fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

O prozie Waldemara Bawołka miałem zamiar napisać już przy okazji jego ostatniej, wydanej przez wydawnictwo Czarne powieści „Echo słońca”. Czas był jednak jałowy: upalne, lepkie lato, chyba najlepsze okoliczności, by Bawołka czytać, z pewnością nie najlepsze, by cokolwiek sensownego pisać. Zrezygnowałem z tych prób również dlatego, że uprzedziło mnie kilku wpływowych recenzentów; cóż mogłem dodać do ich pochwał?

Może coś o jego pejzażach? Bawołek w „Echu słońca” osiągnął mistrzostwo w opisywaniu pustych popołudni, gdy czas tężeje jak budyń, gdy z braku innych zajęć wpatrujemy się w jednostajne widoczki, pejzaże knajpiane. Dzieci pykające w bilard, widmowi gracze w jednorękiego bandytę; starzy, samotni, z wolna upijający się browarem mężczyźni. Mężczyźni, dodajmy, nieuleczalnie pierdołowaci, zmagający się z koszmarem codzienności i codziennie ponoszący w tym starciu dotkliwe porażki. Ten klimat mi wówczas odpowiadał. Taniec śmierci w dekoracjach taniej mordowni, wśród przepełnionych popielniczek i kufli po piwie, które po jakimś czasie staje się „niedobre, mętne i cuchnące”. Trupy sunące karuzelowo (upiorna sekwencja szpitalna), kolejni ludzie znikający i zostawiający puste miejsca w knajpie; bohaterowie tonący zasypani piachem, jak w Płatonowowskim wykopie, gdzie chodzi już nie o samą śmierć, ale o jej dojmujący absurd. Te śmierci komentowane były na wzór greckiej tragedii w wypowiedziach chóru. Chór składał się oczywiście z MATKI i SYNA. Ich rozmowy o zakupach: o truskawkach, wiśniach, bobie, drożdżówkach, lekach, nieuchronnie zmierzały ku tematowi przewodniemu, thema regium.

Ułożyłem wtedy do tej nienapisanej recenzji tylko zakończenie. W zakończeniu napisałbym, że „Echo słońca” stanowi antytezę wszędobylskiej i zaborczej „prozy męskiej”, która fotografuje się z bronią i w szytych na miarę garniturach. Bawołek bowiem fotografuje się z matką na wersalce, w obcisłym polarku.

Wydawało mi się to jednak straszliwie banalne. Był szczyt wakacji, lipcowe przesilenie i wszystko stawało się już nieznośne. Miałem ochotę zadzwonić do Pawełka Śmiałka i powiedzieć: „Pawełku, szykuj samochód, jedziemy do Ciężkowic”. Zamiast pisać recenzje niczym wpływowi recenzenci, wolałem pojechać do Bawołka i zobaczyć plenery, w których kokosi się ta jego kapryśna wyobraźnia. Nie pojechaliśmy.

W międzyczasie „Echo słońca” otrzymało nominację do Nagrody Literackiej Gdynia i rozpoczął się trwający do dzisiaj bawołkowy karnawał. Admiracje słała w kwiecistych blurbach Dorota Masłowska, a Jerzy Jarniewicz stwierdził nawet, że niedługo wstyd będzie się przyznać, że się Bawołka nie czytało. Czytałem, nie było mi wstyd, postanowiłem jednak zamilknąć, bo cóż można jeszcze powiedzieć wobec takich pochwał?

Przyczyn zaskakującego powodzenia „Echa słońca” upatrywałbym w tym, że Bawołek w samą porę, wskakując gdzieś między Wichę a Bieńczyka, załapał się na krytyczno-czytelniczy popyt na „prozę o matkach”, która jest atrakcyjna o tyle, o ile większość z nas miało lub ma matkę oraz związane z tym przeżycia; ujawnia się tedy wachlarz matczynych literackich, filozoficznych, psychoanalitycznych kontekstów. Można szyć opiniotwórcze notki i nie wychodzić poza samą sytuację narracyjną, która jest już wystarczająco frapująca, by nie zastanawiać się w ogóle nad formą. Dociekania nad językiem zamyka się wtedy w wygodnej formułce „osobnej frazy”, nie opisując napięć, styków i zwarć.

Z „La petite mort”, nową książką ciężkowickiego prozaika, nie będzie już tak łatwo. Dowodzi tego choćby facebookowy wpis nieodżałowanego „Dwutygodnika”, w którym redakcja donosi, że gdyby wszystko było jak dawniej (chlip), to napisałaby o nowym Bawołku, wszelako: „mielibyśmy wiele wahań, jak o tej książce pisać, bo woleliśmy jednak »Echo słońca«, z relacją matki i syna jako motywem przewodnim, łączącym rozbiegane fragmenty fraz i wizji”.

Recenzowanie zbioru opowiadań jest czynnością trudną, być może nawet karkołomną, podobnie jak recenzowanie zbioru wierszy. Wymaga zdolności syntezy, wyciągnięcia kilku istotnych nitek ze żmutu i przedstawienia najważniejszych wątków, zasad rządzących tomem. Zapewne najuczciwiej byłoby poświęcić mniejszy lub większy akapit każdemu zawartemu w książce utworowi, ale przecież dawno już nie ma na to miejsca i czasu. Wszyscy zresztą łakną zgrabnego bon motu, który można później oprawić w ramkę i udostępnić gdzie trzeba.

Mówię o tym przede wszystkim dlatego, że porównanie pisania o zbiorze opowiadań z pisaniem o zbiorze poezji byłoby nam w tym wypadku pomocne. Czytając Bawołka, ma się bowiem poczucie obcowania z poematami prozą, z innym rodzajem nadorganizacji językowej niż w tzw. prozie gatunkowej. Dlatego za słuszną uważam decyzję redaktorów Czarnego, by nie justować tekstu w Echu słońca”, zostawiając w myśl słynnej formuły Darka Foksa z lewej równo, z prawej postrzępione”. Uważam tę decyzję za słuszną, mimo że tekst niewyjustowany czyta się znacznie gorzej, odnosi się wrażenie, że słowa umykają, że nie przeczytało się wszystkiego i trzeba wracać do poprzednich akapitów, by się upewnić, że nic nie zostało uronione. Taki kontakt z prozą Bawołka zresztą zalecam proszę sobie nie wyobrażać, że będziemy sunąć z lekkością przez te wyboje. Tak, to proza, która stawia opór w lekturze. Ale czy jest sens zawracać sobie głowę inną?

La petite mort” to zbiór dziesięciu opowiadań pisanych przez Bawołka na przełomie wieków, dotychczas rozsianych po czasopismach (FA-art”, Twórczość”, Kresy”), teraz zebranych pod jedną okładką dzięki nieocenionej Krystynie Bratkowskiej z wydawnictwa Nisza. Nawiasem mówiąc, powinniśmy Pani Krystynie ufundować za jej zasługi dla prozy polskiej pomnik (trwalszy niż ze spiżu), do czego niniejszym zachęcam, mogę rozprowadzać cegiełki. Pani Krystyna jest bowiem sumieniem polskiej literatury.

Tytuł tego zbioru, a zarazem jednego z pomieszczonych w nim opowiadań, odsyła nas nieuchronnie na co wskazywała już Paulina Małochleb do erotyki, seksualności, a więc tematów, które powracają w całej twórczości Bawołka. „La petite mort” to nic innego jak „mała śmierć”, a mała śmierć to nic innego jak orgazm. Gdy Bawołek opowiada w nielicznych wywiadach o swoim pisaniu, to zawsze mówi o spalaniu się, o pisaniu jako całościowym, wyczerpującym choć pewnie ostatecznie przyjemnym akcie fizycznym. Tak należałoby spojrzeć na każdą z tych próz z osobna jako na „małe śmierci”, wyładowania nagromadzonego napięcia na dystansie kilkudziesięciu stron. Napięcie powoduje tu oczywiście życie, bo to właśnie życie, biografia w szczególny sposób tę twórczość napędza. Materia życia musi być nieustannie mielona w trybach onirycznej wyobraźni, wysiłkowi życia musi towarzyszyć wysiłek negacji życia w twórczości, małego umierania w pisaniu. „Świat jest zabijaniem świata” czytamy w końcu w jednym z opowiadań.

W prozie Bawołka materia życia musi być nieustannie mielona w trybach onirycznej wyobraźni

Wróćmy jednak do erotyki, bo występuje ona w prozie Bawołka na wielu głębokościach. W pasmach onirycznych ujawnia się poprzez fragmenty poświęcone Eulalii, postaci, która powraca w niemal każdym z zawartych w „La petite mort” kawałków. Eulalia to rodzaj figury kobiecej, jungowskiej animy; może być żoną, córką, kochanką i matką; pojawia się jako obiekt dążeń, westchnień, ale w pewnym momencie zawsze gdzieś ginie, rozpływa się, rozpierzcha jak sen, z którego trzeba się wybudzić.

Erotyka obecna jest także w tonacjach bardziej przyziemnych. W opowiadaniu „Uświęcony powrót Franciszka” oddany zostaje karczemny dialog drobnych przedsiębiorców, spoconych mężczyzn w poliestrowych garniturach, którzy wspominają podróże do Reichu, żłopiąc browara w znanym już z „Echa słońca” ciężkowickim wyszynku. Ta knajpa to jedna z głównych aren prozy Bawołka, to tam dochodzi do filozoficznych sporów, tam odbywają się kluczowe dyskusje o życiu i przemijaniu. „Masz pojęcie, jedziemy z kolegą na zachód, dziwki stoją przy drodze”, tak rozpoczyna ten dialog jeden z mężczyzn, a drugi wtóruje mu dociekliwie pytaniami typu: „Zmierzyłeś rurę?” albo „Wzięła flaka?”, a także dziwnymi, gombrowiczowskimi kupletami („A cycami chlapu-chlap, ha, ha!”). Narrator przysłuchuje się temu z pewnego dystansu, z głową w chmurach, siedzi sam przy sąsiednim stoliku, popija swoją wódkę. „Muszę przebić się przez te dookolne twarze, ciemne i głębokie, namiętne i pogardliwe”, mówi nieco wcześniej, a przytoczony dialog prowadzi do ogólnej refleksji o zadaniach prozy: „Czy zechce ktoś oddać sprawiedliwość temu językowi, tej poezji? Nie zamykajmy drzwi przed tą żywą mową”.

No właśnie, wydaje się, że w prozie Bawołka najciekawsze są owe przejścia: z rodzajowej scenki w metakomentarz, z realizmu w oniryzm, z dionizyjskości w patos, albo  jak chce polecająca go z czwartej strony okładki Dorota Masłowska z „gorliwego uczniactwa w żulerską abnegację”. Przyjemność w obcowaniu z prozą Bawołka (podobnie jak z dobrą muzyką czy poezją) przynosi poszukiwanie napięć, zmian rejestru. To nie plot, koronkowo upleciona intryżka, ale właśnie przejścia z jednej tonacji w inną są tutaj istotne.

Najciekawsza jest tutaj nie koronkowo upleciona intryżka, ale właśnie przejścia: z rodzajowej scenki w metakomentarz, z realizmu w oniryzm, z dionizyjskości w patos

Narrator tytułowego opowiadania „La petite mort” pracuje z motyczką na polu, obrabia grządki, pieli, wyrywa chwasty, gdy nawiedza go listonosz upominający się o jakąś żółtą karteczkę, którą zostawił poprzedniego dnia wraz z listami. Co było na tej karteczce? Co było w „liście od Augustyna”, o którym przypomina sobie wtedy narrator? Było tam napisane, że „rozum nie powinien mocować się z obłędem, że powinny się pokazywać razem, bo ten świat to farsa i komedia”. Bum! Takie właśnie mądrości ojców pustyni wkradają się chyłkiem do prozy Bawołka, gdzieś pomiędzy chodzeniem z motyczką a sikaniem w krzakach. Wyczekuje się ich nie dla objawienia jakiejś uczonej Prawdy (łagodniej: nie tylko dla niej), ale dla samego pęknięcia w narracji, dla podziwiania kontrastu z sytuacją, która prowokuje zaistnienie gnomy.

To, co mówię o śledzeniu tajemnych przejść i niespodziewanych uskoków stylu, odnieść można także do stale obecnego w prozie Bawołka oniryzmu. Autor „La petite mort” uwodzi nas bowiem czymś, co nazwałbym roboczo oniryzmem nieoznaczonym. W tak prowadzonej narracji brak jednoznacznych formuł otwarcia i zamknięcia, introdukcji w rodzaju „śniło mi się, że” albo tanich chwytów narracyjnych („a wtedy, moi drodzy, obudziłem się”), które zgrabnie zamykałyby senne pasma. Trudno zatem uchwycić moment, w którym realistyczna scena przechodzi w nocną wizję; ni stąd, ni zowąd materializują się w opowiadaniach Bawołka nowe postaci, figury, tropy, które potem równie nieoczekiwanie znikają, porzucane przez niesforną wyobraźnię, nieustannie wybiegającą myślą gdzieś dalej. Próbując nadążyć za tokiem narracji, czy też: dotrzymać kroku tej gonitwie myśli, pędzimy za czymś bliżej nieokreślonym, zmierzamy za bohaterami w nieznanym kierunku, by zaraz później dotrzeć wraz z nimi do ślepego zaułka, zgubić trop. Sny, jak wiadomo, mogą być mniej lub bardziej realistyczne; bywa, że jawa wdziera się do nich tak sugestywnie, że wyznaczenie granicy między rzeczywistością a marą, myślą i mową, sobą i światem, staje się niemożliwe. Tak też jest w prozie Bawołka, dla którego podstawowym elementem warsztatu pisarskiego pozostaje trudna i, jak się zdaje, coraz rzadsza sztuka śnienia.

Do metody ciężkowickiego pisarza trzeba przywyknąć, ale uważna lektura może nam tutaj przynieść wiele czytelniczych satysfakcji. Polecam wyposażyć się w ołówek i zacząć zajmować się prozą na poziomie zdania. W trakcie czytania podkreślałem sobie zdania wyjątkowej urody, które zdradzają autonomię po wyjęciu z kontekstu. To frazy pozbawione szczególnych inkrustacji, proste, powabne: „Chłopcy rozgniatają owady z wielkim animuszem”, „Słyszę, jak Olek obrzyna deski”, czy jedno z moich ulubionych w całym zbiorze: „Dręczony jakimś niepokojem nadal krzątał się po kartoflisku”.

Jeżeli mamy się Bawołkiem zajmować na poważnie, to musimy przyjrzeć się tym zdaniom, zatrzymać na nich wzrok, w każdym razie: nie przechodzić obok nich obojętnie, nie zrażać się brakiem błyskotek dyskursu. Czy jesteśmy w ogóle na taką twórczość przygotowani? Czy będziemy potrafili o niej pisać, rozmawiać? Czy zechce ktoś oddać sprawiedliwość temu językowi?

Na zajęciach z krytyki literackiej na Uniwersytecie Jagiellońskim uczono nas, że przed napisaniem recenzji krytyk powinien zapoznać się starannie z recepcją książki. Oczywiście postarałem się to uczynić, skoro jednak dotychczasowa recepcja „La petite mort” jest raczej marna (spośród licznych notek należy wymienić przywoływany już tekst Pauliny Małochleb), trzeba uciekać się do recepcji dawniejszej, prarecepcji. Zajrzałem więc do „Wypisków” Henryka Berezy autor „Pryncypiów” wciąż płata nam zza grobu rozmaite figle i bez specjalnego zdziwienia odnotowałem, że krytyk komentował utwory zawarte w najnowszej książce Bawołka na bieżąco, gdy jeszcze ukazywały się w prasie literackiej. Omawiając opowiadania „La petite mort” i „Spin”, porównuje go Bereza do innego „wiecznego debiutanta”, zastrzegając jednak od razu, że

sam budulec prozy jest u Bawołka od samego początku inny niż u Gombrowicza. U niego nie myśl włada wyobraźnią, lecz wyobraźnia myślą. Wyobraźnia nie jest tu na uwięzi, ona wyprawia, co zechce, ona produkuje światy ze wszystkiego, co jej wpada w ręce (skoro tyle robi, ręce trzeba jej przyprawić). Ona kreuje z widzeń i przywidzeń, ze słyszeń, przysłyszeń i przesłyszeń, z myśli, z mowy, z uczynku i z wymysłu.

Z początku porównanie do Gombrowicza wydawało mi się mocno przestrzelone, ale potem pomyślałem, że może jest to celowe zestawienie przez negację (tak nawiasem mówiąc: komu jeszcze w codziennych trudach pomaga Gombrowicz pod pachą, ręka do góry). Wprawdzie autor „Ferdydurke” opisywał zmagania z formą, ale były to jednak refleksje filozoficzne, zawsze z zachowaniem pewnego krytycznego dystansu wobec suchej buły żyćka. Jeżeli Bawołek jest ciekawszy, to pewnie dlatego, że się żadnym dystansem nie zabezpiecza. Wyobraźnia mocuje się tutaj nie tylko z formą w sensie czysto spekulatywnym, ale także (a może przede wszystkim) ze zwykłym zakalcem codzienności i zdaje z tych zmagań uczciwe relacje przed samą sobą. Być może najciekawsze byłoby zatem pisanie o Bawołkowej rezygnacji, takiej jak w tym fragmencie opowiadania „Przed drugą falą”:

Niełatwo oderwać głowę od poduszki, jeśli nie znajduję dość siły, by codziennie odgrywać tę samą rolę. Pustka, pusta wersalka, do której poduszka, smród w ustach, do nich biała pasta, zwinna szczoteczka. Ciężar, ciężka, zmięta przestrzeń. Oprócz tych elementarnych czynności otwiera się przed nim czas określonych poruszeń. To nie tak jak wczoraj, przedwczoraj, lecz  w tym teraz na nogach stanąć. Przed nim pewnego rodzaju maski. Dzisiaj po raz pierwszy od dłuższego już czasu ma się zaprezentować cały i ujawnić pełną prawdę o sobie.

Sądzę, że Gombrowicz nie odważyłby się na tak dalekie odsłonięcia. Ciekawa sprawa: trudno znaleźć w pisaniu Bawołka oczywistą ironię. Jest formalny eksperyment, są częste zmiany perspektyw narracji, swawolna interpunkcja i strumienie świadomości, ale odnoszę wrażenie, że pod ośmieloną wyobraźnią autora „Echa słońca” pulsuje coś intymnego i zgoła nieironicznego. „Nie znam swoich czytelników, nie chcę poznać”, mówił Bawołek na swoim warszawskim spotkaniu autorskim i w tym zdaniu też cienia ironii nie wyczuwam. To po prostu literatura wybitnie osobista, pisana w zgodzie z własnymi intuicjami, nieprzykrawana pod modne tematy i poetyki.

To po prostu literatura wybitnie osobista, pisana w zgodzie z własnymi intuicjami, nieprzykrawana pod modne tematy i poetyki

Trudno mi wyrokować o dalszych losach zjawiska „Bawołek”. Nie przejmowałbym się na razie brakiem recenzji; już teraz wiadomo, że to będzie jego rok. W przeciągu kilku miesięcy zobaczymy jeszcze nowe powieści autora „La petite mort” w wydawnictwie Czarne i w PIW-ie. Bardziej niż zamilczenia tej twórczości przez krytykę obawiałbym się ulepienia przez recenzentów pop-Bawołka na miarę ich blogowych szpalt: poczciwego samouka, który od urodzenia w Ciężkowicach, daleko od Polski centralnej, majstruje swoje prywatne mitologie, mieszka z matką (how cool is that?) i pisze „rytmem prowincji”. Ale może i to wyjdzie nam na dobre: Bawołek wciąż będzie wtedy do odkrycia.

Waldemar Bawołek

„La petite mort”, Nisza, Warszawa 2018, s. 222.

Jakub Nowacki
ur. 1994, student Wydziału Polonistyki UW. Publikował m.in. w „Twórczości”, „Tygodniku Powszechnym” i „Ha!arcie”. Mieszka w Pruszkowie. W „Małym Formacie” pisze i redaguje.
redakcjaMałgorzata Tarnowska
korekta Renata Kumala

Waldemar Bawołek

„La petite mort”, Nisza, Warszawa 2018, s. 222.

POPRZEDNI

recenzja  

Intymna historia chorowania

— Honorata Sroka

NASTĘPNY

recenzja  

Czytajcie pozytywistów!

— Stanisław Krawczyk