Podobno Psychopomp. Psychopomp istnieje, przynajmniej tak czytałam. Aż mi się chce czytać, kiedy pomyślę o tym. Boże, jak mi się chce czytać! A Wam?
Wam też?! Ktoś to wszystko musiał napisać wcześniej. Podobno to jest napisane. Nie wygląda, ale ja stosunkowo mało podróżowałam.
Podobno w ‘68 r., na terytorium Polskiej Republiki Ludowej wiele się rozpoczynało od podparcia na kijach ze słowa „podobno” i wyrazu twarzy. Dużo się pojawiało w rozmowach tego „podobno”. Podobno na świecie coś się odbywa, buzuje coś. Jakiś kobold?
Podobno nie. Świta konceptualizm. I będzie po dziś. Dopiero dziś się zmienią stosunki, każdy będzie mieć inny, ale nie na głos. Na głos to: łochocho! Nie będzie idei, sama, samiutka prawda, w której wszyscy są. Już!
Już?! To co? Poczytamy?
Jeśli prawdą jest, że anthropos jest zdolny do kształtowania Ziemi w sensie dosłownym (a nie tylko w sensie metaforycznym, za pośrednictwem symboli), to, czego dziś doświadczamy, można nazwać antropomorfizmem na sterydach.
Bruno Latour
Ludzka postać w literaturze, ba, w ogóle w sztuce, ma inny charakter niż postać rzeczywista; w wypadku tej ostatniej cielesne odosobnienie, pod wieloma względami jedynie pozorne, nabiera nieomylnej treści, właśnie gdy postrzega się je jako wyraz moralnego sam na sam z Bogiem.
Walter Benjamin
(…) jedynie Bóg jest przypadkiem.
Maurice Blanchot
Poczytaliśmy? To teraz może trochę karczemnego strwożenia! Jest propozycja: nie odbudowywać wcale Notre Dame! Niech ona od dziś zostanie bożnicą naszej akcydentalności, wspólnoty akcydensów. Jeżeli rzeczywiście zapłonęła przez związek swojej bardzo trwałej rzeczy z przypadkową okolicznością.
Tu „rzeczywiście” = „jak było, zawyrokuje sława, kiedy jej się zakomponuje sytuacyjnie najsławniejszy wygląd” (przypomnieć sobie, jak się nazywa magazyn realistów spekulatywnych, sprawdzić, czy tam nie postuluje się tego, żeby nie odbudowywać)! A my porozmawiamy sobie tymczasem o absolucie przygodności. Więc o zupnym pisarstwie Marka Słyka.
Tu odczucie mocnego pluśnięcia ze strony upływającej chwili, i… Zdążyliśmy porozmawiać? Liczę, że oczywiście nie, a nie zdarza mi się stawiać na oczywistość czegoś, więc – jak widać to z tego miejsca lepiej niż jakiekolwiek oparcie dla podeszew – okazja o wyjątkowej perfidii nam się trafiła, chciałoby się rzec wyjątkowa tugeza. Bo jest okazja (stworzona do perfidii!), a my w niej zaszyci, niczym przysłowiowy zbiorniczek ze sztuczną fiksatywą, i tak się właśnie zdobywa tajną bazę dodatkowych procentów, i tak się poprawia notowania, i tak się gwałtowanie zmienia wizerunek, na o pierdyliard Singapurów lepsiejszy! A jak to się robi? No właśnie! Pryskając wprost w synonim ludzkości czymś, co, zamiast utrwalać, prześwietnie udaje, że takie przeznaczenie ma zapisane w składzie. Tymczasem skład pozostaje tajemnicą!
Pamiętam jak dziś, kiedy czekałam na nowy numer „Krytyki Politycznej”, aby od razu rzucić się do łypania na jej ostatnie strony, gdzie znajdywałam dziwne zapiski Cezarego Michalskiego, i nie mogłam się nadziwić, gdzie jestem, co on tutaj robi, i właśnie wtedy przeczytałam tam u niego:
Próbuję was dotknąć (do tego celu nadużywam performatywnego zwrotu „was”) spoza niezmierzonej, oddzielającej nas od siebie otchłani, poprzez grubą zasłonę lodowatej mgły (…) Przecież istniejecie być może – nieprawdopodobne by było, aby cały wasz chór wykładających sprzeczne prawdy głosów dobiegał od dziesięciu pacynek, które sam sporządziłem z wełny w chwili słabości, po czym zapomniałem.
Każdy głos prawdziwy jest słaby, mętny, niejasny, zbyt matowy w porównaniu z ostrym głosem, którego oczekuję i od którego pękają zwierciadła (wciąż oddzielające mnie od rzeczywistości). Zatem moduluję te matowe głosy, oczyszczam i wzmacniam, ale przez to je tracę.
Moduluję, oczyszczam i wzmacniam, ale przez to je tracę.
Ten smak za mną chodzi, jak druciany boss z irokezem z resztek skóry, którą był pokryty w dziewięćdziesiątych. Wyjątkowo Michalski jest zawsze dla mnie, jest zawsze, zawsze dla mnie, szaleńczą figurą, czupryną tryskającą sztuczną fiksatywą, podskakującą jak „małpa z brzytwą” (sam tego określenia użył odnośnie wspólnych „nam” ruchów, walcząc w radiowym studio z gromowładnym sprężynowaniem Krzysztofa Rutkowskiego). I to Michalski mnie nastraja, aby się głowić, jaka ciągłość jest.
Więc jesteśmy w jakimś, powiedzmy, ‘69. I co nas tu spotyka? Przykładowo: wylęga się konceptualizm. I, przykładowo, przeczytać możemy w „Studio International” (jeżeli ktoś nim dysponuje i się podzieli), kluczowe dla rzekomej dematerializacji sztuki, „Art after Philosophy” Josepha Kosutha, a tu:
Czy zmierzch poezji nie ma związku z metafizyką, implikowaną przez poetyckie użycie języka „potocznego” jako języka sztuki?
Wtem!… W tym miejscu zaczepił się przypis:
Problematyczne jest poetyckie użycie codziennego języka dla powiedzenia tego, c o n i e w y p o w i a d a l n e , nie zaś użycie języka w kontekście sztuki.
I znowu, u głównego toku, w wywodzie:
W Nowym Jorku dekadencja poezji przejawia się w nowym dążeniu poetów „konkretnych” do posługiwania się rzeczywistymi przedmiotami i teatrem.
Aha! I (znowu!) przypis:
Jak na ironię, wielu z nich nazywa siebie samych „poetami konceptualnymi”. Nieprzypadkowo wiele z tych dzieł przypomina prace Waltera de Marii; dzieło de Marii funkcjonuje jako swego rodzaju poezja „przedmiotowa”, a jego intencje są nader poetyckie: pragnie rzeczywiście, by jego dzieło odmieniło życie ludzi.
Mamy ‘69 rok, jest żywo, choć nie aż tak wyścigowo, jak niektórzy chcą utrzymywać, chełpiąc się, że jak miałoby nie być wyścigowo, skoro są tacy, których wyprzedza się, wysiadając z puszki na księżycu. I może niekoniecznie życiowo jest, więc może, między innymi, dlatego – żywo. A jednak coś mi tu nie wchodzi. Czy tylko mnie dryluje i za drzwi swoje wystawia, niczym wiaderko wypchane po brzegi jednym ogryzkiem, impresja: co ten Kosuth tak się czepnął biednej poezji? Przeszkadza mu ona w udrażnianiu konceptualizmowi metaforycznego powietrza na modłę analityczną, bo ma iść konceptualizm globem na modłę analityczną, bo wajchą od takiego dryfu dla ruchu światowego Kosuth widzi siebie? Niemożliwość, by tak rzec, osiągana poprzez „poetyckie” użycie języka codziennego, razi tego samego, który zabezpiecza sobie możliwość korzystania z języka w domenie sztuki. Hmm. Ciekawe, że „poetyckość” dążeń de Marii wzrusza tak niepomiernie! Jego „przedmioty” są aż tak przydatne, że promieniują przydatnością na samą poetyckość. Przyda się do czegoś, zawisając na swoim koniuszku. Można ją wykorzystać jako epitet dla prób przesunięcia blasku ludzkiego z siatkówki do bardziej synalgmatycznych widzeń. Ciekawe, że akurat de Maria ma prawo być poetycki, podczas gdy poetyckość nie ma prawa być jak de Maria, a tym bardziej mianować się konceptualną. Ciekawe, że de Maria. Bo poza tym, że de Maria był twórcą sztuki niemożliwej, a udało mu się stworzyć pole błyskawic. Był też de Maria swoistym kontekstualistą perkusyjnym i jednym z jego udziałów pozostaje rola perkusisty u Henry’go Flynta. A co tu robi Henry Flynt? Więc Henry Flynt to dość niebywały gość na tej Planecie i jest on skojarzeniem jakby aż nazbyt adekwatnym w przypadku swoiście anty-poetyckiego programowania konceptualizmu. Ponieważ Henry Flynt… hmm, jakby to powiedzieć, jest chyba napisany, to ktoś w stylu Flakonona Pluxa (przypominam, może nie widać, ale rozmawiamy o prozie Marka Słyka; nie widać tylko dlatego, że nadal trwa konceptualizm). Więc Flynt. Co on? Dziki był. Nagrywał białasowskie rzępolenie z bagien, ale nagrywał je jak bazarowy hipnotyzer z dalekiego wschodu, szarpał amplifikowane struny, jakby syczał w fujarkę, a jeszcze przepuszczone to było przez zsuahilizowane uszy, łopoczące wokół odległych tam-tamów. Najbardziej białasowskie w tym pozostaje drżenie elektryczności, ale wyjątkowo nie o własny tyłek, lecz o trans akcydensów.
Tu taka teza: konceptualizm w tej postaci, w jakiej zaistniał, jest wygodny. Każda dżdżownica powie ci o nim to samo: usiadłabym na nim, gdybym miała na czym (akurat nie klaszcze pośladkami na widok krzesła Kosutha).
Jasne się już stało, co tu robi Flynt? Hmm. A więc co wy na to, żebym powiedziała to słowami Gombrowicza? Pyszna sprawa! Patrzcie, co mówię:
Przy śniadaniu dłuższa wymiana zdań, która zaczęła się dość przypadkowo od poczwórnego korzenia racji wystarczającej, ale zaraz przeszła na „zasadę cielesności”, tak jak ją wprowadził Renesans, przemieniającą się obecnie w „zasadę kompromitacji”, a w przyszłości mogącą stać się (jak ja twierdziłem) „zasadą pasji”.
Więc przypominam: mamy ‘69 r.. Podobno możemy poczytać sobie Sola LeWitta, sentencje na cały ten konceptualizm. Tam znaleźć i uznać od razu, że: „Postrzeganie pomysłów prowadzi do nowych pomysłów”. Bierzemy te paragrafy, przepraszam, sentencje, i widzimy: generalnie chodzi o uczestniczenie w łańcuchach pomysłów. Jednak, choć cała odbiorcza potęga, która z tego wyskakuje, oraz transmisja, która czaruje odbiór jego własną zgrabnością (à la dwie pastylki na krzyż plus nos), lądują na scenie lektury, w gestykulacji czytających oczu i w tych samych oczu najtajniej aktorskich wokalach, choć formułą przewodnią kontaktu okazuje się akt czytania, konceptualizm zabezpiecza się przed literaturą. Generalnie programuje się go na modłę analityczną, lecz zarazem w duchu sentencji: „nie wiedzmy nigdy, co czynimy, a będziemy kwita”. I też tak ustawiają sobie najsławniejszy wygląd sytuacji taki Joseph Kosuth i taki Sol LeWitt, żeby konceptualizm nie kojarzył się z pracami literackimi i żeby światy w zwarciach owych robót wykreowane nie regenerowały się dyspozycją sztuki, bo to artysta (plastyk!) decyduje, jaki kawałek pisma będzie się oblekał w konceptualno-sztuczny tort (Sol LeWitt: „Banalnych pomysłów nie uratuje się piękną egzekucją”). A także: aby tylko nie prześwitywał nigdzie Henry Flynt.
Zaraz, zaraz! Co tu znowu robi Flynt? Fajnie, że dziki, ale co tu robi? Ciekawicie się? Więc nie zwlekam wcale, momentalnie sprzedam Wam go pewną ręką. Jak jeszcze tylko raz nachalnie się odezwę, żeby podkreślić mazakiem zrobionym chałupniczo przez niecodziennie ubogie rodzeństwo błyskawic, które spotkałam przy drodze, podczas nagrywania na magnetofon reportażu z planu zdjęciowego ekranizacji „Gry o super-mózg” Marka Słyka… ach, chciałabym podkreślić jedynie tym właśnie mazakiem (pokazuję go Wam a on pierdzi niechybnie wprost z przegrzanej bazy z muzyką elektronową wszystkich światów), więc chciałam jedynie zaznaczyć, ale już mi się nie chce, a jednak proszę, wiedzmy to: jest ‘69 r.!
I bronią nas od dawna następne stulecia krwiopijców o boskich sylwetkach, aby tylko on nigdzie nie prześwitywał, a jednak nie da się ukryć: Henry Flynt już w 1961 roku ogłosił „Concept art”. Tekst, w którym sugeruje, że sytuacyjne powietrze, w którym wpada się na pomysł, dostarcza klimat możliwemu pięknu. Goły pomysł zawieszony w przestrzeni, jak kapsuła z potencjalnością, w której, zanurzywszy badawczy nochal, odbiera się wzmiankowaną w niej goliznę, z uczuciem takim – mniam – jakby samemu się ją wynalazło. Świetnie!
Zatem konceptualizm… sobie po prostu jest, mamy sposobność w niego ukradkiem wlecieć, skoro mamy ‘69 r., za to wylęgać się może co innego, może postmodernizm, co? Tylko do czego nam ta sztywna mowa, jacyś faceci ustawiają sobie konceptualizm, żeby ochraniać fikuśne główkowanie przed trybami medialnymi! Pytacie? Rozmawiamy o Słyku. Pozwólcie, że najpierw przekręcę kilkukilometrowy tył głowy w nieodzownym balejażu skąpany, a następnie oddam głos.
Dobrze. Więc mamy ten ‘69 r., czy nie mamy? Jesteśmy z rok po tym, jak Seth Siegelaub zorganizował „Xerox Book” – wystawę w opuszczonych przestrzeniach biurowca, której sytuacyjna fiksatywa, wejście w coś dojmującego, jest tylko strzałką odnośnika do tytułowej książki, wyrwanej kserokopiarze z serca. Jesteśmy z rok po tym, jak ukazały się „statementy” Lawrence’a Weinera i z rok po tym, jak wyszło „Różnica i Powtórzenie”. Serce kserokopiary, szczęśliwe na obchodne, szamocze się w posuwistych rozbłyskach. W tym świetle widać trochę, jaki załadowuje się świat. Pełen chęci. Świat, w którym teraz witamy serdecznie, mijając się na pełnych chęci ulicach, nie mogąc powstrzymać chęci, głaszczemy będące degustatorami hormonów jednorożce przejeżdżających nas nimi yuppiech, zamiast poprawić wypływające oko. Świat – poślizg dla swoich mediów.
Więc jesteśmy jakiś rok po tym, jak transparenty WSZYSCY JESTEŚMY NIEMIECKIMI ŻYDAMI zastępuje się Ministerstwem Jakości Życia. Fuj! Medialne tryby, chrzęszcząc niepostrzeżenie, tkają coraz sprawniej wchodzące fatałaszki, które pokażą w dwuwymiarowym nasyceniu każdy ruch, oprócz własnej absorpcji, a pokazując, podmieniać będą języki odbioru na swój zabójczy chód, chód strzygi, która chciała być modelką i tyle tego swojego pragnienia naprodukowała, że nie zostało miejsca na jakiekolwiek inne i nie przyjdzie do żadnej głowy w jej własnym wyobrażonym języku, że może być coś bardziej pociągającego od chwili, kiedy strzyga wejdzie na wybieg i ktoś strzeli foto. Tu (choć brzmi to górnolotnie) strzyga = obraz. Ile obraz zdoła udźwignąć, tyle się w nim ukaże, absorbując całkowicie. A w takim układzie rodzić się będzie coraz potężniejszy bobas, podejrzliwość totalna, że to, co ukazuje się każdemu, służy jako system zasłon, odgradzających od zgoła odmiennej rodzajowości przekazu. Więc robi się świat, gdzie każda jego spektatorska mość czyni go takim, jak sama się w nim czuje postrzegana, gdzie każdy podmiot = paranoja na miarę autorskiego urzędu, pod którym podpisuje się Idi Amin. W podobnej rzeczywistości przydać mógłby się konceptualizm, bo właśnie za sprawą jego myślenia komunia czaszek odbywa się w pozytywnej konfidencjonalności, umyka obrazowi, który w tym samym czasie, pewien swego, przesuwa czaszki dalej.
A za jakiś mniej więcej rok siedemnastoletni Marek Słyk pisze powieść pt. „Po co jest nóż”.
Ten tytuł był ze mną zawsze. Był ze mną zanim wyleciałam z brzucha, był, podczas gdy przetrwać mi przyszło wybrzuszające się ze strony światów retoryczne pytanie (ja?). Tylko sama powieść jest zagadkowo nieobecna.
Nastoletni pisarze szokowali za czasów debiutów Masłowskiej i Nahacza. Nie dało się wtedy wyjść z szoku Alfredem Jarry. Pamiętam. Byłam wtedy w okolicy. Jednak zaczęto publikować coraz młodszych. Coraz to słabiej chwytało za zbiorczy rozum. Wyszła „rosyjska Masłowska”. Potem dziewięcioletnich, wytatuowanych, podgolonych gdzie trzeba ćpunów wspomnienia sprzed chwili, wielkomiejskie, niesamowicie ideoplastyczne (plączące się pośród drapaczy chmur, wytatuowane miękkie graby wystawione z dziecięcego ciała-grobu). Brało głowę czytającego w żyłę. Tego nikt nie pamięta.
Żeby nie wyjść na „przysłowiową parówę” (sformułowanie Marka Słyka), powiedzmy to sobie szczerze: w 1970 r. siedemnastolatek piszący „Po co jest nóż” – coś takiego musiało szokować, na terytorium Polskiej Republiki Ludowej. Dlaczego tej powieści tu nie ma? Żebym zawsze, w każdej niepopularnej z wyglądu sytuacji, widziała ją przed sobą?
Nie ma ‘69 r.. Uwolniliśmy się. To, co jest, czego nam nie odbiorą żadne fumy, to zupełne pomieszanie. Pragnęłam dojechać celu rozklekotana, w dygresjach, jakby przesiadając się między ledwo odstającymi od ziemi, bezmyślnymi kabrioletami, które w myślach pojawiają się jako obiekty pragnień, ale na przysłowiowej Ziemi są tak nisko, że nikt w nie nie spogląda, żeby się nie ubabrać, z czego in blanco wychodzi mi czysty rachunek sumienia, że bardziej się opłaca pozostawać wśród myśli.
Pomyślałby kto?! 2004 rok, więc zdawać by się mogło, że cywilizacja, a tu Andrzej Skrendo zadaje pytanie: „kto czyta dziś Słyka”. Dziś? Ja. A (by sparafrazować narodowosocjalistycznych publicystów) ja to dużo. Wziąwszy pod uwagę konwergencję zamieszkujących mnie mikrobów – ich jest taki naród, że zaraz będzie im bez różnicy, którymi ustami przyznają się do siebie. Więc ja. Czytam. Dziś. Co następuje:
Świadom własnej przecież wolności, postrzegam zdrętwiałymi, zdrewniałymi swymi sękami oczu, dziurami w sękach źrenic, że robiąc to, co tylko się mi spodoba, robię właściwie właśnie to, czego najbardziej chciałbym uniknąć. (…) Tak, świadom jestem doniosłości chwili, wiem, że jak każda chwila ta ma znaczenie olbrzymie, bowiem czas mój jedną jest chwilą: momentalnym substratem przelotnego związku, co właśnie przelatuje, co jeszcze nie przeleciał.
A w zupełnie innym miejscu:
Jak wiesz, nicość nie jest próżnią, pustą przestrzenią, czy czymś w ogóle, chciałoby się powiedzieć, do oporu rozrzedzonym czy rozprężonym. Nicość jest bowiem maksymalnym zagęszczeniem, czy raczej zagęszczeniem po prostu absolutnym, nie podlegającym stopniowaniu, jest jedynym zupełnym kwantem, doskonale określonym i zarazem wcale nie (…) doskonale niedostępnym.
Tymczasem w nie tak znowu odbiegającym od tego kawałku:
Dotąd słyszało się, że ruch jest możliwy tylko dla materialnych przedmiotów czy osób względnie zwierząt lub robotów w pustej przestrzeni, nikomu nie postało w głowie, że może być i na odwrót: że to pustka może swobodnie poruszać się w materii. Jest to moje odkrycie, zwane prawem Fajnola, że wystarczy dać pustce odpowiednie ramy, by mogła wędrować. Stąd nie na rolkach i nie korytarzem biegła jaskinia z wami i z Bestem. Jedynie w punkcie nadawczym i odbiorczym są uszczerbki próżne, gdzie kabinka owa cumuje; przenikaliście materię podobnie jak tutaj przenikamy te złudne iluzoryczne ściany, choć na innej zasadzie.
Zastanawia mnie wielość podziemi w prozie Marka Słyka.
Dwie przytoczone powyżej kwestie należą do Hasnima Fajnola. Pierwsza to Flakonon Plux – narrator, poszukiwacz przygód (powieść „W barszczu przygód”). Zaś Best jest mamutem, który regeneruje ubywającą materię świata. Best, będąc w potrzebie, uratował naszego narratora przed całkowitym wchłonięciem, kiedy ten wystawał już tylko fifką „za dwadzieścia przysłowiowych groszy” i przez nią oddychał, siedząc na koniu, wraz z nim znikając w bagnie, na które się natknął. Tak więc Best. Best potrzebował zrobić kupę, a towarzyszący mu pomagierzy, na tę okazję kopiąc potężny dołek, wykopali Pluxa. Zaproponowali Pluxowi, żeby się do nich przyłączył. Plux odmówił i postanowił siedzieć im na ogonie. Ale okazało się, że to oni podążają za nim. Plux ich zgubił, jednak domyślił się, że są w kryjówce, do której właz znajduje się w kałuży. Nie był w błędzie. I jednak się do nich przyłączył. Podziemna wędrówka zamieniła się w przemierzanie pustyni. Stąd kwestia przemieszczającej się pustki. Ale kwestii jest mrowie. Marek Słyk wynalazł formułę, w której retortach zachodzi czysty trans synalgmatycznie ustosunkowanych do siebie pomysłów. I one postrzegają się nawzajem!
W świetle tego ogłoszenia stało się chyba jasne, co tu robi Henry Flynt. (Wisi nad nami „zasada pasji”). Po prostu chciałabym nazwać Słyka konceptualistą. Tyle że… „Nazwać to można (…) Na podobnej zasadzie, jak gazetę można nazwać życiem, expresem lub żołnierzem” – czytamy w „Grze o super-mózg”. By nagle przeczytać w zupełnie innej książce (znaczy „W barszczu przygód”) tego samego Marka Słyka, o którym mówimy w miarę ciągle:
Nawiewa mi na policzki chłodne, o słonym zapachu morskie powietrze, wkoło pusto, fale marszczą się surowo, są też pierwsze chmurki. Ta bezludna wyspa bardzo by się teraz przydała, jednak jej nie ma; wobec tego, że chcę się opierać wyłącznie na faktach, nie będę was bujał, że jest, choć może wam się wydawać, iż to tylko ode mnie zależy, że wystarczy jedno moje skinienie, a wyspa się pokaże. Jeśli tak myślicie, to bardzo mi przykro, ale jesteście niesprawiedliwi. Jako miłośnik i wielbiciel, jako po prostu czciciel prawdy, nigdy się z nią nie mijam, dotąd się przynajmniej z nią nie minąłem, choćby z tego banalnego powodu, że zależy mi na waszym zaufaniu. (…) Zresztą najlepszym dowodem na rzetelność tej prawdy jest prosty fakt, że zwykły śmiertelnik, nie bardzo nawet wykształcony szary człowiek, Flakonon Plux, nie byłby w stanie wymyślić swojego życia!
Ja swoje wymyśliłam, calutkie prawie, oprócz niebagatelnych doświadczeń interpersonalnych. A wy?
Lecz oto i jest czekana wysepka; powiedzieć o niej „bezludna” byłoby jednak wprost idiotyzmem: milion miliard stłoczonych ludzi, nie mogąc się inaczej pomieścić na tym skrawku suchego lądu, po prostu stoi, i jeszcze brzuch wciąga, o ile taki ma.
Na czerwone jupitery boga jałmużny! Na zielone policzki boga pałki wodnej i odstawionych wód! – tak się właśnie od zawsze martwiłam, że nie rozumiem czegoś z… „rewolucji artystycznej w prozie” lat 70. Czyli – łączonego przez równo wszystkich z nazwiskiem Słyka – ruchu, którego orędownikiem a zarazem odkrywcą (jeżeli nie wynalazcą) – w swojej niekłamanej odbiorczej potędze – stawał się Henryk Bereza, czym sprowadził na siebie gniew niektórych. Właśnie ów gniew jest pierwszym, czego nie mogę pojąć. Druga rzecz to quasi-kapłański faktor, który uwielbia pokazywać, że rewolucja artystyczna spoczęła rozwiania, a jej czynniki wsiąkły. Trzecia kwestia, najbardziej przyprawiająca mnie o właściwe mi dymienie łba odlewanego w dawno porośniętej palmami hucie, to nienotowalność zachodzących związków między rewolucją artystyczną (w prozie) a współczesną jej sztuką (np. konceptualizmem). Więc ostatni wątek nastraja moje receptory aż tak dziwnie, że błyskawicą przechodzę od tego do tego, jaka ciągłość jest. Kiedy, dla przykładu, widzi się ją. Kiedy, dla przykładu, widzi się ją bez najskromniejszej nawet ujmy, bez ani krztyny niedowładu, zawsze całą. Coś się pojawia w ciągu i zostaje. Jest w odwodzie, pod ręką, każdy składnik trwa w naoczności, widziany zewsząd. Ciągłość widzi się zawsze całą. A tu nagle naddatek ciągłości! Coś subwersywnego w niej samej. I to jest wynalazek Marka Słyka. Perpetualny kratyzm w noosferze zaludnianej pomysłami. Podobno: noosfera, kiedy się nasyci, może przenieść się na inną Planetę. Uwaga: ta planeta nazywa się Słyk.
Więc: jakim cudem nie ma ciągłości między dziką wynalazczością Marka Słyka a faraońskimi inkarnacjami percepcji samej w sobie, odznaczającymi się w zapiskach konceptualistów? Albo innymi, jak to się mówi, słowy: czy gdyby „bruLion”, zamiast szprycować się transgresją, jaką swoim ludziom serwował w zestawianiu avant-popowych treści z antysemickimi „tekstami” Céline’a, odkrył dla siebie pisarstwo autora „Wystarczającej ilości przygód” (przemianowanej w druku na „Grę o super-mózg”), wykrzesany w tym środowisku wyzwoleńczy tryb woltyżerki rejestrami mógłby nie przechodzić w tryb: o jejku, ale byłem niezorientowanym czasopismem, przecież w Polsce najbardziej transgresyjnie jest być autorytatywną, białą jak nienarodzona bułka, po prostu jaźnią? A przysłowiowy Cezary Michalski nie musiałby zamykać się w ping-pongu światopoglądowych zmyłek, przerabiać na własną modłę ścieżek francuskich rewizjonistów postmodernizmu, robić z siebie pampersa, żeby np. bronić wszechludzką materię przed objawami sztuki krytycznej. By po latach przeobrazić się w po ludzku lewicowego komentatora, trochę pomajtać tym komentatorem, po czym schwycić gruczoł brzuchomówcy u stworzonego przez siebie komentatora i ludzkie supramieszczaństwo sączyć. Ale nie buzią, lecz do kałuży z wkładką (zapadnią do – szczęśliwych, że są – podziemi), czyli czegoś, w czym będziemy robić, kiedy wreszcie spostrzeżemy się, co nas otacza. Jakiś ląd? & zrazu wspomnienie (stylem fizycznym szczypty, co się nagle nami okazała).
Chyba niestety chciałabym, żeby to, z czym chcę się tu niniejszym zazębić, znalazło nieco przykry wymiar. Ale tylko dlatego, że najnormalniej w świecie pragnę, aby rewolucja artystyczna zwyciężyła i żeby Słyk nie lądował wyalienowany. Dziwaczeję od tego! Mam ewidentne urojenia. Widzę, że je mam, ale je mam. Wyobrażam sobie, że brulionowcy zachłystują się Słykiem, poją się zupną kombinatoryką, strategicznym mózgiem, objawionym niechybnie w tym, co Słyk robił tzw. kulturze młodzieżowej. Podnoszę się, zaczynam obracać i chwytam pierwszy z brzegu tekst. Autor nazywa się Eric Gans, tekst Koniec kultury. I nagle!
Przyłączacie się do mnie, czytamy:
Najbardziej znaczącą kulturowo amerykańską mniejszością nie są afroamerykanie, lecz młodzież.
(Mój Boże!) Po czym:
Jedynymi osobami zdolnymi do wytworzenia żywotnej kultury okazują się ci, którzy są za młodzi, by odnajdywać swe korzenie w przeszłości. (…) Jedynym warunkiem przynależności jest aktualnie istniejący lub retrospektywny resentyment wobec społeczności dorosłych. (…) Światowy triumf amerykańskiej kultury popularnej oparty na układzie podwójnie mniejszościowym skłania do wniosku, że kultura jest tworzona przez ofiary i dla ofiar. Pozycja ofiary jest najwyższą gwarancją jej ogólnospołecznego odzewu.
Strategiczny mózg zupnego pisarstwa wypluskuje w nieustannym kolonizowaniu popu, zanim ten w ogóle zaleje pielesze Polski Ludowej, a jego mus zagęści się tak, że najbardziej zaangażowana politycznie wypowiedź przepojona nim będzie aż po koniuszek, który i tak dyrdać będzie temu popowi pod skorupką. Wyobrażam sobie, że zaczytują się w trylogii Słyka najróżniejsze masy. Wyobrażam sobie, że nieprzypadkowo „Matrixa” też jest trylogia. A może właśnie przypadkowo, bo to przygodność jest tu uwznioślona (jako stymulant dla wpadających w incepcję broszek, takich jak wyimaginowana w kokardę czaszka). Generowana w jednostkowieniu pomysłów przygodność wpadania na nie + pluskanie z ich wnętrza pomysłowym otoczeniem, w którym nieuchronnie czyhają kolejne zderzenia, trzaski, chluśnięcia. Biorę pod pachę magnetofon, nie jakiś tam ghettoblaster, tylko magnetofon reportera, wyprodukowany w procesie transmutacji wynikłej z egzotyzacji totalnych publicystów, którzy, mówiąc swoje wiersze bez ustanku, chcieli nagrać kasetę z bieżącym, aktywnym komentarzem, zmieniającym się w zależności od sytuacji, tymczasem sami zamienili się w wypływający uszami sos tysiąca wysp. Więc wyjmuję z sosu magnetofon i idę nagrywać „making of” na planie zdjęciowym ekranizacji „Gry o super-mózg”. W tym samym celu przyszedł tu Lech Wałęsa. Stoimy naprzeciwko siebie z magnetofonami umazanymi w fosforyzujących sosach. Wyobrażam sobie, że może gdyby zamiast ilustracji Franciszka Maśluszczaka, genialnie sprzężonych z plastyką „Barszczu przygód”, „Rosołu powikłań”, „Krupniku rozstrzygnięć”, trylogia autora „Po co jest nóż” wystąpiła w szatach mniej z nią zintegrowanych, za to otwierających na powiązania obecnej w tym pisarstwie projektofanii z takim, powiedzmy… konceptualizmem (?), z myśleniem wychodzącym od cybernetyki, czy chociażby maszynerią Raymonda Roussela; gdyby którąś okładkę zrobił np. Paweł Kwiek, może oponentom Berezy trudniej byłoby z tak wyjątkową zapalczywością, jak to miało miejsce, rzucać się akurat do Słyka. przebiegu debatowania nad „rewolucją w prozie lat 70.”, rozciągniętego na prawie całe lata 80. [!], zaogniającego się w ‘87 r. po wystąpieniu Jana Błońskiego, pojawiły się wyrzuty, że książki Słyka zalegają w księgarniach na półkach z literaturą dla młodzieży, ponieważ zmysły księgarzy omotała integralna estetyka (tytułów + oprawy) i nie spodziewali się, że dokądś indziej mogliby tej twórczości nawkładać.
Gadam do mikrofonu jak najęty. Taśma magnetofonowa lekko poskrzypuje; kolosalny pamiętnik straceńczego herosa rozwija kolejne nie zapisane wstęgi ze szpul krnąbrnych, ze szpul, na które nawinięto tęcze razem z rosistymi deszczami.
(„W barszczu przygód”)
Z wieloletniego procesu debatowania nad rewolucją artystyczną – aż korci, żeby wyobrazić sobie, że rzecz rozgrywała się podczas jednego spotkania, otwartego w 1979 roku, a zamkniętego w roku 1988 – zostają nam dość niesamowite głosy. By użyć fachowego określenia: są niesamowite. Dość niebywałe wypowiedzi. Te głosy są niesamowite. Poruszający moment („Życie Literackie”, nr 43, 1983 rok), w którym chyba nikt nie spodziewał się dreszczy, a jednak nacierają, kiedy głosy Tadeusza Komendanta i Krzysztofa Rutkowskiego zestrajają się na chwilę w opinii, którą można by poniekąd streścić tak: fakt, że literatura polska w ogóle istnieje jest z gruntu rewolucyjny. A jednak początkowo Rutkowski pokpiwa: „Może wystarczy założyć błazeńską czapeczkę i podskoczyć, to następuje rewolucja”. Więc gdyby przysłuchiwać się wieloletniemu debatowaniu przez kotarę tradycyjnie obecną przy wszelkich próbach skomunikowania, dałoby się śmiało odnotować, że przeważają elementy psioczenia: że wzbiera we mnie dezaprobata, bo nie rozumiem, dlaczego akurat ci pisarze są rewolucyjnie artystyczni. Umacnia się porzekadło, jakoby Henryk Bereza był krytykiem, który dysponuje Ja autorytarnym. Może łatwiej byłoby się z tym klopsem poukładać, gdyby okroić sztab rewolucjonistów do samego Słyka (serio!). Bo chyba ma to swoje znaczenie, że kluczowe dla całej sprawy „Dopowiedzenie” Bereza umieścił w numerze „Twórczości” (maj 1979), w którym ukazał się drugi odcinek „W barszczu przygód”, publikowanego pierwotnie na jej łamach. I właśnie w sparowaniu powyższych utworów bardzo wyraźnie przejawia się rodzaj troski, która rozświetla gris-gris rewolucji artystycznej. Ewidentnie chodzi o dopuszczanie do głosu i poluzowanie, które trudno skojarzyć z manią autorytarną.
„Wszystkie przemiany formalne w prozie (likwidacja fabuły, jej rozkwit, zanik akcji, jej wybujałość, przemiany form podawczych, wielogłosowość narracyjna) są pochodną zmiany stosunku do języka, któremu przywraca się prawo do życia, który w jego formach takich, w jakich życie przetrwało, wprowadza się triumfalnie do literatury” – czytamy w „Dopowiedzeniu”. Otwiera się sekwencja opiniowania, czy tak jest, czy triumfujące opinie pozwolą zastać na podobnym wejściu ówczesny wygląd sytuacji. W tle kwitną piwnice, garażowy powielacz, harują podziemni drukarze, by tętnił konspiracyjny chlorofil, żeby pseudonimy sunęły w utajoną jasność. Ludziom, których życie się toczy, daty mówią, jaką mechaniką opatulą je w sobie. Najpierw 1980 rok, później 1981. Muzyka Nowej Generacji.
W ‘81 r. „W barszczu przygód” trafia do rąk księgarzy. Ci generują stochastyczną modelkę swoich przyszłych notowań i, niczym jakiś John Cage, odtwarzają z niej urywaną lekturę, która sprowadza się akurat, powiedzmy, do: „(…) i serca, które na powrót do piersi wsadziłem, jako że ci rzeźnicy, aby wszystkie wrzody wykroić, musieliby wykroić także i moje nastrojowe erotyczne pryszcze (…)”. Księgarze drapią się przez chwilę w moje jabłko Tytusa de Zoo, książka jawi się im jako wysokooktanowo młodzieżowa rzecz, więc kierują dostawę do odpowiedniego działu w swojej (… egkhem, = państwowej) księgarence. Urokliwie?
Dostawy Białoszewskiego kierowali podobnie? Brzydka zagadka. W każdym razie w następnym roku ukazuje się „Gra o super-mózg”, jak gdyby na potwierdzenie, że autor ma na uwadze młodzieżowe style, sferyczne pojazdy o stacyjkach, w których kluczyki przekręca się rozwojowo = wyczynowo raczej, niż podążając krwiopijcom do serc. W księgarniach zawiązuje się kompozycja: nowa książka młodzieżowego pisarza ląduje obok poprzedniej. Ale wpierw! O czym księgarze mogą nie wiedzieć. Wywiązuje się afera. Bo tuż zaraz po debiucie książkowym Słyka zapalczywość profesjonalnych reakcji okazuje się wyjątkowa. „W barszczu przygód” przynosi swojemu kreatorowi nagrodę im. Wilhelma Macha. Rozsierdzeni fachmani czepiają się z wielką mocą. Z legendarnej zagranicy interweniuje legendarny Kot Jeleński. Przysyła list, w którym próbuje przemówić komentatorom do rozsądku, dowodząc, że wraz ze Słykiem trafiła im się niebywała gratka, ponieważ jego pisanie uskutecznia w polszczyźnie najnowocześniejsze francuskie myślenie o tym, co jest do napisania. List ten mógłby stać się legendarny, jednak robi coś innego, mianowicie znika. Nie ma go nigdzie. Zima na Ziemi, z perspektywy placka Globu objętego terytorium PRL, trwa około 8 lat. Podobnie długo trwa zwieńczona ewidentnym znęcaniem się nad tematem narada, czy rewolucja artystyczna w ogóle istnieje. Jestem bardziej niż normalnie zdziwiona, kiedy patrzę, jakie zachowania wywołał opublikowany w w 1987 roku w „Literaturze” odczyt Jana Błońskiego „Dwie i pół groteski”. Mniej więcej w tym samym czasie kluje się Totart, jego pokalane wszystko, być może atmosfera rozkładu do tego stopnia saturuje wirtualność, w której trwają umysłowcy, że ta domaga się soczystych rytów. Bo sam tekst krakowskiego mentora (i piewcy mrożkowych okularków), poza tym, że nie szczędzi uszczypliwości aparaturze Berezy, diagnozuje jedynie groteskowość jako remedium na niedogodność trwania w realiach, wspólne dla pisarzy promowanych przez krytykowanego krytyka. Treść tego wystąpienia nie tłumaczy tonu, jakim buzują głosy nim wywołane, a należące do umiarkowanych dotąd uczestników ciągnącej się i ciągnącej debaty. Dziwne.
Seria, przeplatana odezwaniami takimi jak – dla przykładu – Jerzego Lisowskiego próba oddania wagi projektowi Słyka (przez nawiązanie do listu Kota Jeleńskiego), przypieczętowana została przez Błońskiego („Literatura”, ‘88 rok; tekst pt. „Proszę mi nie wmawiać…”) oddającym smak całości, następującym bon motem: „same sobie są te Dyndały winne” (to o redaktorach „Twórczości”). Tak oto zwycięża się autorytaryzm czyjegoś Ja, a Ja literatury odzyskuje godność, krzepnąc w najsławniejszym wyglądzie, jaki ma, a ma go dzięki swoim dzielnym komentatorom. I zamiast Buczkowskiego jeszcze więcej Mrożka!
Więc może dziwnym nie jest, że niektórym w takim sosie średnio się pływało. Czego wyraz dał – nie kto inny, tylko – Marek Słyk, w 1984 roku publikując obok swoich wierszy w „Poezji” rodzaj statementu, z którego łatwo daje się wyczytać, że pisarz wolałby nie komunikować się z odbiorcami za pośrednictwem krytyków i w ogóle nie występować w zagadnieniu zbiorczym pt. „rewolucja artystyczna”. Teraz patrzę Wam w oczy, a Wy mi czytacie wyimek z owego statementu globalnego wymiksowania. Uwaga, słucham:
(…) podczas gdy zdolny poeta debiutuje samodzielnie, o pracy jego pisuje… wielu krytyków. Może to zresztą nie jest śmieszne. Może jest to uniwersalna prawda, czyli prawo, że jeśli jeden gra przeciwko wszystkim, to wtedy siły, argumenty, zręczność – rozkładają się po połowie tak, po stronie jednego, jak i po stronie sumy jego przeciwników? Może nawet jest to zasada realności władzy politycznej, gdzie kilka osób tworzących rząd może sobie jak równy z równym rozmawiać z wieloma milionami ludzi?
Czy aby Marek Słyk nie podsuwa nam tutaj ukradkowo tajemnej receptury, dającej się streścić na wysuwającym ze mnie transparencie: każde osobno przeciwko wszystkim osobnym!?
W tym miejscu należy chyba odnotować, że autor „Po co jest nóż” zaszufladkował się na własną rękę jako „przedstawiciel literackiego postmodernizmu”, i że podobne samookreślenie to niecodzienny akt, podczas gdy nawet najbardziej wymowne okazy postmodernizmu w literaturze unikały zawsze takiego zaklasyfikowania.
Erazm Kuźma w opublikowanym w 1994 roku tekście pt. „Fantazmatyka postmodernistyczna”, poświęconym między innymi twórczości Słyka, buduje pewien model napięcia:
Fantazmaty minimalnie przetworzone w pozór tworzą chaos. Fantazmaty równoważące się z pozorem tworzą chaosmos (…). Fantazmaty opanowane przez pozór tworzą kosmos. Postmodernizm sytuuje się w pierwszej połowie skali: między chaosem a chaosmosem, epoki ugruntowane na idei tożsamości – w drugiej połowie, między chaosmosem a kosmosem.
Badacz postrzega zupną prozę jako nieuregulowane przepływy popędu. Kojarzy pisanie Słyka z „maszynami pragnącymi” i „ciałem bez organów”. Z pomysłodawcą tego drugiego pojęciowego czupiradła, nieco pobłażliwie odnosząc się do obu panów, zestawia naszego autora jakby łączył go z przypadłościowym kuzynem. Kuźma chyba nie postrzega tego tak, a Antoninem Artaudem dostarcza i montuje Słykowi w oczach bardzo witalizujące lasery.
Jak powszechnie wiadomo: Artaud odnajdywał swoje przyjście na świat w postaci perfidnego kidnapingu. Perfidia brała się w dużej mierze stąd, że porywacze pozostawali jawni. Stał za tym Bóg na zmianę z pismem, galaretującym wzrok i paraliżującym kulturę obcowania. Świadomość jest inną prośbą, torującą chceniu świat na wynos. Artaud odczuwał pracę trybików ciągłego wywłaszczania, zamazywania w momencie okazywania się na łonie tego, co społeczne. Liczył na młodych, na subkulty odszczepieńców. Liczył na Indian. Dotarł do ogniska, ale – podobnie jak w przekazie ubywało mu całości – stamtąd również nie wrócił cały. Na tym tle Słyk wyradza się jako zwycięzca. Robi zupełnie własne Voodoo, projektując ciągłość samorodną, symbionta ciągłości, ciągle całą ciągłość, a wręcz naddatek ciągłości. I przekraczając zdradzieckie piśmiennictwo, wyprzedza tajoną poprzez najintymniejszy ketman absorpcję symulakrów, na luzie zatrzaśnięty jako dżin z motorkiem, zaklęty w swoich zupach, pozostaje rewolucyjny.
Mimo to, że idąc szlakiem Flakonona Pluxa (a będąc nim samym), uległem licznym rozterkom i zwątpieniom, byłem zadowolony, jedno bowiem było w mym marszu, jak chciałem: tworzył się świat nieprzerwanego ciągu, bardziej podobny do życia niż może w jakimkolwiek innym literackim dzielsku to bywa
(„W krupniku rozstrzygnięć”)
Sympatyczne wibracje staruszki-Europy, która zwala się na każdego przechodnia niczym wulgata strzyga, zostają w domu, tymczasem my witamy w umyśle, uwolnionym od wiązadeł formy, babrającej się wciąż i wciąż w statusach i hierarchizowaniu czasów (mój czas jest najważniejszy, ma moc 7 tys. karawan; a mój już był, więc go nie pokonasz).
Nawet krytycznie nastawieni różdżkarze opisu, programując respirator aktualizacji (w telegraficznym skrócie: pik, stop, stop, piiii…k), oddają Słykowi pewną zasługę, przypisują jawne osiągniecie. Otóż: anulowanie zastanej wyrwy pomiędzy czasem pisania a dzianiem się w świecie przedstawionym. Rzecz jasna: przychylni widzą to lepiej. W szczególności Tadeusz Komendant, przyglądając się, czym w lekturze staje się pełnia zup (tegoż: „Subiektyw” – tekst opublikowany w… „Twórczości” w 1987 roku, moszczący zebranym do kupy, Słykowym zupom pozycję „książki miesiąca”), uwypuklił zamach, jakiego autor, poświęcając zapisowi cztery lata, dokonuje na własnym trwaniu ujeżdżając. Więc jeszcze raz: Tadeusz Komendant (dający się później poznać jako sławny znawca Foucaulta), wznosząc kolor fosforyzujący jako najbardziej dojmujący, zdaje się podkreślać w generatorze przygód przezierającą przez jego napęd obecność piszącego ciała. W kategorii radykalniejsze projekty – życiopisanie Marka Słyka sytuuje na pudle, na najbardziej strzelistej wypustce podium, pomiędzy Stachurą i Białoszewskim. Tym, którzy nie dostrzegli nic, prócz samego rozdokazywania się, wskazówkę dawał Jerzy Łukosz: „Praca gigantyczna w czasie i rozmiarach, której rezultatem jest niepowaga, musi dać sygnały ukrytej powagi, nawet jeżeli po przyjęciu sygnałów trzeba będzie zmienić ustalone zdanie o powadze”.
Innego gatunku poradnictwo zafrasowanym indywiduom serwował Henryk Bereza: „Z gafologii trzeba niekiedy żyć, ale z bezbłędologii, wierzcie, żyć by można o wiele przyjemniej, czego moja opinia o powieści »W barszczu przygód« niech będzie przysłowiowym koronnym dowodem”. Jeżeli zastanawiacie się, jaką dyspozytornią dla wspomnianej opinii była jej aura, przebiorę ją na chwilę w następującą scenkę rodzajową: moja wola życia bimbała między ludźmi niczym dryfująca pośród pałki wodnej topielica, a tyś ją złapał w siatkę na motyle tak przepastną, że nawet przysłowia znajdą w niej przytulną formułę, w której odpocząć mogą od swojego zużycia, połatanego sobą powietrza, tego, że się nimi załatwia niedomagania rytmów wobec nieustającego jednostkowienia kwestii.
Czytający w maszynopisie (pod tym pseudonimem ukryłam chwilowo Berezę) radził dodatkowo, aby dorośli inicjację w kondensat przygód przechodzili za pośrednictwem „Gry o super-mózg”. Sugerował, że może w zetknięciu z pisaniem dla młodzieży w bladych twarzach uaktywni się soczewka, łapiąca w czym rzecz. Że zbliża się narcystyczna mobilizacja, przez kompromitację, do pasji, po różowy uran, czubek pajdokracji? Że chodzi o przenoszenie ghostwriterskich emocji każdego jednego bycia przeciwko wszystkim innym, o przenoszenie pisarzy SMS-ów do… konceptualizmu (taka oto deweloperska robota: zapraszamy motorki wszystkich, aby zamieszkały w środowisku A.I. – ?!). Że rzecz w przewożeniu dusz? Że Psychopomp? To wszystko okaże się już zaraz!
Pamiętacie? Tam, potwornie wysoko, pod wypisem z Bruno Latoura, że „antropomorfizm na sterydach” gra na nosie posthumanizmowi, który mówi z pozycji symbionta, robi czułkowe myślenie, tymczasem antropomorfizm pokrywa Glob, bekając dymkiem z puchy po pysznej benzynce (po czym osobiście razem z big bangiem tańczą w tym dymku breakdance)? Więc pod cytatem z Latoura, a ponad urywkiem, migawką z Blanchota tekstu o Klossowskim, tam widnieje… Tak! Dobrze pamiętacie. Zatem Benjamin. Jego wypowiedź. Ona odnosi się do sławetnego sformułowania Nietzschego: „(…) bo tylko jako zjawisko estetyczne jest istnienie i świat usprawiedliwione na wieki (…)”. Przy czym wypowiedź W.B. skupia się raczej na okalających stwierdzenie F.N. zagadnieniach: „(…)w znaczeniu, jakie mają dzieła sztuki, tkwi nasza godność najwyższa (…) podczas gdy oczywiście nasza tego swego znaczenia świadomość nie różni się prawie od tej, której na płótnie wymalowani wojownicy mają o przedstawionej na niem bitwie”. Benjamin pisze: „(…) osoby wymyślone istnieją tyko w literaturze. Tak jak wątki gobelinu są wplecione w osnowę i pozostają tak zrośnięte z całością utworu, że żadną miarą nie sposób wyodrębnić ich z niego jako jednostek”. Dalej pada wynotowana, tam – hen-hen – wysoko, wypowiedź.
Dzieło Słyka zabawiając się z ponętnością form, jakimi operują przekaźniki systematyzujące wyobraźnię zbiorową, rozsmarowuje je, zdobywając się na mityngi bezpośrednio w głowie i zapewniając dostęp do dzikiego nurtu, gdzie zamiast Psychopompów pracują pomysły. Dzieło to, zrastając się ze swoim autorem, zarazem udostępnia konceptualną przestrzeń, w której pomieścimy się wszyscy, zapewnia cały Glob podziemi, naszą potencjalną wymyśloność, w której – podobno – nam, pławiącym się w pozorach osobności, nie będzie dane się zrosnąć. A tu proszę: odbiorczy bak gotowy do zatankowania, choć pełen aktywu!
Uff! – wymyśleni. W podziemiach popów pogruchotanych osobniczą, krecią modłą, zanim nas mus popu zaleje. I uff! – zrośnięci. Dowolnie przebierając w naddatkach ciągłości. Zanim nam czaszki pneumatycznie połatają tunelowe iluzjonizmy.
Marek Słyk przewidział mistyczną koniunkturę sunięcia na wynajętej hulajnodze poprzez megalopolis, z wyglądu nieco matriksowską (napisać klimatyczną powieść w stylu wczesnego Sukenicka, o zupie, z wędrującą w niej kabinką, która widzi i przeżywa to, gdzie tylko jej brakuje).
Erazm Kuźma na potrzeby swojego tekstu, którym zamiatał Słyka pod łatkę popędliwości, porządkując, jaka mogłaby być przewodnia kolubryna dla myślenia postmodernistycznego, uznał, że spoistość wyznaczyło mu to, jak czytał wieczny powrót, i w ogóle Nietzschego, Pierre Klossowski. Tak więc Kuźma. Tak więc Kuźma cytuje Klossowskiego: „Nie istnieje nic poza popędami z istoty swej wytwarzającymi fantazmaty. Pozór nie jest wytworem fantazmatu, lecz jego wyszukaną reprodukcją, w oparciu o którą – zatem w oparciu o wyegzorcyzowane i pokonane w ten sposób popędy – człowiek może sam siebie stworzyć”.
W takim ujęciu: „postać rzeczywista” Marka Słyka przechytrza pozór, wykrada energię „antropomorfizmowi na sterydach”, bok w bok z „popędami”, „sam na sam z Bogiem”, który „jest przypadkiem”, zrastając się ze swoim konceptualizmem, stwarza… przypadki? Stwarzać przypadki może.
Jest ‘71 r., osiemnastoletni Marek Słyk ukazuje się w „Poezji”. Na następnej stronie, w tym samym paśmie debiutów, znajdują się utwory Piotra Sommera. Próbkę twórczości autora „Po co jest nóż” otwiera wiersz pt. „śmierć”:
widnokrąg zbiega się w słońce
w dole rośnie
studnia smolna
której brzegi w światło otoczonestanowią o mojej nicości
między dwoma przeciw sobie
być może
tylko umarły
„W barszczu przygód”:
Już widzę, jak zmartwychpowstali umrzykowie lubują się czarodziejskim powabem powrotnie przywróconego żywota, jak po długiej nieobecności są wreszcie obecni między żywymi, jak opustoszałe cmentarze z odwalonymi doniczkami, z rozsuniętymi złomami alabastrów dają mi miejsce na własny pochówek. Koniec świata, wszyscy się weselą, poklepują prababki i w ogóle protoplastów swych po ramieniu, szczęśliwi, że już po wszystkim, a ja, którym żył tylko nadzieją, buduję piramidę, wchodzę do niej, owijam ciało w balsamiczne grube bandaże, olejkami wonnymi się namaszczam, balsam gipsuję i umieram.
poseł na sejm (2023), spadły na niego głosy wszystkich uprawnionych (włączając brzdące, pety, rośliny – zapędzone za parawany do głosowania, uwięzły tam, produkują się, co brzmi: jak Ryszard Nixon, za bardzo teraz i z bardzo bliska). Strącony do wulkanu za zszywanie ukradkiem futerek i sałat ideologii, tym samym hybrydowanie ich, odkrył złoża zezłomowanych kabin hibernacyjnych.