zostaje nie tylko odwrócona – to efeb zdobywa władzę nad swym opiekunem – ale i sprowadzona całkiem dosłownie do katastrofalnej w swych skutkach wymiany handlowej. I teraz wyciągnąć trzeba z niej jedyny możliwy zysk: „Właściwie w niczym się nie zgadzaliśmy. Czy współżycie z człowiekiem najdalszym duchowo, a bardzo bliskim cieleśnie, jest rzeczywiście twórcze? Podobno długo tłumione słowa rodzą myśli, które, wreszcie wyrażone, czasami poruszają ludzkość” [ZI 35]. To jego ostatnia nadzieja i odtąd wszystko będzie jej podporządkowane. Poruszyć ludzkość, za wszelką cenę. Nawet za cenę własnej śmieszności. Uczucia, wartości, idee, sztuka itd. itd. są tylko kartami w tej grze.

Kolejne wydania wciąż przerabianej „Zbrodni i…” Nasierowski zawsze kończył rozpaczliwym listem do Romana Bratnego, bez którego ani ta, ani inne jego książki w ogóle by nie powstały: „Z moim zdrowiem od lat jest źle, a od kilku miesięcy fatalnie. W ostatnich tygodniach stałem się niemal kaleką. Mam straszne nadciśnienie, nerwicę, reumatyzm. Dokucza mi lewa ręka, pęcherz; ślepnę (na lampkę wciąż żadnych szans). Ale gorzej, że serce odmawia mi bicia. Ciągły brak sił, powietrza; w nocy drętwieją mi ręce, nogi zaczynają sinieć, puchnąć. W dzień niewiele lepiej” [ZI 584]. Może nieco przesadza, dla wzmożenia efektu, by jeszcze bardziej zmobilizować swego opiekuna do działania. To najważniejsza lekcja, jaką dostał od życia. W kontakcie z innymi zawsze dobierać będzie odpowiednie środki do zamierzonego celu, tyle zostało mu z aktorstwa, że nieustannie odgrywa swe małe, tym razem naprawdę życiowe role. Potrafi uwodzić, także swym nieszczęściem. Potrafi być okrutny, także dla siebie, gdy mimo wszystko dochodzi do głosu urażony narcyzm czy niespełnione ambicje.

W listach do innych i w całej „Zbrodni i…” raczej podkreśla zbawienne skutki życia za kratami, tak diety dla ciała, jak odosobnienia dla duszy. W końcu to właśnie tu zaczął pisać i właśnie tu nieoczekiwanie odkrył w sobie zupełnie inny świat. Wielka zmiana, jaka się w nim dokonała, nie byłaby możliwa bez radykalnego zaprzeczenia dotychczasowemu życiu. I ten, którego żywiołem była powierzchnia, sięgnął po głębię, ten, który zawierzał wyłącznie wizualności, teraz zamyka oczy, gdy go przewożą sukami przez miasto, w celi nie patrzy przez okno, zakrywa twarz dłońmi, na rozprawie zatyka sobie uszy zatyczkami Otopax, a gdy pobity straci je, chlebem, a potem szmatami – aż mu je „wydłubią szpilką do włosów […] do krwi” [ZI 148].

Aktor nieustannie wpatrzony w lustro, dbający o odpowiednią dekorację dla wysmakowanych przyjemności, koneser chłopięcych ciał, kolekcjoner obrazów i drogocennych przedmiotów, fotograf zatrzymujący piękne chwile, by trwały, złodziej traktujący swoje kradzieże, jakby je oglądał na filmie (okulary nosi wyłącznie do kina i na włamania); nagle, z dnia na dzień pozbawiony sceny, zaczyna badać kulisy. Pierwszy raz został zatrzymany w wieku lat siedemnastu pod zarzutem szpiegowania, gdy zrobił zdjęcie Pałacu Mostowskich mieszczącego Komendę Stołeczną MO, dostępnego zresztą na wielu pocztówkach. Przytacza to zdarzenie, by raz jeszcze wykazać absurdalność działań organów ścigania i wymiaru sprawiedliwości, ale też by uzupełnić ciąg zdarzeń idących po linii obrazów, które swój finał znalazły w ciemni. Zdjęcie wypełniające całą okładkę nowego wydania, zrobione w tych dniach ostatnich na wolności, zapowiada już zmianę, która wkrótce nastąpi. Spojrzenie estety badające kształty i kolory otaczającego go świata, zwraca się powoli ku sobie. Jest w tym aktorze narcyzm i nonszalancja, ale jest też zapowiedź bliskich upokorzeń i buntu. Tak uchwycony z góry (gdzie był przed chwilą) wwierca się w nas z dna swojego upadku.

W listach do innych i w całej »Zbrodni i…« Nasierowski podkreśla zbawienne skutki życia za kratami, tak diety dla ciała, jak odosobnienia dla duszy

Gdy pisze do ojca – pewnie by go uspokoić – nigdy nie narzeka, odnajduje jasną stronę w oplatających go zewsząd ciemnościach: „Pracuję pełną parą […] Złe opinie o moich nowelkach są nieważne. Tak zwane dzieło życia mam przed sobą. Oto mój przepis, aby wytrwać: 1. Żuć pokarm: 100-150 razy, każdy kęs (dlatego chętnie jem niesmaczne). 2. Wyłączyć słuch (interesuje mnie tylko pisanie) 3. Wyłączyć, poza pisaniem, wzrok (myślę z zamkniętymi oczami) 4. Zlikwidować jałowe rozmowy (poobrażałem resztkę chętnych do tego). Marzę, aby pisać bez przerwy. Pocieszam się, że w domu miałbym o wiele mniej czasu. Czuję się świetnie psychicznie. Zamiast daktyli wolę suszone śliwki” [ZI 129]. Warunki, w jakich się znalazł, obraca na swoją korzyść, stopniowo rozbudowując w sobie potrzebę ascezy – to nie inni będą decydować o jego życiu, to on sam wybierze, a nawet zradykalizuje narzucone mu ograniczenia. I choć do dziś, dzięki regularnym ćwiczeniom, skromnej z konieczności, ale zdrowej diecie, niezliczonym codziennym zabiegom hartującym silną wolę utrzymuje naprawdę imponującą formę fizyczną i umysłową, to jednocześnie w tej przesadnie wyprostowanej sylwetce, wypielęgnowanej twarzy (zresztą po kilku operacjach plastycznych), gibkości i sprężystości mięśni, precyzji i wypracowanym wyrafinowaniu zdań jest ta freudowska niesamowitość manekina, od-twarzająca siła ikony, potworność ludzkiej-nieludzkiej lalki, idealizacja zabijająca materię. Nasierowski to niewątpliwie nasz Dorian Gray, wieczny młodzieniec o niegasnącej urodzie, nienagannych manierach, elegancki i wysmakowany, fascynujący i uwodzicielski, a jednak portret, który utrzymuje go przy życiu, a nadto w przeciwieństwie do Wilde’owskiego oryginału, tu ciągle w pisaniu wystawiany na pokaz, nosi wyraźne ślady choroby, znamiona powolnej agonii, moralnej degeneracji, nie mogącej się dokonać, a wiszącej ciągle w powietrzu śmierci.

Do tego (zapowiada, że ostatniego) listu do Bratnego załącza fragment prozy z tomu „Bunt” (fragmenty rozpraszane w całości, za każdym razem opatrzone innymi tytułami książek-widm, ale i wciąż ta sama całość odtwarzana we fragmentach, staną się jego literacką specjalnością): „Umarłem pewnej nocy, w celi więzienia zbudowanego sto lat temu w kształcie krzyża […] Naprawdę umarłem. To nie był sen ani żart. Za kratami wiał wiatr. Rządził podobno proletariat. Serce ostatnio tak mi źle biło, że pękło […] Ponieważ rano nie zerwałem się na apel, by wyszczekać po otwarciu drzwi: »Obywatelu plutonowy, cela siedem-siedem, stan jeden« – dzienny strażnik tylko mruknął zza progu: »Wstańcie, Nasierowski…«. Potem wszedł do celi… Domyślił się zgonu z moich trupich oczu. Wybiegł. Jeszcze słyszałem jego tupot, który cichł w czeluściach budynku” [ZI 584]. Tak skończyła się ta historia, a to, co wypowie później, zawsze już będzie głosem żywego trupa, leżącego tu, obok nas, w naszej szafie. I tak, perwersyjnie spełniać będzie zapowiedź pierwszego swojego zdania: „Po egzekucji, panie Nasierowski, trupa nie oddają rodzinie. Studenci się z niego uczą…” [ZI 15].

W wersji z roku ‘90 („Seks, zbrodnia i kara”, t. II „Więzienie”), tym razem przywołanej z innej nieistniejącej książki „Nienawidzę”, strażnik czule żegna swojego więźnia: „Po co więc położył mi na ustach swój serdeczny palec, gestem jakim nakazuje się milczenie wspólnikowi?… Nie mogłem go już wydać. Nie chciałbym. Ze słonecznej twarzy, jaką zawsze miał, pociekły mu na mundur dwie łzy” [SZK 270]. W nowym wydaniu, znów przerobionym, poszerzonym, Nasierowski zmienia zakończenie – zamiast ucieczki w śmierć wychodzi z więzienia na przerwę w karze, choć wcale nie jest pewne, czy do niego nie wróci: „Kończę, Mareczku, te powięzienne zapiski! […] Wynik ponowienia mojej sprawy niepewny. Czyli w najlepszym razie ułaskawienie ministra Sprawiedliwości. A w najgorszym?” [ZI 647]. Wiemy, że dzięki wstawiennictwu Bratnego został wówczas ułaskawiony, ale czy po dziesięciu i pół roku mógł rzeczywiście odzyskać wolność, skoro stworzył ją sobie na nowo za kratami? Czyli w najlepszym razie dożywocie na wolności. A w najgorszym?

Ostatni gest strażnika na niewiele się zdał. Nienawiść i pogardę, jakich będzie doświadczał, spowodują przecież jego słowa, a nie dawne czyny, które bez tych słów pewnie odeszłyby już w niepamięć. On sam na to nie pozwoli, ciągle przypominając o swoim istnieniu, zgodnie z wyobrażonym zapotrzebowaniem na skandal, któremu z łatwością sprostać mógł w latach 90., rozbudowując w kolejnych książkach kontrowersyjne momenty swojej biografii. Gdy jednak i później wciąż opowiadał pikantne plotki, coraz częściej odsłaniając niechlubne kulisy życia tych, którzy nie musieli już zabiegać o uznanie, zraził do siebie wielu. Zły to ptak, co własne gniazdo kala, oj, zły – a jeszcze gorszy sęp, co żeruje na tym, czym wzgardziły orły. Tego mu nie wybaczą.

Paradoksalnie był świetnym produktem dzikiego kapitalizmu epoki transformacji, którą zresztą zwalczał, sprzedawanym czasem także w pirackich wydaniach na Stadionie Dziesięciolecia, zaspokajającym wówczas niesłychanie rozbudzoną potrzebę pornografii oraz luksusu, do którego aspirowały tłumy co niedzielę po mszy świętej zapatrzone w „Dynastię”. Wydane wówczas książki, reklamowane przez Oficynę Wydawniczą Reporter w serii Tabu jako „intymne historie erotyczno-kryminalne”, krzyczały już swoimi jaskrawo-kolorowymi okładkami z rycinami pełnymi kopulujących ludzko-zwierzęcych ciał – „Nasierowski, Ty pedale, ty Żydzie!”, „Nasierowski, Ty Antychryście”, „Nasierowski, Ty…” (takie miały tytuły).  Dwutomowe wydanie „Zbrodni i…” z 2006 w formacie kieszonkowym opakowano już w subtelną szatę graficzną, choć wciąż bombardowała autoreklamą w dawnym stylu. Najnowsze, jednotomowe (prawie 700 stron), monumentalne, biblijne wręcz, ciężarem czasu, świętością swych przypowieści wydaje się jego prawdziwym (nowym) testamentem. I czytać go trzeba inaczej niż dotąd.

Paradoksalnie był świetnym produktem dzikiego kapitalizmu epoki transformacji, którą zresztą zwalczał, sprzedawanym czasem także w pirackich wydaniach na Stadionie Dziesięciolecia

Bo czym w końcu jest ta „Zbrodnia i…” ? Jest wreszcie autentyczną, wiarygodną „masturbacją na agorze”, dla której Diogenes z Synopy byłby najdalszym patronem. Więc poważnym, radykalnym, cynicznym przedsięwzięciem, mającym na celu wyprowadzenie na powierzchnię tego, co w kulturze i w nas głęboko ukryte – w tej wersji brudne, śmierdzące, tanie, szmirowate ale i podłe, fałszywe, żałosne… niegodne obrazu, jaki społecznie wytwarzamy. Jak wszyscy zamknięci za niewinność (a takich przecież większość w więzieniach) Nasierowski, spacerując na trasie okno-drzwi, jakby powtarzał w kółko rzekome słowa ojca cynizmu, wypowiedziane do strażników skarbca świątyni, którzy prowadzili złapanego na kradzieży czary: „Wielcy złodzieje prowadzą małego złodzieja!”. W ten sposób chce nam właśnie powiedzieć, że jego zbrodnia jest naszą zbrodnią. To jednak o wiele więcej, niż wieczorami nawijają inni więźniowie – a nawijają zawsze wokół ludowej doksy: „wszyscy kradną, a siedzą biedacy” [ZI 274].

Czym w końcu jest pisanie Nasierowskiego? „Ania się śmiała, że zlepek różnych treści czyni to niniejsze kłębem supłów. Rozplątuje się jeden, a wychodzą następne. Niechby książka miała oprawę z worka…” [ZI 305]. Z workiem książek przewożony jest między zakładami karnymi – Strzelce Opolskie, Białołęka, Mokotów, Wrocław, z tych książek wyciąga zdania, jak jedzenie z wypiski, samemu pisząc książkę-worek (daleką jednak od założeń Witkacego), w której zmieści się wszystko: listy, cytaty, gazetowe newsy, zapożyczenia o niewiadomym pochodzeniu, skrzydlate słowa, zmyślone słowa, skradzione opowieści innych więźniów, fragmenty innych, nigdy nienapisanych książek… prawdziwa silva rerum.

„Zapisać wszystko” z pewnością było marzeniem wielu, w chwili gdy Nasierowski przymierzał się do tego wyzwania, najpełniej wyraził je Jerzy Andrzejewski w swym dzienniku „Z dnia na dzień” (z roku 1972), jednocześnie zapowiadając niejako styl rodzącego się właśnie pisarza: „Na razie pociąga mnie i z daleka nęci: coś na podobieństwo staropolskich raptularzy, żeby bez wstydliwych i tchórzliwych oporów, z pełnego wewnętrznego luzu korzystając, móc  w s z y s t k o  wrzucić do jednego worka, niech się to  w s z y s t k o: z różnych części ciała zrodzone, własne, lecz i obce moje i nie moje, wysokie w jasnościach i pokątnie mroczne i niemrawe, niech się to wszystko splącze, wymiesza i zagęści, niechby tym polskim raptularzem u schyłku dwudziestego wieku nie rządził żaden z góry zaplanowany porządek i żaden cel końcowy, niechby się to musiało s t a w a ć, aby dać świadectwo prawdzie i kłamstwu oraz ich dwuznacznym i mglistym pograniczom”[1]. Jak wiadomo, „Miazga” miała być taką „formą, w którą można włożyć wszystko”[2], a jednak i w niej, może nawet w większym stopniu niż w innych tekstach, zapanował porządek. Tak jakby wielość i różnorodność wrzucanego do worka materiału w rezultacie wzmagała potrzebę konstrukcyjnego ładu, precyzji w wiązaniu tych sznurków.

Nasierowski najpierw próbował przekuć swoje życie w fikcję (efektem tej próby było „Jasnozielono-ciemno” wydane w Czytelniku w ‘81 roku), ale zrezygnował. Poczuł, że oszukuje samego siebie. Odtąd „wszelkie podobieństwo do osób i sytuacji będzie nieprzypadkowe” [ZI 11]. Nie znam drugiego tak radykalnie zakorzenionego w codzienności projektu literackiego. Wydaje się, że on nie tylko chce zapisać wszystko, ale że sam chce się zamienić w pisanie. Z drugiej jednak strony, zapisując dzień w dzień najdrobniejsze zdarzenia ze swojego życia, bierze całymi garściami z historii ludzi, którzy go otaczają, więc świadomy tego paradoksu jedną z ostatnich książek trafnie zatytułował „Nie moje życie”. Bo inni mi je ukradli, bo ja innym ukradłem, nie moje, bo mnie od dawna już nie ma.

 

***

„To on jeszcze żyje?” – dziwią się niektórzy, gdy inni chcą, by wreszcie dał sobie spokój, przestał zanudzać na YouTubie odgrzewanymi kotletami z „celebryckiej” przeszłości i irytować swym ostrym politycznym komentarzem do aktualności. Jedyną ucieczką z więzienia miała być śmierć, ale okazało się nią długie życie po życiu. I jest teraz jak demon przychodzący z zaświatów, przez nikogo nieprzywoływany, całkiem uboczny efekt wciąż żywej tradycji dziadów, wampir wysysający krew jakże uczciwych i niewinnych, żywy trup na zimno dobierający się do zbiorowej nieświadomości… zombie polskiej literatury. Z pewnością i Ciebie chce poznać, skoro we wstępie do nowego wydania „Zbrodni i…” podaje swojego mejla: jerzynasierowski@wp.pl.

 

[1] Jerzy Andrzejewski, „Z dnia na dzień. Dziennik literacki 1972-1979”, t.1, Czytelnik, Warszawa 1988, s. 34.

[2] Jerzy Andrzejewski, „Miazga”, Polonia Book Fund Ltd, Londyn 1981, s. 187.

Jerzy Nasierowski
„Zbrodnia i…”, Korporacja Ha!art, Kraków 2018, s. 656.

Piotr Seweryn Rosół
ur. 1981 w Warszawie, literaturoznawca, doktor nauk humanistycznych (Uniwersytet Warszawski, Paris-IV-Sorbonne), autor książki „Genet Gombrowicza. Historia miłosna”. Pracuje na Université Clermont Auvergne.
redakcjaJacek Wiaderny
korekta Katarzyna Barcik
POPRZEDNI

recenzja  

„Superstara odchodzi” i inne mechanizmy

— Karol Poręba