fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Rebecca Makkai

„Wierzyliśmy jak nikt”, przeł. Sebastian Musielak, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2020, s. 624.

Na początku byłam zwyczajnie zirytowana samą sobą: niby czemu napisana przez kobietę powieść o gejach od razu przypomina mi inną napisaną przez kobietę powieść o gejach? Czyżby to był jakiś osobny rodzaj powieści? Choć internalizacja kwestionowanych norm jest czymś powszechnym, pozostawia nieprzyjemne rozczarowanie powierzchownością własnej postawy krytycznej. A jednak po zamknięciu „Wierzyliśmy jak nikt” Rebekki Makkai poczułam ulgę, chwytając się nadziei, że płeć autorek i wątek homoerotyczny nie były jedynymi powodami „zaobserwowanego” przeze mnie podobieństwa. Najpierw pomyślałam, że to może kwestia tłumaczenia, które z konieczności produkuje dziwne frazy, gubiąc w polskich przekładach amerykańską lekkość. Jednak głębokie wrażenie podobieństwa stylu, struktury i manipulacyjnej emocjonalnie formuły było niezbywalne. Bo najnowsza powieść Makkai to najwyraźniej kolejna pozycja z gatunku generycznej amerykańskiej prozy odpowiadającej na domniemany brak wielkich narracji, której lektura przypomina doświadczenie całonocnego bingowania serialu. „Małe życie” Hanyi Yanagihary, które przyszło mi na myśl podczas lektury powieści Makkai, ma ponad 800 stron. „Wierzyliśmy jak nikt”„zaledwie” 620. Tematyka homoerotyczna to tylko pierwsze z podobieństw. Obie powieści są nie tylko długie, ale także kilkuplanowe i niezwykle skrzętnie dopracowane; obie, opowiadając historie kilku bohaterów w kilku momentach ich życia, wplątują czytelniczkę w emocjonującą intrygę zorientowaną wokół jednej lub więcej tragedii; obie wykorzystują elementy świata sztuki, by poprzez opisy dzieł narratywizować emocje i relacje bohaterów; obie naszpikowane są moralizatorstwem i choć niezwykle pochłaniające, pozostawiają niejasne poczucie niesmaku: jakby kaca po spędzeniu całej nocy na oglądaniu wyestetyzowanego serialu o cudzym cierpieniu.

Całkiem niedawno rozmawiałam ze znajomym pracującym w instytucie literackim w Berlinie o tym, jak wygląda produkcja powieści na rynku niemieckim. To rynek bardzo sprofesjonalizowany, o jasnych regułach gry, zarówno jeśli chodzi o kształcenie autorów, jak i drogę do pierwszych publikacji. W wyniku przejrzystych, racjonalnych zasad promowania i finansowania literatury rokrocznie powstają świetnej jakości niemieckie powieści adresowane do konkretnej publiczności. Równocześnie Niemcy zachwycają się autorami np. z Ameryki Łacińskiej, których kariery przypominają bardziej sztafetę przez kolejne konkursy literackie. Rozwiązania tego nie należy nadmiernie fetyszyzować (znajomy z Meksyku opowiadał mi, jak to debiutującym poetom nagrody wręczają roznegliżowane laureatki konkursów piękności), ale to jednak dzięki niemu częściej zdarzają się odkrycia pisarek „znikąd”. Anglosaski rynek literacki – a już zwłaszcza amerykański – bardziej przypomina model niemiecki, przede wszystkim dzięki zinstytucjonalizowanej tradycji akademickich kursów kreatywnego pisania. Rebecca Makkai, córka lingwistów, wnuczka pisarki i laureatka wielu nagród, wydaje się integralną częścią prężnego rynku produkującego dobrej jakości literaturę. Pisarka ma swoją stronę internetową, oficjalne konta na mediach społecznościowych i uczy creative writing. Jest także dyrektorką artystyczną StoryStudio Chicago, szkoły pisania, która pojedyncze zajęcia i tygodniowe kursy fiction i non-fiction reklamuje sloganem „Opowieści mają znaczenie. Opowiedz swoją już dziś”. Za kilkadziesiąt lub kilkaset dolarów w StoryStudio można kupić jakiś rodzaj wiedzy o tym, jak pisać. Widać już chyba, do czego zmierzam: będę krytykować dobrze napisaną i odnoszącą międzynarodowy sukces powieść za to, że jest dobrze napisaną i odnoszącą sukcesy powieścią. Nad tym, czy to ma w ogóle sens, zastanowię się później.

Córka lingwistów, wnuczka pisarki i laureatka wielu nagród, wydaje się integralną częścią prężnego rynku produkującego dobrej jakości literaturę

Akcja „Wierzyliśmy jak nikt” rozgrywa się przede wszystkim w dotkniętym epidemią AIDS środowisku homoseksualistów w Chicago w połowie lat 80. Drugim planem powieści staje się współczesny Paryż, dokąd udaje się łącząca oba miejsca akcji Fiona. W 1985 roku, po śmierci starszego brata Nica, kobieta poświęca się pielęgnowaniu zdiagnozowanych pozytywnie przyjaciół homoseksualistów. Z kolei 30 lat później męczona wyrzutami sumienia – opiekując się umierającymi homoseksualistami, rzekomo zaniedbała własną biologiczną rodzinę – postanawia odnaleźć zaginioną w Europie córkę. W międzyczasie poznajemy barwne grono przyjaciół rodzeństwa, a także ich arystokratyczną rodzinę. Narrację dopełnia historia zdiagnozowanego pozytywnie Yale’a, którego relacja znajduje się w kryzysie, a który dla uczelnianej kolekcji sztuki ma pozyskać zbiór dzieł należący do Nory, ciotecznej babki Fiony i Nica. Wszystko jest ze sobą powiązane, a narracja dopięta na ostatni guzik. Nie należy się zatem dziwić sukcesowi powieści, u którego źródeł leży z jednej strony wspomniane we wstępie pragnienie wielkich narracji, czyli domkniętych struktur fabularnych, oferujących wyczerpujący obraz opowiadanej historii (w tym przypadku dosłownie, po zamknięciu powieści nie pozostaje już nic do dodania), a z drugiej potrzeba realizmu generującego specyficzne poczucie jednoznaczności i absolutnego braku ambiwalencji. Czytając powieść Makkai, stajemy zawsze po dobrej stronie – nawet jeżeli bohaterowie podejmują wątpliwe decyzje, narracja prowadzona w dwóch planach czasowych pozwala nam „wiedzieć lepiej”, widzieć ich z zewnątrz i czekać cierpliwie, aż się w końcu zorientują, co powinni myśleć i robić. Stoimy także po dobrej stronie historii, na epidemię AIDS patrząc z dystansu, z pozycji empatii wobec homoseksualistów i ich tragicznych losów, które w latach 80. nie interesowały praktycznie nikogo. Wszystko to sprawia, że możemy z czystym sumieniem i bez wysiłku wczuwać się w rozdzierające dramaty bohaterów, o których czytamy. Jest coś niezwykle manipulacyjnego w takim opowiadaniu o ludzkich dramatach. Nie bez powodu w tragedii antycznej clou narracji jest zazwyczaj ambiwalencja pozostawiająca czytelniczkę z poczuciem, że nie ma dobrych rozwiązań, a wybory prawdziwie etyczne wymagają pogodzenia się z własną ograniczonością, emocjonalnością i interesownością. W wielu recenzjach „Wierzyliśmy jak nikt” pojawia się przekonanie, że to powieść dobra na nasze czasy[1], próbująca przepracować konieczność pogodzenia się ze stratą odczuwaną przez tych, którzy przetrwali (zarazę). Nie sposób jednak uniknąć wrażenia, że zamiast rzeczywistej próby przepracowania tego typu sytuacji książka podsuwa nam raczej rodzaj afektywnego rozgrzeszenia, które, umówmy się, nie stanowi żadnego rozwiązania na stany naprawdę kryzysowe. Warto w tym miejscu nadmienić, że odnoszenie się do HIV/AIDS jako analogii w próbie społecznego problematyzowania pandemii COVID-19 jest co najmniej problematyczne, żeby nie powiedzieć: lekkomyślne i obrzydliwe[2].

Stoimy po dobrej stronie historii, na epidemię AIDS patrząc z dystansu, z pozycji empatii wobec homoseksualistów i ich tragicznych losów, które w latach 80. nie interesowały praktycznie nikogo

Czy zatem można krytykować powieść dlatego, że nie spełnia naszych oczekiwań wobec literatury? Ostatecznie w ramach gry rynku literackiego sprawdzianem sukcesu powieści jest liczba sprzedanych egzemplarzy i przekładów na języki obce. Recepcja krytyków oczywiście napędza tę maszynę, a rodzima, czyli amerykańska, była dla Makkai niezwykle przychylna (dość napisać, że książka znalazła się na liście 10 najlepszych książek 2018 roku przygotowanej przez „The New York Times Book Review”). Trzeba by się zatem zastanowić, czy aby problemem jest nie tyle powieść Makkai, ile amerykański model literatury? Bo muszę przyznać, że jednak wymiękam, jak czytam, że według krytyka „Guardiana” jest to „głęboko poruszająca powieść pełna śmierci, a jednocześnie uduchowiona i pełna nadziei w kwestiach miłości i życia”. Co notabene ciekawe, niemal jedyne, co w polskiej recepcji uznane zostało za prawdziwie mocną stronę powieści, brytyjska krytyka uznała za niedociągnięcie. Ben East w recenzji dla „Guardiana” zauważa, że choć „Makkai nie zawsze daje radę w pełni spiąć wszystkie plany powieści, pozostaje uważna i konsekwentna w kwestii istotności pamięci i dziedzictwa, a także bólu dotykającego tych, którzy przetrwali”. Z kolei Bartosz Żurawiecki, recenzujący powieść dla „Dwutygodnika”, diagnozując u siebie pisarski resentyment związany z luksusowymi warunkami pisania powieści w Stanach, równocześnie porównuje „Wierzyliśmy jak nikt” do wysokiej jakości produktu. Jak pisze, wątki „idealnie się dopełniają i zamykają. Aż zbyt idealnie. Jak to bowiem w amerykańskich dziełach być musi, wszystko zostaje powiedziane, wyjaśnione, spuentowane i wyposażone w przesłanie. (…) Kończymy tę 600-stronicową powieść w poczuciu, że dysponujemy wyczerpującą wiedzą na temat bohaterów, zdarzeń i historii, tak amerykańskiej, jak i powszechnej. Możemy więc odłożyć książkę na półkę i nigdy do niej nie wracać.”

Pomijam to, że co Balzac miał do napisania, Balzac dawno już napisał, a dzisiejsze próby reanimacji wielkich narracji przypominają zazwyczaj mało estetyczne zabiegi mające na celu ożywienie trupa. Większy problem stanowi fakt, że generując emocjonalne gotowce, literatura tego typu stanowi zastępczy i powierzchowny sposób pracy z trudnymi tematami, które całkiem świadomie podejmuje. Promowana jako zaangażowana społecznie literatura światowej klasy – obecnie także remedium na czas pandemii – stanowi tak naprawdę efekt sprawnej produkcji generującej zyski i zamrażającej ruch myśli bardziej ambiwalentnej i potencjalnie prawdziwie zaangażowanej. Nie chodzi o krytykę Makkai jako osoby opisującej środowisko mniejszościowe z zewnątrz, choć oczywiście wątek ten jest zasadnym tematem do dyskusji (czy pieniądze generowane przez rynek literacki nie mogłyby być inwestowane na przykład w próby umożliwienia pisania osobom wyłączonym z produkcji głównego nurtu narracji? Nie zapominajmy, że tego rodzaju komfort twórczy nadal dostępny jest przede wszystkim osobom białym i heteroseksualnym). O co mi zatem chodzi? Czy wolałabym, żeby polskie pisarki miały możliwości finansowe dostępne zachodnim twórcom? Czy raczej życzę sobie, żeby amerykańska literatura była mniej wymodelowana i sztampowa? Czy nie dokonuję w poniższym tekście czegoś w rodzaju fetyszyzacji polskiego, czy tam meksykańskiego biedarynku, przedkładając dziki romantyzm twórczy nad bezpieczeństwo i racjonalność rynków anglosaskich? Kolejno: tak, tak, być może. Z całą pewnością natomiast sprzeciwiam się miałkości krytyki literackiej, która powtarzając mało oryginalne frazesy, reprodukuje bezkrytyczny model myślenia o literaturze i godzi się na wchłonięcie jej w wysoce szkodliwą – zarówno dla planety, jak i dla naszych ludzkich psychik – machinę kapitalistyczną. Wszystko wskazuje na to, że „budzimy się” dzisiaj w świecie, w którym naprawdę niewiele decyzji okazuje się nieszkodliwymi. Skoro nawet ślad węglowy emitowany przez tekst na portalu internetowym może być czymś problematycznym, porywając się na krytykę literacką, warto robić to z odrobiną krytycyzmu, zamiast pisać o „uduchowionej prozie” – zwłaszcza jeśli czerpie się tym samym zyski z bycia częścią prestiżowego rynku literackiego – lub bezmyślnie kopiować idiotyczne porównania homofobicznej reakcji na epidemię HIV/AIDS do ogólnoświatowego poruszenia wywołanego rozprzestrzenianiem się COVID-19.

 

[1] Na polskim rynku w takim duchu powieść recenzowała dla „Gazety Wyborczej” Natalia Szostak. Paulina Chorzewska redagująca ten tekst uświadomiła mi ponadto, że powieść Makkai zrobiła furorę na polskim literackim Youtubie i Instagramie, gdzie za jej podstawową zaletę uznana była afektywna moc oddziaływania na czytelniczkę. Niezwykle często pojawiał się kontekst tego, że to powieść idealna na „nasze czasy”.

[2] Z niniejszą analogią rozprawia się m.in. Mark S. King, aktywista HIV/AIDS zdiagnozowany pozytywnie w latach 80. Szerzej o nieudanych próbach porównywania obecnej epidemii do wydarzeń z historii najnowszej pisze dla „New York Post” Hannah FrishbergMark Kaufman dla „Mashable”.

Rebecca Makkai

„Wierzyliśmy jak nikt”, przeł. Sebastian Musielak, Wydawnictwo Poznańskie, Poznań 2020, s. 624.

Teresa Fazan
(ur. 1995) – studiowała filozofię i historię sztuki na UW i Freie Universität Berlin, współpracuje z portalem taniecpolska.pl, publikowała m.in. na dwutygodnik.com, w „Didaskaliach”, „Widoku”, „Kontakcie”, „Magazynie Szum", „Res Publice Nowej”.
redakcjaPaulina Chorzewska
korekta Karolina Wilamowska
POPRZEDNI

recenzja  

Tekstrawagancje Walsera

— Łukasz Musiał

NASTĘPNY

recenzja  

Wiersz winien się sprawdzać*

— Karol Maliszewski