Miłość usprawiedliwia… narcyzm.
Samuel Beckett
[…] miał wokół siebie – z czego doskonale zdawał sobie sprawę – wiedźmy i demony, o jakich nie śniło się żadnemu dziecku, miłośników zła, którzy potrafiliby zamienić gliniarza w kupkę dziecięcego nieszczęścia. Wiedział o tym, ale przestał rozumieć, na czym polega zło. Tylko z rzadka trafiało ono do aresztu. Ludzie je lubili. Ludzkie serca były tylko jednym z jego domów.
Denis Johnson
Miłość wymaga narcyzmu.
Samuel Beckett
Przyjechał tu, żeby coś udowodnić, udowodnić coś sobie, a potem wyjechać: że nie jest właścicielem swojej samotności. Trzymał się jej tak jak miliony innych. Ale ona nie należała do niego, do nich, do nas. Była tu, zanim tu przyszliśmy.
Denis Johnson
– Czy rękę, która mnie głodzi, miałbym ukąsić po to, żeby mnie udusiła? – pytał Murphy.
Samuel Beckett
Heyah, tak tak!┼ Po czym wchodzi slogan z refrenu depeszów: PEOPLE ARE PEOPLE. O czym to jest piosenka? Następnie leci LIFE IS LIFE z repertuaru Laibacha. A o czym jest ta piosenka? I dopiero później coś zrozumiałego, Groovekojad wykonuje swój flagowy numer. Czyli „the taJemnica of the enigma”, gdzie pod koniec krzyczy: „Rok 2000, co ty!? To tylko prekursor”; ale sam – bez najmniejszych nawet facylitatorek – się uspokaja. Z grubsza tak wygląda eter, który przepaja osadzone na zmurszałych postumentach niebo dla pomników, wyjątkowo ciepło wspominanych przez kaloryfery na naszych czołach oraz w innych sześciopakach.
Więc mamy tutaj, pod władaniem GiePeeSów wbudowanych w co bardziej fidżetowate palce┼, niebo dla pomników, nieprawdaż? Obwieśli jawol! Zatem morfujmy dalej! Bo, poglądowo, bawi w tym niebie pomnik, który przedstawia… głaz! Głaz ten natomiast już prawie się odezwał, lecz go zatkało, kiedy poczuł znienacka, że stanowi wyłącznie otoczkę dla wypełniających jego rzekomą jednorodność papuzich domostw, że pomieszkują w nim rozmaite ary, nimfy itd. I jakie tam, u niego w środku, odchodzą mecyje, rodzajowe scenki, to po kiego smurfa on się ma jeszcze wypowiadać!
Odnajdziesz tutaj również, w tym akurat niebie, pomnik trolla, który stróżował w wejściu do nieodżałowanego geniusza teatralnych desek, czyli teatru Kwadrat, gdzie swoje role zostawiali – podfruwając do siedzących na widowni czaszek, sprytnie jak doliniarze sunący na astralnych kijankach wprost do przepierzonych twarzami cystern i zasysający najżywszy kąsek uwagi skrywany na zaś – tacy majstrzy, jak ten gość… co bez chyby grał Henri[ego] Chopina w filmie o panu Steviem Jobsie. Odnajdziesz tu także multum pozostałych pomników, znanych stąd, że każdej nocy bywają zrzucane z helikopterów na ulice miast, a tym samym przywołują uogólniony do granic możliwości klimat przemyśleń [jakby na pokładach helikopterów dało się słyszeć lizusowskie zaklęcia: wio, już cię tu nie ma / tu jest iluzjonizm].
Przycupnęliśmy ekipą, poprzebierani za tajniaków, pod pomnikiem, który przypomina hubę omotaną t-szirtem jakiegoś death-grime’owego boysbandu. Nazwy zespołu nie sposób rozczytać, ponieważ stosuje wysoko rozpoznawczy font – każda litera to inaczej wymięta twarz autora „Kwadratu” [por.: A. Stasiuk, „Twarz Samuela Becketta”]. Więc kucamy w tym niebie, jego zwiedzanie nieco nam dopiekło, ktoś wzdycha, ktoś pałaszuje sandwicz, zaporowa dawka wzniosłości i tyle podprogowego dobrązowiania. W odniesieniu do niektórych upamiętnień trochę nie wiadomo, jak się poczuć [o proszę: Dzwon Głos Nienarodzonych, a jakby teraźniejsiejszy Zulu Gula]. Aż tu nagle! Między pomniki wpakowuje się hałastra mniejszych zeł na deskorolkach i jeżdżą po nich, tricki robią.
Za inicjację mówienia, że wybiera mniejsze zło, odpowiada gen. Jaruzelski. Po nim pełno ludzi tak mówiło. I teraz mamy! Hałastra mniejszych zeł na deskorolkach. I co nam zrobicie? Najpierw poszarpiecie, będziecie popychać, następnie przydzwonicie w miękkie białko, rozwalicie ciała, pokażecie komuś jego własną czaszkę [tu siedziałaś!], wsadzicie w nas… wyimek z Marii Janion [!?] o następującej treści: „nie jest jeszcze tragicznym w sposób konieczny człowiek walczący sam przeciw wszystkim; staje się nim dopiero wtedy, kiedy czyhający z zasadzki »wróg« tkwi wewnątrz niego samego. W obrębie przeciwieństwa wiedzy i niewiedzy, świadomego i nieświadomego, to, co jest wrogie człowiekowi znajduje się w nim samym, a nie poza nim”.
Patrzymy po sobie. Nie wiedzmy nigdy, co czynimy, a będziemy kwita!
I wtedy dochodzą wici z Globusa, czyli stamtąd [tu: ktoś używa palcowego GiePeeS-a, żeby wskazać, gdzie podobno jest dom – wszędzie tam, gdzie gleba grawitacją kołuje sobie przytulaski z wszelkim wyrosłym na niej ciałem; por.: film „Grawitacja” z Sandrą Bullock]. Czytaliśmy o tym kiedyś. Na Ziemi stoi chram, w nim odbębnia się rutynowe zawijanie roków. Jeśli wychodzi wróżba, z chramu puszczani są gońcy z wiotkimi patykami, na końcach których dynda wiadomość. Na tę, jaką niniejszym otrzymujemy, ktoś wyciąga sławny wyimek: „Tradycja uciskanych poucza nas o tym, że »stan wyjątkowy«, w którym żyjemy, jest regułą. Musimy dorobić się takiego pojęcia historii, które temu odpowiada. Wtedy naszym zadaniem będzie wprowadzenie rzeczywistego stanu wyjątkowego; to polepszy naszą pozycję w walce przeciwko faszyzmowi” [W. Benjamin].
Kiedy łypiemy na Ziemie, czy dorobiliśmy się?, czy uszczegóławia się każda uciskana jednostka?, czy wprowadziliśmy TO!?, wyjątek rządzi?… kiedy tak łypiemy┼, zamieszkały przez papugi głaz zaczyna mamrotać [coś o fosforyzującej mazi, z której wyłania się joystick i oporządza kismet; przy czym joystick to zwykły kciuk zwieńczony głową cyklopa, kiedy naciskasz mu oko, w źrenicy otwiera się śluza, a przez nią przeziera opuszka, co ma sygnalizować, że już okej, w biografiach krwiopijców wszystko się przemieniło, łącznie z melodią ich flaków]. Taka wylinka. Sondaże mogą co najwyżej się mylić. Władza wierzy, że uczestniczy w ustawieniach hellingerowskich, w rzewnych ramoneskach uszytych z własnych powiek, i po mimowsku inscenizuje jazdę w roju ścigaczy, które wskakują na grzbiet monstertruckowi, a ten wciska się w rurę wydechową poduszkowca [symultanicznie do inscenizowania ścigaczy wciskając stenotypistkom, w co przepoczwarzy się styl stenotypistki┼Ô, a więc władza pokazuje: tupecik zawsze na myśli; a uchyliwszy pokrywkę od totalizatora społecznościowego maskowanego wtórnym obiegiem swoich czaszkowych konserw, zaszytych pod melanżem skalpów zdjętych na wszelki wypadek z personalnych czerepów i naciągniętych z powrotem, lecz w pomieszaniu, a zachowujących się jak czarci pudding wylegujący się w krzakach, uchyliwszy to, losując przypadkowy otwór o wilgotnym, postrzępionym rancie, brzuchomówczo intonuje: a ten tu to chyba nasz nastrój, ale…], sadowiąc się w powietrzu na niewidzialnych Kawasaki, władza ufa, że dosłownie ghostwriterską chwilkę temu została uprowadzona przez Jakuzę albo plemię melepetów lub niezrozumiałe pozdrowienia [do zobaczenia, symbionty! PEOPLE ARE PEOPLE]. A tu dopiero teraz nadlatuje na kijance mentalnej goniec z wiadomością. Cieszymy się jak małpy obdarzone monolitem, który w swej niejasności zdaje się odbijać tajemnicę usytuowania pojedynczej małpy względem niego. Więc czym by się tu potorturować, aby należycie przysmażył się czyhający wewnątrz wróg┼? Otóż monolitem okazuje się czytadło. Atmosfera ciżby, głowy parujące w krautrockowych rytmach, jak w czasie olbrzymiej parady antynaziolskiej, kiedy głośniki z wszystkich platform zazębiają się w powietrzu – to nasz ewidentny klimat! I trudno nie dziwić twarzy, zarazem wybitnie je ciesząc, że takie są zdziwione, kiedy dopadnięci zostajemy przez info o dynamice wzniecającej niewyobrażalną żywość naszych glutoplazmowych łachmanów. Zatem uskuteczniamy zwariowanie [wyjątek rządzi! sondaże co najwyżej mogą napędzić guignol pomyłek odnośnie zaklęśniętej w nich atmosfery]. Przebranie tajniaka sprawdza się wręcz saraceńsko, jak szorty dżinna! My oczywiści, my spontanicznie, skóra – ani wte, ani wewte – od niczego nas nie oddziela. Wymieniamy się punktami siedzenia spontanicznie jak małpy obdarzone monolitem, który w swej niejasności zdaje się odbijać tajemnicę usytuowania pojedynczej małpy względem niego. A monolitem okazuje się, wjeżdżająca lektyką niesioną turlającymi się poduszkowcami, nowość Samuela Becketta! Fantomowe ścigacze pryskają pionowo wzwyż do makabrycznego, wręcz ozonowego poziomu ekscytacji!
A tam my i wyrywamy sobie obiekt totalnej nowiny, popychamy się, grzmocimy w cymbał, osobiście odbieram fangę w nochal deskorolką, niechcący odbezpieczam laserowe parabellum i szazam! Komuś rozpuszcza się ciało. I to akurat ten rozpuszczony zawodnik zabiera się do lektury, żeby nam ją później relacjonować, nawiedzeniowo, setką [czyli nieokrojonym materiałem, trzystugodzinnym esejem widziadłowym, traktującym jakby o tajnej bazie, do której właz kryje się pod dwiema, rozłącznie wędrującymi po świecie, sztucznymi kałużami, i do której – dopiero jak kałuże się spotkają, będzie można włazić; więc materiałem jakby żywcem wyrżniętym z gmachu Warszawskiego Ośrodka Telewizyjnego będzie galaretował ów rozpuszczony szczęśliwiec]. Gość nazywa się Rok 2000 [„co ty? To tylko prekursor!”], a my zdychamy z podniecenia rozmachem własnej cierpliwości, od pierwotniackiej szajby właściwej naszej ekipie┼.
Znakomicie czekając, symultanicznie tłumaczymy nawzajem robione fluidowe podkłady, naraz się zastanawiając: co tam na Ziemi / ofiar podawczych. Żeby tego było mało, jednocześnie gotujemy wypowiedzi, gdyby wyszło na jaw, że nie zdawaliśmy sobie sprawy, a paradujemy w korowodzie┼ i gdybyśmy zderzyli się z sondą: jak się państwu zdaje, co się teraz wydarzy? [Zagadka dotyczy oczywiście wjechania na wolny rynek nowości Samuela Becketta, wczesnego Becketta, dokładniej rzecz biorąc „Murphy’ego”, czyli pierwszej powieści, którą udało mu się wydać, a drugiej, którą napisać; no więc jakie będą jej losy, czy sobie poradzi, ścigając się o uwagę, choćby z „Mambo dżambo” Ishmaela Reeda lub „Jakie to niemieckie” Waltera Abisha┼, czy nie wytupie jej któraś nowszość?] Na wypadek zderzenia z sondą jedno z mniejszych zeł, noszące się w prochowcu i wyglądające jak odwieczny domownik szpiegowca, wyskakuje na deskorolce zza mamroczącego głazu, hamuje, rozchlapując czarci pudding, i wyściubia z kieszeni notatkę służbową┼ z Harolda Blooma┼: „Z książek Becketta najbardziej lubię »Murphy’ego«, jego pierwszą opublikowaną powieść, napisaną w 1935, ale wydaną dopiero w 1938 roku, chociaż to rzecz tak joyce’owska jak każda z powieści Anthony’ego Burgessa┼√ i jawnie mająca niewiele wspólnego z dojrzałym Beckettem […]”. Jest! Więc mamy opinię [bravvo, gyals!] oraz, na opinioburczą [na wypadek przerostu opinii nad formą] dobitkę, petardę w horrorozsądkowym serduchu, z gościnnym wybuszkiem Harolda Blooma, który nadaje o „Murphym”: „to »Stracone zachody miłości« Becketta”.
Naradzamy się i gremialnie ustalamy: to wyśmienicie [że „jawnie mająca niewiele wspólnego z dojrzałym Beckettem”]. Bo z czym nam się kojarzy dojrzały Beckett? Ktoś się drapie w głowę, na której kuca zadumany koczkodan i już dawno ją podrapał. Od razu z czym! Więc dojrzały Beckett, tak? Kojarzy się ze stylem stenotypistki, której palec wystaje zza tapety w czyśćcu, bo rejestrując wzierność potrzasku, potrzasku aż po kość, nie wymigiwała się od doświadczenia ściany i przyparcia do niej. Bo co to w ogóle znaczy dojrzały Beckett [możemy świetnie zapytywać, czekając na wczesnego, czekając aż kolega rozpuszczony moim laserowym parabellum przeczyta „Murphy’ego” i wróci, nawiedzi nas z doszczętną relacją], czy „Co gdzie” to jest dojrzały Beckett? Wiadomo, dojrzały Beckett to „Molloy”, dojrzały Beckett to „Czekając na Godota”, dojrzały Beckett to Beckett powojenny, osadzony we francuszczyźnie, piszący w tzw. drugim języku, żeby móc pisać bez stylu┼, by koncept mógł się od stylu uwolnić. Ale przy tym, jak konsekwentnie Beckett, niczym Charon┼, przeprawił przez całą swoją twórczą biografię koncepty wychylające się już w pierwszych drukowanych tekstach, z dojrzałym Beckettem jest pewien problem, dojrzały Beckett staje się poniekąd ofiarą własnej rozpoznawalności lub macką ofiary. Dojrzały Beckett to estetyka, choć trudni się przeprawianiem dantejskich konceptów, grzęźnie w kolorze ścian czy pobieżnym cmoknięciu oka w nie. Oto wypróbowany sposób na szatańskie orzeźwienie: na chwilę wyżłopać dojrzałego Becketta, zostawić tylko wczesnego i supradojrzałego, niech się spikną [osobiście przez tę chwilę pozostawać w opętaniu, więc hurra]. A teraz odpowiedź: „Co gdzie” to jest supradojrzały Beckett.
„Co gdzie” dzieje się w telewizorze. Z telewizorowej czarności, kuśtykającym nieco ruchem pokrętła, na modłę zawieszającej się zjawy, wyłaniają się ponure głowy. O resztach ciał można spokojnie zapomnieć, to jakaś zamierzchła sprawa┼. Głowy trochę lewitują, trochę znikają┼∞. Ich programową bladość pożeniono z zasugerowanym subtelnie pustynnym klimatem, z którego kiedyś prawdopodobnie się wydzieliły, lecz – jeśli dobrze nam się zdaje – pustynia, z której mogłyby się urwać, byłaby pustynią jak gdyby zapożyczoną z przyszłości, wynikłą z przepracowania dżdżownic ich najgłębiej schowanego problemu. Byłaby – jeśli dobrze się nam zdaje – pustynią ze zdezelowanych, acz futurystycznych wizji, wkręconych w pomadkę Moebiusa┼ lub zassanych w pralinową abisynkę [to taka pompa]. Ale nie ma tak słodko!┼♪! Ponieważ: zazwyczaj pustynia jest podniebną połacią, tak? i jak kucasz┼ w pustyni, poniekąd kucasz na niebie; ha! a tu!? – żadnej podniebności! Ponieważ: ta futurystyczna pustynia [a jakby nowszy antyk, borbaantyk?], z której wytrysnęły głowy, byłaby – może rozległą, ale – pustynią w pieczarze, pustynią na zakrystii… Do tego prowadzi Le dépeupleur┼. A więc! Głowami w „Co gdzie” mówią Bam, Bem, Bim, Bom. Zapalaniem się głów w telewizorowej czarności steruje Głos Bama. Sygnalizuje to, obwieszczając: „włączam” [tu pojawia się modny, ostatnimi czasy, wyraz SŁICZ]. I on robi SŁICZ ON, i albo mu się podoba, albo nie podoba, a wtedy robi: „Niedobrze. / Wyłączam”. Bam oprócz tego, że jego głos brzęczy, przesłuchuje głowy z „wycisku dawanego” przez nie, podczas przesłuchań, którym poddają się wzajemnie poza telewizorowym obrazem. Przesłuchujący jest rozczarowany odpowiedziami podwładnych mu przesłuchujących, stwierdza, że istotowe wyniki przesłuchań są przed nim ukrywane, odsyła po kolei każdą głowę relacjonującą przebieg swojego bycia przesłuchującym, żeby tym razem to ona dostała wycisk na boku. Tak w koło, aż zostaje sam głos i wyłącza.
Jeżeli słuszność trzyma swoją wtyczkę wczepioną w spostrzeżenie [buma!] Harolda Blooma, to „Czekając na Godota” odzwierciedla doznania samego Becketta, jakie magazynowały się w nim, kiedy przystąpiwszy do francuskiego Ruchu Oporu, doświadczał tego, co przy temporalnym zsumowaniu staje się szczególnie właściwe dla doli partyzanta, a więc trwania pod przykrywką, zawieszenia w ukryciu, wyczekiwania na strategiczny moment. Pozostając w dyspozycji, ciągle przestaje się być gotowym, że to jeszcze nie teraz, i takoż latencja rozwiera się przed dzielnymi partyzantami otworem, którego wibrujący rant rozpuszcza swój obwód w nastroju, na jaki konspiratorzy muszą się zdobyć, by przetrwać i… I tu właśnie wyskakuje dojrzały Beckett, żeby wsunąć teatralne deski pod przetrwałe spłachcie┼ i nieco rozbujać przygodnie kupażowaną pryzmę tego, co zostaje jeszcze do przeżycia. Bo: przetrwać i co? Wałęsać się pomiędzy poziomami wtajemniczenia, jak winda-widmo? Dublować swoje przetrwanie, żeby nie błąkać się w tumanach Atmosfery, wokół ozonowego szczebla ekscytacji, jak duchy, które mają nadal coś do załatwienia na Ziemi; lecz gdyby aktywować poważniejszą zgadulę, co takiego nawracają załatwić, mogłoby się okazać, że jedynie – więcej trwania, więcej trwania bardziej, ale bardziej na goło…? Bo, jak chce [bum!] Harold Bloom: „»Czekanie na Godota« równie dobrze może być czekaniem na to, że obudzimy się pośród zmarłych”. Ciekawe! Jednak jeśli błazeńskie, acz na swój sposób heroiczne przegięcie w pozycji wyczekującej kojarzyć z partyzantką, klownada obdartusów byłaby raczej kamuflażem dla wyczekiwania sposobności [epoché], żeby wreszcie się nie pomylić i trafić w czas [jetztzeit]. Dobrze, wyłączam┼♪.
Ponieważ: hola hola, ktoś się oburza┼, przybyliśmy tu, do tego akurat nieba, tuptaliśmy tu niby w celach turystycznych, żeby się przekonać, jak to się dzieje, że pomniki smacznie wiszą w przestworzach i jakoś nie runęły na Glob ze swego zaświatu, azali przekonfigurowały się tyci nasze cele, ponieważ teraz: hola hola, przybyliśmy tutaj, żeby spiknąć wczesnego Becketta z supradojrzałym. Więc wracajmy do „Co gdzie”, skojarzmy je z wiedzą o partyzantach, jaką Beckett w sobie hodował. I co? Supradojrzałość = partyzanckie wysupływanie z własnych uszu wewnętrznego wroga, dawanie mu wycisku. Głos ma do dyspozycji zakwefiony telewizorową czarnością absolut dyskrecji i chowanie się w czasie, jakby na zupełną komedię pomyłek mogło zakrawać to, że niby czas nadal pcha do macek podaży swój dalszy ciąg. Za czym Głos daje wycisk immanentnym ciemnościom [SŁICZ]. A jednak! Nawet tak doświadczony partyzant, jakim niewątpliwie jest Głos, chyłkiem dokarmia osobliwą heterotelię. Przeświadczenie, że istotowe dane są ukrywane, w kołowrocie odsyłania na wycisk w ciemność i wyciskania z ciemności tych samych głów, zaczyna zrównywać się z sugestią, że to tajemnica podtrzymuje trwanie (przy czym zrównanie to ma charakter koniunkcji, jakby poglądowe następstwo: „przetrwać i… przetrwać… i przetrwać jeszcze bilion razy…” nic by nie straciło, gdyby puściło wszystkie swoje – niby wcale nie, a jednak trochę – protetyczne odcinki naraz).
Poddajemy się ekipą obywatelskiemu wzburzeniu [Woo-hah!!]. Zamazuje nam się obwód i miesza z nastrojem, jaki przejawiamy wspólnie z deskorolkowcami, oczekując „Murphy’ego”, a właściwie sprawozdania z niego. Łypiemy na Ziemię, wygląda jak harcerz, ale naszpikowany sprzętem, cząstkami rur w kosmos przemycających miłosierdzie, kawałkami orgonowych bazook. Analizujemy skład miłosierdzia, kiedy dochodzą nas słuchy, że pod koniec „Murphy’ego” Murphy zatrudni się w wariatkowie, gdzie jego przełożonym będzie Bom, brat bliźniak Bima, których wujem okaże się Bum [!], rety. Tu: ktoś, kto wygląda na straszliwego śledzia, nieważne kto, ale ktoś, kto wygląda na szpiega oraz stalkera, który nieustannie wkracza do zony, nieprzerwanie wodząc gałkami za własnym karkiem, ten ktoś wywleka ze swojej wewnętrznej stróżówki absolutnie zgnębione, sporządzone tonfą, kolejne wypiski z Harolda [buma!] Blooma, otóż: „»Murphy«, rozkoszny wyraz niewiary, to najczystsza komedia w dorobku Becketta”. Pomyślmy tak przez chwilę, a w międzyczasie zwróćmy np. uwagę, co Elias Canetti, który poniekąd posądza dojrzałego Becketta o dostarczanie inspiracji przejrzałemu Bernhardowi┼. A zarazem coś jeszcze [ów Elias Canetti]. Bowiem on notuje wyjętą z Becketta wypowiedź: „Zapach zwłok nie jest dla mnie nieprzyjemny. Trochę słodkawy i uderzający do głowy, ale o ileż znośniejszy niż zapach żywych, pach, stóp, siedzeń, woskowych napletków i sfrustrowanych jaj”. A następnie daje wypowiedź z Arno Schmidta wyjętą: „Pierwsze, po zachodniemu dokładne, wyobrażenie dobrze urządzonego obozu koncentracyjnego zawdzięczamy najbardziej chrześcijańsko-perwersyjnej fantazji Dantego”┼. No i?
W tym miejscu i przy tej okazji ożywia się ktoś, kto wygląda jak tajniak na wakacjach w Jewropie, dedykuje nam niebywale poufne info. Jego szept to niezły gringo, ma w sobie coś z całej zgrai gadziów. I chlup! Wleciało w nas. Podobno Arno Schmidt złościł się na Becketta, że ten występuje jako uczeń Joyce’a, sam się uważał za pilniejszego, choć nieco wschodniozachodnioniemieckiego, to ciągnącego literacką szajbę ku kosmicznemu otwarciu☻∞ i mieszaniu się z jego obwodem stosownym rozdziawieniem nastroju, nastroju coraz większego. Boczył się na Irlandczyka, że jego sława wypacza odziedziczoną po starszym Irlandczyku pompę do liposukcji serwowanej konturom, a wstrzykującą nieliniowość i władzę marginesów, jakimi meandrując – z całą hybrydowo ludzką zawartością – aktualności towarzyszy czas mityczny, zawsze mitu. Że swoimi minimalami, surowizną zaczepiającymi aż o wyraz łyskającej kości, sprzeniewierza się wielości, jaka tryskała z każdej kropki, z każdego kwarka w jego [tego kwarka] mieniu zdania, a mieniu go [tego zdania] – rzecz jasna – w superpozycji, co [to tryskanie] było wkładem o skali bigbangowej, jaki Joyce wpakował obrazkowemu myśleniu pismem. Ale należy chyba pamiętać, jak wiele zmieniła wojna, po której Beckett był już nie tylko Irlandczykiem, ale też francuskim bohaterem i współproducentem écriture. I choć łatwo się dopatrzyć, że zadziorne teksty dotyczące opuszczonej ziemi, krainy torfem stojącej i leprykonami, że teksty takie jak „wolałem Francję w stanie wojny niż Irlandię w stanie pokoju” czy (na pytanie, jak to możliwe, że Irlandia wypuściła z siebie tak świetnych pisarzy) „kraj dupczony tyle lat z jednej strony przez Anglików, z drugiej przez kościół, musiał zacząć śpiewać”, a także nazywanie Irlandii┼ „wyspą hemoroidalną”, choć łatwo się dopatrzyć, że takie werbalizacje coś kryją, a kryć mogą względy najzupełniej praktyczne, że pisarz, któremu na ojczystym gruncie przyszło odbijać się od kilkudziesięciu domów publikacyjnych i dopiero po trzyletniej tułaczce udało się mu wydać powieść [„Murphy’ego”!], rusza w podziemia, które jako teoremat od zawsze go interesują, porzuca habitus, by stać się obcokrajowcem w państwie podziemnym, gdzie może nie trafiasz do puchy, kiedy cię przyłapią w pozycji analizanta♫, ale za to lada moment zacznie cię ścigać Gestapo, i choć łatwo się dopatrzyć kryjówki jakichś takich przesłanek, jeszcze łatwiej [przykładowo: znając już „Murphy’ego”!] posądzić Becketta o zaporową dozę determinacji, by wyzwolić się spod wpływu starszego kolegi i rodaka, i odcedzić się od jego astronomicznej stylowości, która – pączkując bez umiaru – generuje wyrzut [róbmy styl w patrzałkach tak ogromniejący / że przy nim kosmos to tylko jedno oko]. A jeśli chodzi o wierność, chociaż nie ustaje w wyznaniu, które dedykuje ją porażce [„zawsze można przegrać lepiej”], wypada również oddać to autorowi „Kwadratu”: przez wszystkie swoje eony pozostaje wierny dantejskim┼ konceptom.
Niniejszym: na zdobnym w logo Kadłubka z Wysp Wielkanocnych longboardzie wtacza się pomiędzy nas gość specjalny. A jest to pomnik! Który przedstawia krzepki fantazmat, bliski stałym bywalcom Las Vegas. Mianowicie pustynię, a na niej zaczepioną fatamorganę, iluzjonistycznie wydłużony w nieskończone cug wygranej. Pomnik coś bzyczy. Dopiero sporo później zgadujemy się, że nieziemsko zgrabnie uprawiał najnowszy aluzjonizm, zacnie podprogowy. A przekazuje nam obecnie ładunek solidnie umoczony w klimacie przemyśleń. Bowiem wtacza się z sugestią: ależ Dante był wspólnym wyborem Becketta i Joyce’a! Podobno Beckett nauczył się siedzieć przy mentorze w niewygodzie odzwierciedlającej pozycję Joyce’a, z pozawijanymi o siebie nogami, z pewnością gaworzyli wtedy o Dantem. Lub milczeli sobie o nim. Ach, tak. Sławetne sesje milczenia sobie kogoś z Beckettem. Podobno Adam Tarn [naczelny „Dialogu”] załapał się na jedną. Tymczasem my tu, w tym niebie, chcemy wyrazić, że milczenie Becketta jest przeceniane. A następnie wznieść gromkie hiphi-phip! na cześć jego wielomówności, z okazji wjechania na wolny rynek taaakiej nowości, czyli „Murphy’ego”. Taaak? Ale wpierw potrzebujemy uporać się z następstwem. Bowiem pomnik nadal wtacza się z sugestią, a my ją już rozumiemy, więc chyłkiem trafiliśmy do… przyszłości? Aha, ponieważ pomnik zastosował podstępny op-art., żeby zasugerować nam coś bonusowego. Podobno Dante pasował obu Irlandczykom w dużej mierze jako uchodźca┼.
Wtem! Pomnik morfuje i przeziera przez niego, wyłazi z niego rozpuszczony deskorolkowiec, przodownik naszego czytaczkowego jacuzzi, dzierży „Murphy’ego”. Zaraz nam streści. Gość nazywa się Rok 2000 [„co ty? To tylko prekursor!”]. Wiwat mniejsze zła! Jesteście bezbłędne, choć torturujecie nas swoim niechybnym mieszaniem się z nami nastrojem [nikt nie jest w sosie, bo to sos jest w sosie?]; a tu: heyah! nie tak prędko, pospieszyliśmy się nieco z wiwatowaniem, ponieważ przodownik czytaczkowego jacuzzi wrzeszczy, co odkrył, a nam jest z tym nie do twarzy, bo co on odkrył: cały ten Beckett jest o starości, nawet ten wczesny! Rany, wyłączam.
Chyżo zmieniamy temat. Ciekawostka! Hej Wy tam! Ludziska, które pstrykane z Globu jakimś cudem wciąż nie wibrujecie w przestworzach. Więc: czy wyobrażałyście sobie kiedyś, ludziska, że „Syn Jezusa” Denisa Johnsona to Beckett po MTV? Albo że końcówka „Bimetalu” Bawołka to Beckett po MTV Polska? [Uff, udało nam się, to zmieńmy jeszcze trochę ten temat.] A słyszałyście o ultrawczesnym Becketcie?
Słuchajcie, jaka ciekawostka! Ponieważ, czy nie zaskoczy nas, ludziska, wybitnie – czy to deskorolkowców, czy kłąb przebierańców, a więc statystycznych ludzi, jeźdźców akcydentalnego poduszkowca z mackami na błotniku, kwantyfikującymi naszą własną przygodność, skitraną notabene w kostiumach tajniaków – czy nie wsadzi nas na cacy w nie lada zdumienie wzmianka, że Beckett, ten innowator modły teatralnej©, początkowo jarzył się wyłącznie jako młodociany kolega Joyce’a, młodszy pomnik, przy którym temu starszemu klimat przemyśleń buzował w dziurze ozonowej na czubku jego kopuły, i gdyby Joyce nie poprosił go o tekst do książki gromadzącej głosy w obronie własnego, zapalczywie potępianego przez krytyków, „Work in Progress”, i gdyby [ówczesny żółtodziób i youngster] Beckett nie wskoczył wtedy znienacka w mokasyny innowatora modły eseistycznej i nie rozbujał perfekcyjnie rewiowego podestu, którym od tysiącleci paradują, pozując na myśli do niczego nie potrzebujące czaszek, najróżniejsze noetyczne klimaty, i nie wkroczył na scenę tekstu, jako stepujący Indianin┼, gdyby nie naprężył się, by jak najudatniej wesprzeć genialnego kamrata i nie wysmażył rozprawki pt. „Dante… Bruno…. Vico… Joyce”, czyli peanu na rzecz kołowania i wahadłowców, swoim napędem przedstawiających paliwa [skolacjonowane całostki żywotów] nieustannemu wślizgiwaniu się w czyściec i jednocześnie nieustannemu w nim siedzeniu [bo siedzenie to pokaźny punkt?], kto wie, czy gdyby nie „Dante… Bruno…. Vico… Joyce” i ozonowy poziom udatności samego tego tekstu jako konceptu i tamecznej wykładni sczyszczania się┼, czy gdyby nie tak świetna wrzutka w formułę eseju, dantejskim swędem, specyficznego humorku, czy gdyby jemu samemu ów specyficzny humorek się nie objawił, milczenie Becketta nie stałoby się absolutne i tylko grzałby nas uranowym potencjalizmem!! W tym miejscu ożywia się nasz zmysł pospolitości [common sense], i niniejszym pragniemy uwznioślić na zapas pewien nadobny aspekt dojrzałego Becketta. Ot, dojrzały Beckett wytwarzany jest po epifanii, jakiej Beckett dostąpił, kiedy spostrzegł się, że ciemność, z którą walczy Beckettem w pełni, w istocie jest Beckettowi najbliższa. Tymczasem chyba właśnie z podobnie uformowanym wewnętrznym wrogiem igra Murphy i poddaje się mu, by przegrać tak, żeby lepiej przegrać się nie dało.
A więc żłopiemy duszkiem ultrawczesnego Becketta, tak? Więc trzymamy się blisko Becketta eseisty. Bowiem po „Dante… Bruno…. Vico… Joyce” pojawił się esej o Prouście, kolejny oryginał, jeśli traktować go jak osobę, a jeśli traktować go jak tekst – kolejny wyczynowy przepuszczacz humorku i specjalnej troski o odczytanie, którego mogłoby nie być, gdyby na Ziemi nie wyskoczył cały Beckett. Cały, a więc z humorkiem, który utrącony został, kiedy całego przysłoniło to, z czym kojarzy się Beckett dojrzały┼. Posturę, jaką przyjmujemy na tę okoliczność [wyskoczenia na Ziemi całego Becketta], zasugerowało nam bardzo multiznacznie szturchnięcie, które otrzymaliśmy od jednego z zeł, wcale nie mniejszego, istnego monstrum właściwie, powożącego kilkoma deskorolkami naraz, jakby uosobienia podniety: możni tego świata strachają się niepomiernie, gdy tylko pomyślą, że czaisz się na tej samej Planecie, co oni. Niby groźnie, ale ów kolega pragnie jedynie nadmienić, że mógłby dać do konfidencjonalnej wiadomości, jeżeli ktoś taką dysponuje, dodatkowe puzzle wyimkowe z Harolda Blooma. Tego buma?! Bardzo prosimy! Konfidencjonalność, włączam! Więc: „Według Becketta jednym z czynników współczesnego zamętu umysłowego jest samoświadomość, ale tylko jako owoc żarłocznej woli życia”. Tak stwierdza Bloom i przypomina, że Beckett wychwalał Prousta za ustanowienie schopenhauerowskiego ruchu oporu przeciwko woli życia, jej samozadowoleniu. Po czym osobiście wchodzi ultrawczesny Beckett i nadaje: „U Prousta […] tok czy porządek zdarzeń jest iście spazmatyczny, a postaci, tematy, choć zdają się podlegać jakiejś zgoła obłędnej wewnętrznej konieczności, przedstawiane są i poruszane z najgłębszą pogardą – godną samego Dostojewskiego – dla nędzy prawdopodobieństwa”. Na co reaguje Bloom: „Odpowiada to »Murphy’emu« bardziej niż »W poszukiwaniu straconego czasu«”.
No i oczywista! Musiał się przypałętać! Rok 2000! Wrzeszczy przez szyberdach w swojej czaszkowej limuzynie rozpuszczonej w czytaczkowym jacuzzi [mniejsze zła, bardzo prosimy, nigdy więcej klubu czytelniczego! z jacuzzi, limuzynami, wtryskarką dopaminy]. Co on? Mało mu? Mało. Rzecz jasna – wydziera się, że „Murphy” jest o starości. A my go pac pac w ten kamforowy łeb, i: sączenie humorku z kształtów poszczególnych idei – to nas będzie teraz w Becketcie zajmowało. W międzyczasie odeślemy na wycisk kolegę, którego niechcący zamieniłem swoim laserowym parabellum w azbestowe wspomnienie, a który wyjątkowo ciepło wyświetla się w kaloryferach na naszych czołach oraz w innych sześciopakach, przestrzega przed messadżyzmem staruchoidalnym, zakradającym się w mięśniackie kręgi sposobem na przeziębionego staruszka [aapsik! i od razu glut pierdziel uprowadza kabel ze znamienitych obwodów, a w jego miejsce zostawia przesłanie: ty wybierasz jak wyglądasz np. pod młotkiem, z którym bóg czeka, by przymocować ci twarz, jej otwarcie i tekściory], tak? Całe szczęście, że przed nami jest nasza starość i wymienia się z Indianami pelerynkami rezerwistów, teraz oni będą wszystkimi. Już byli!
Słyszeliście? Podobno zanim powstał „Murphy”, powstała inna powieść, z której podobno pochodzą dwa motta do peanu na rzecz humorku wyciekającego z kształtów idei pt. To, co nam zrobicie – zło na deskorolkach, tytułu powieści z jakiegoś tajemniczego powodu nie wymienimy. Podobno przed „Murphym” ukazały się „Kości Echo”, a przed „Kośćmi Echo” ukazało się „More Pricks Than Kicks”. Wyśmienicie się składa, że o tym wspominamy, ponieważ jednym z opowiadań zawartych w „More Pricks Than Kicks”, przy odpowiedniej dozie zastanowienia, okazać się może „Dante i Homar”. Dlaczego nas to cieszy? Ponieważ w „Dantem i Homarze” znajdujemy egzemplaryczny okaz tego, ile radości wczesny Beckett wyciska z kształtu upatrzonej idei. W „Murphym” jest tego całe mrowie [a jednak naczelną ideą, której kształt przefruwa gargantuicznym twisterem wpuszczonym w zdyscyplinowane myślenie ta proza, zdaje się być: wartość mojego życia, poddanego próbie całkowitego wyodrębnienia = wszystko jedno]. Zaś Belacquę©, bohatera „Dantego i Homara”, wyjątkowo rusza zgrabność specyfikacji, którą Dante uszczypnął piekło: „Tu miłosierdzie żyje [dopiero wtedy], gdy jest zupełnie martwe” [w tłum. E. Porębowicza: „Litość zatłumić – tu litością zwie się”]. O, Yeti!┼ Musimy wyznać, że powyższa specyfikacja niebywale zgadza się z miejscem na Ziemi, w które obecnie wlepiamy się wprost z pomnikowego nieba, a które HYBRYDÓWA, ŻŁOP / KOMPOT BONZOWSZY / GĘŚCIEJ NIŻ PSYCHOL zwie się [raczej┼].
Wycinki prasowe dowodzą, że Beckett przynajmniej ileś razy performował zachwyt, jaki stymulowała w nim mądrość św. Augustyna o mniej więcej następującym brzmieniu: nie rozpaczaj, jeden z łotrów został zbawiony, nie ciesz się, jeden z łotrów został potępiony. Zachwycony uściślał, jakoby sam kształt wymędrkowanej tu rzeczy tak go rozpromieniał, że aż jego sławna twarz stała się życiowością w pigułce. A my, zgrają w pełni, łykamy ten sprzęt. I np. ja: ghostwriterską chwilkę temu zacząłem uważać, co teraz przestaje mi pasować, że skrojona do mojego rozmiaru wiedza na temat różnic w długościach dni, które zachodzą między porami roku, ale także między poszczególnymi ludźmi [i tacy, co utożsamiają się z władzą mogą mieć dwu i półgodzinny dzień, zawsze świetny, a tacy, co tylko pragną niezawiśle, by ich powszedni suspens był obwarowany bagietami, i pragną gwizdać z podziwu, jaka to ta władza nie jest, wodząc za jej transmutującym warkoczem z jojo-pośladków… tacy miewają zapewne dłuższy dzień©┼], a więc, że dopasowana do mojego rozmiaru wiedza, dlaczego dni bywają najróżniejsze, szczelnie zaspokoiłaby ogrom gospodarzącego we mnie żywota, i chyba – w związku z powyższym – przeszufluję ją sobie na kiedy indziej. Smaczna robota, ale ile można być zjadaczami żetonów w automacie do telegraficznych skrótów wprowadzanych w staminie oraz wigorze estetycznym nihilistycznie usposobionych notabli i urzędasów? Jeszcze tylko jedną ghostwriterską chwilkę, trochę pobyć z władzą, drożdżami przytulić się do jej rozterek! A potem, skoro już zawitaliśmy do kupy [Chthulucen żegna – taka tabliczka zatknięta na jego obślizgłym czubku], i ani jeden skoczybruzda nie wymierzy, gdzie przebiegają nasze granice, ewidentnie uda się nam zaraz powołać socjologię intuicyjną, zorientowaną na mniemania, dostatecznie szparką, by wyprzedzała ich ostateczność. Fundniemy sondażowniom lifting jak przy przesadzaniu ćwiartką susa dwu tysięcy lat świetlnych. Pyzy im się zrobią niczym u twarzy Samuela Becketta, a my o ten wyciąg pyzowy [policzkowiec], zasysający wszelkie możliwe sondażowe torty, progresywnie bliżsi idei kucek, kucniemy w niebie, a jakby w kałuży, bo blisko – aktywnej wte i wewte po wszystek czas – domieszki przeczuć. Więc kucniemy. I doszczętnie swoją pozą┼, oraz odmalowując twarzami najprzystojniejsze mniemanie lata, zbliżającego się wielką trąbą, w wielkiej maseczce, jak las na sprężynach, opiszemy populację „Murphy’ego” [korzystając z okazji, że Rok 2000 zaprzestał dystrybuowania przekazu, jakoby każdy Beckett był o starości; z całą „pogardą dla nędzy prawdopodobieństwa”, prawdopodobnie zarył w którejś spaczesności┼]. Wrang! Bang! Włączam.
Nawiązując do twierdzenia Becketta, że intertekstualność jest łatwa, symultanicznie chichocząc, że graffiti [zawleczonego niedawno do panteonu] Deborda NIGDY NIE PRACUJ trafiło na pamiątkową pocztówkę z Paryża, a żeby tego było mało, wylądowało również w całożyciowym projekcie Andrzeja Sosnowskiego, namierzamy palcowymi GiePeeSami, co ma na ten temat do powiedzenia Murphy: „Czym bowiem jest w ogóle zarabianie na życie, jeśli nie stręczeniem i narajaniem dla bogaczy, krwiopijczych tyranów, iżby się mogli mnożyć?”. Czy my już ukucnęliśmy? Jeszcze nie całkiem. Doprawdy pychota! Ponieważ to idealne wręcz pozycjonowanie i okoliczność, żebyśmy ogołocili się z nachalnej opiniotwórczości i zrzucili ją z siebie pod właściwy adres. Otóż uważajcie, bo: „Murphy” wykorzystuje staruszków! Z dziwactwami staruszków ma dość magicznie przegrać, w myśl tej młodzieńczej powieści, starość… form. Takich jak: status społeczny, deficyt uznania, bycie chcianym, zdalna detekcja cudzych wrażeń niezbędnych do stymulacji własnych. Populacja „Murphy’ego” [czyli banda freaków, sublimacyjnych piratów i pracusi seksualnych] zasadza się na Murphy’ego, prowadzi śledztwo w jego sprawie, poszukuje go, popychana do tego niejako przez ruch samego poszukiwanego, który uporczywie podejmuje próbę całkowitego oddzielenia się. Ale rudymentarną motywacją gończych, zakrawającą o głód, jest chęć wciągnięcia Murphy’ego w pogawędkę. Pogawędki – poważna rzecz, a rozkosz surfowania wśród napędzających je akrobatycznych wymysłów to tajniaczka, którą „Murphy” zdaje się promować na papieżycę wszystkich szpiegów. Sensacja! Beckett nanosił ostatnie poprawki, kurując się w szpitalu po dźgnięciu nożem.
Ruch oporu wobec woli życia i jej samozadowoleniu zaprasza na wieczorki zapoznawcze.
Zapewne wiele spośród Was, ludziska, nadziało się ostatnimi czasy na wystającą z księgarni kolejkę. Nie dziwota, że wystaje, ponieważ rzucili „Mambo Dżambo” Ishmaela Reeda. Jednak skąd się biorą – zachodzicie w głowę? – przebierańcy stylizowani na XX-wieczną młodzież! Czyżby „sławny gang przebierańców┼∞!? Luz, bez wariowania! To tylko rekonstruktorzy. Odtwarzają podnietę, w którą wprawiło Polskę Ludową pierwsze wydanie „Ulissesa”. Obecnie rzucono drugie. I można, bez wariowania, bez mikrobowego przesadyzmu, popaść w zauroczenie, że tu chyba jakiś niefrasobliwy omen się przypałętał i znamionuje: żeby kosmiczny projekt Joyce’a nie zasklepił się w jednoosobową kapsułę, żebyśmy nie pospadali z Globu, zapomniawszy, jak gigantyczną wajchę przerzucił wiek XX, żebyśmy uwierzyli w końcu, że taki chociażby Leopold Buczkowski naprawdę się wydarzył, kosmicznemu projektowi Joyce’a przydałyby się krążowniki ekspediowane przez tzw. literaturę mniejszą. Hm, sugestia omenu pada dyskretnie, jakby z pokładu helikoptera zleciał pomnik Światowida, który – znana sprawa – potrzebuje dwu obliczy, aby patrząc się, mógł jednocześnie ustanawiać widzialność. Pod wpływem tego zdarzenia nasza meduzia twarz doznaje halucynacji, uprawia informel. A gdy w powstały niniejszym obraz wsadzić deskorolkę, jak do lodówki na mięsach w Biedrze, uwidacznia się coś. Coś siedzi w ubersubtelnie prezentującym się akcie, że Maciej Świerkocki porwawszy się na „Ulissesa”, równolegle wypuszcza przekład „Murphy’ego”. Najłatwiej byłoby snuć domysły, że siedzą tam małe omenu i kombinują, jakby nam zakomunikować, że w roli modelowego krążownika wyekspediowanego przez literaturę mniejszą, żeby wspierał kosmiczny projekt Joyce’a, wystąpiłby pięknie debiut powieściowy Becketta. Ale po co? Jeżeli zaczniemy nurzać wdzięki w domysłach, zachowa się z nich wyłącznie gulgul. Mamy możliwości, nie topmy się w domysłach! Możemy – poglądowo rzecz biorąc – poprosić tu, na urządzony spontanicznie wieczorek zapoznawczy, uogólniony kształt okazjonalizmu, zażyczyć sobie diagnozy na jego modłę. Albo od razu uznać, że to okazjonalizm! Że to okazjonalizm siedzi w czymkolwiek, co ulega spłataniu.
A skąd nam się bierze takie przeświadczenie? [Przepraszam, ale czy my nie mieliśmy wyżłopać dojrzałego Becketta, po czym pozostawać w opętaniu? Tymczasem żłopiemy wszystko wokół niego, przecież zaraz wsiąkniemy i zostanie sama „Końcówka” lub – nie daj Belzebubie, ty wesołku! – „Le dépeupleur”]. Słuchajcie, nie przejmujcie się! Od pewnego czasu eterem pomnikowego nieba zawładnęły całkowite haluny. Mógłby lecieć najnowszy numer Herni[ego] Chopina, a tymczasem leci wrażeniowa setka z lektury „Murphy’ego”, jakiej dostąpił, po rozpuszczeniu laserowym parabellum, cały ten wariat, Rok 2000 [„co ty?”º┼]; i twierdzi teraz, że „Murphy” jest o starości… form. Takich jak wypowiedź. Osiągnąwszy poziom ekscytacji właściwy dla potencjalnych embrionów≈∞, relacjonuje, że „Murphy” przepracowuje okazjonalizm i rozwala go.
Podobno komuś brakowało świadomości, że jest delfinem, jak jego koleżanki i towarzysze. Aż dotąd! Przeszła najśmielsze oczekiwania potomnych. A zatem [szazam!] okazjonalizm! Ciągle: znów on! Co to za ciekawa doktryna? Niektórzy posądzają realistów spekulatywnych o uprawianie voodoo w jej imieniu. Ale gdyby nie Beckett: czy komuś na myśl o okazjonalizmie lewitowałby nadal tupecik? Nasz dobry kolega i wyborowy czytelnik „Murphy’ego” podnieca się w tej sekundzie, że to właśnie we wszem i wobec polecanej przez niego powieści┼, czyli w „Murphym”, pojawia się zaczerpnięta od Arnolda Geulincxa, producenta okazjonalizmu, przysparzająca niemało szeolu wokół człapiących przed siebie warg, formuła ubi nihil vales, ibi nihil velis. Tak tak, ubi nihil vales, ibi nihil velis. Powiedzonko [a wyborny żongler macek], które różnie da się przetłumaczyć. Jednak zdecydowane grand prix w rozumieniu MROCZNIEJ otrzymuje p. Antoni Libera, dzięki niemu bowiem ubi nihil vales, ibi nihil velis znaczy: „gdzie nic nie jest warte, nie trzeba niczego chcieć”. Co ciekawe: nad wyraz podobnie „piękna belgijska łacina” pobrzmiewa w „Murphym”.
Kiedy się zapadał w swoim ciele, czuł, że ożywa w umyśle, dostaje swobodę, aby poruszać się pośród jego skarbów. Ciało ma swoje zapasy, umysł skarby☻.
Podobno Murphy – powiedział nam kolega, a teraźniejszo się zastanawia, czy rzeczywiście już to powiedział i na wszelki wypadek przypomina, że wypowiedź to staruchoid– nieustannie testuje okazjonalistyczne nastawienie do współpracy ciała i perceptów. Okazjonalistyczne rozumienie MROCZNIEJ podchodzi wskazówkowo w pierwszej kolejności do… wszystkiego. Ponieważ według okazjonalizmu w dzianiu się nie wyszukasz niczego, czego nie napędziłaby osobna decyzja Boga, nawet o pojedynczym zgięciu palca, który następnie zgina się tysiąc razy, decyduje sam najwyższy. Przepyszna robota, Boże, bardzo voodoo! Tak więc każda jednostka to jakby myśląca guma do żucia nakręcana palcem Boga, rozmyślającego o tylu rzeczach naraz, nikt nie odpowiada za swoje ruchy i nie może wyzwolić się z transu, w jaki popada boża nieomylność, uzależniona najwyraźniej od srogich eksperymentów i odurzona konceptem, że wszystko ma się ruszać, nawet ten koncept, żeby nieustannie przemieniać kwarki, wciąż rozwydrzać swoją własność, świat. A tu suspens! Ponieważ mimo wypisanego na każdym smarku DEUS VULT, okazjonalizm przewiduje, że w czaszce udaje się wypreparować takie mroki, w których Bogu nie chce się mieszać i tylko tam, poza wszelkim dzianiem się, oglądanym przez okulary zrobione z kajdanek, ludziska zasmakować mogą swobody. Murphy smakuje:
Przyjemnie było leżeć i marzyć na skalnej półce obok Belakwy, patrzeć, jak przychodzi wykrzywiony świt. O ileż przyjemniejsze było jednak poczucie, że jest się pociskiem bez proweniencji i celu, zaplątanym w burzę nienewtonowskiego ruchu.
Geulincx twierdził: „jestem nagim tego świata obserwatorem, jestem widzem na tej scenie, nie aktorem”. Brzmi jakby ryczał [goły, na scenie, bez zdolności aktorskich, stworzony do percypowania]. Inicjację przegranej Murphy’ego ustawia jego pójście do pracy. I nawet nie tyle, że sypie mu się od tego zachwyt nad kształtami idei. Zwyczajnie popada w tarapaty. Poznaje ekstremalnie zdziwaczałego staruszka.
Córka końskiej pijawki była układem zamkniętym┼.
Z czasem Beckett zdaje się skłaniać ku mniej mrocznemu, a bardziej wskazówkowemu rozumieniu ubi nihil vales, ibi nihil velis. Że: gdzie nie masz mocy [„do niczego nie jesteś zdolny”], tam niczego nie chciej. A jednak, wraz z rozumieniem po bożemu, powiedzonko transmutuje w witriolowy kompot, w rodzaj równania: nic nie potrafić = nic nie chcieć = uwalniać się wciąż i tylko kupować wciąż detektor, który by namierzył, gdzie głos występuje jako całość, i – jakby się tam zawinąć – czy jest tam co wyobrażać. Beckett o swoim czytaniu Geulincxa [bo siedzenie to pokaźny punkt?]: „z punktu widzenia wieczności wizja jest jedynym usprawiedliwieniem dla pozostawania przy życiu”.
Jeśli idealny środek XX wieku zrobił bimbambom w momencie ukazania się beckettowskiego „Molloya”, i efemeryczne dotąd wydawnictwo Editions de minuit [edycje środka nocy?] zamieniło się wraz z tym ekscesem w wylęgarnię nouveau roman, bo z miejsca zjawił się u jego drzwi Alain Robbe-Grillet i – jako znakomity bywalec [na mieście] i rautowy snajper – począł werbować koleżanki i kolegów, gdyż wyczuł, że właśnie skleił się czas pod formowanie „szkoły spojrzenia”, a „Molloy”, choć swą powłoką zrywa ewidentnie z przedwojennym Beckettem [napromieniowanym przez Joyce’a], powtarza strukturę przezierającą przez „Murphy’ego”, w której rolę nadrzędnej kości gra śledztwo czy nagonka na podmiot, który, oddzieliwszy się, niejako zwiedza alienację, rozkosznie dziwiąc się jej przestronnością… warto może porwać tę kość i pomiętosić ją na boku. Przy okazji chapsnąć detektywa i podziamgać. Ponieważ spojrzenie śledczego [demona], które w miarę przybywania wiedzy o mocach przeginających rzeczywistość wpuszcza w nią nieład aż po przywrócenie pierwotnego chaosu, z którego wyłonił się świat, i jednoczesne odkrycie świata w konserwie [MROCZNIEJ oczywistości tam, gdzie niegdyś kołysało się zawsze mitu] – to ewidentny konik literatur drugiej połowy XX wieku [Robbe-Grillet, Pynchon, Mieczysław Piotrowski…]. Kuźwhoroskop? Aaa! Jednak zanim Beckett zadzwonił gnatami Molloya [i tym samym zawezwał latający spodek, by wzionął kloszardzką mość i ustanowił jej misterium], a nawet przed wydaniem „More Pricks Than Kicks”, zwyciężył w konkursie na utwór literacki, który rozprawiłby się wreszcie należycie z zagadnieniem czasu, i wywołał skandal samym tytułem swojego triumfalnego poematu, czyli „Whorescope’u”. Zaś my tutaj, w niebie, obserwujemy zwyżkujący trend: jaja dolmeny, kamulce upamiętniające planetarny owal, kontur elipsoidy, która się rozmnaża. Zainteresowanych prosimy za osiemsetną kulisę od lewej [obok wiadra sterydów do częstowania nimi gwiazd┼]!
Ekstremalnie zdziwaczały staruszek jest dla Murphy’ego ideałem, do którego podąża. Ale ma jeden mankament, nie dostrzega wcale wpatrzonego w niego młodzieńca. Nie będąc postrzeganym, nie jesteś Światowidem. Murphy’emu robi się wszystko jedno┼. Przegrywa niczym Raskolnikow┼. Koniec śledztwa.
Jeżeli widzi siebie z przyszłości, który nie widzi jego, to on – teraźniejsiejszy, któremu chciałoby się być naj – jest tylko emanacją odblasku siebie z przyszłości, czy ślepą plamką w odbiciu tamtego [SŁICZCZCZ]. Czyli rzekoma teraźniejszość znaczy tyle, co kość w mięsie pod odzwierciedloną skórą. Co kości nimfy Echo dla ustonoga tańcującego w spódniczce z rzęs wokół ogniska w skarbcu NBP. Zważywszy, że Murphy ma zadatki na bycie młodym Beckettem, a palcowymi GiePeeSami fokalizując, co dzieje się z jego zwłokami, gniemy śmiało wargi, że chyba nikt inny czegoś takiego sobie nie zrobił [hurra, młody Becketcie! bo jeśli rozsiadłeś się w nas, nasz wewnętrzny wróg skwierczy]. No i jak, ludziska!? Wpuściliśmy już szał jednostkowienia w historię wyobrażeń? Można spokojnie zabierać się do wczytywania w „Mambo Dżambo”. Doprawdy nic lepszego do roboty nie ma, oprócz domorosłego uprawiania voodoo.
A wtedy uświadamiamy sobie ekipą, że byliśmy w szeolu, widzieliśmy go. Przybrał postać fotografii, na której dają się postrzec czeluści foyer i w efektownych kożuchach prowadzona jest tam pogawędka, Sławomira Mrożka z Samuelem Beckettem. Bywa, że postrzeganie skazuje nas na wieczne potępienie. My – nadskomplikowanie oczywiści! My – spontanicznie [słychać poduszkowiec o napędzie na cztery buczenia]. Czuci rzadko [kurtyna! oklaski! foyer! samochody! domy! kolczyki z pozytywką w pępkach złomiarzy!]. A teraz czas na pointę. Albo sam jej kształt. Wygląda jak etiopski Talmud, cały naraz┼. W pomnikowym niebie z zawrotną prędkością, w piramidalnym wprost skapcanieniu, przybywa tematu [= brył], za ćwierć sekundy świetlnej nie będzie gdzie deskorolki wcisnąć.
┼ Sondaże pokazują powyższą odpowiedź na kwestię zadaną przez morfeuszowskiego bohatera z motta nr 5; i dalej sobie gwarzą tytułami piosenek niemożliwych Dżastinów i porównaniami ofert telefonii komórkowych, wpuściwszy w biodrówki postwzrost sympatycznych łachmanów, brzdąkając na sympatycznych kajdanach zakupionych w Loombardzie;
„Jednym słowem: ludzie i rzeczy są powiązani teoretycznie nieograniczoną liczbą związków sympatycznych. […] Właściwości, choroby, życie, powodzenie, wszystkie rodzaje magicznego fluidu traktowane są jako przekazywane wzdłuż owych sympatycznych łańcuchów. […] Przez łańcuch sympatyczny przesuwa się, jeżeli można tak powiedzieć, obraz tego, co ma być przemieszczone. […]
Sympatyczne działanie substancji przekazywane jest tylko przez absorpcję, wchłonięcie, dotknięcie itd. I na odwrót: celem kontaktów jest na ogół przenoszenie cech o pochodzeniu symbolicznym”
– Marcel Mauss
┼ to tam! – wyrywa się taki palec i lobbuje: mną pokazuj, gdzie tam!
„Pięćdziesiąt tysięcy mil w górze, w eterze, leży wyspa zwana Levanią. Droga wiodąca do niej albo z niej na ziemię rzadko bywa otwarta. Kiedy jednak jest otwarta, okazuje się łatwa dla nas, choć przewóz ludzi z całą pewnością jest ogromnie utrudniony, a życiu ich grozi wielkie niebezpieczeństwo. Dlatego nie przyjmujemy do naszego towarzystwa nikogo, kto jest ospały, otyły czy delikatny. Przeciwnie, wybieramy tych, którzy spędzają czas na ciągłym ćwiczeniu się w jeździe konnej albo często podróżują do Indii i przyzwyczajeni są do żywienia się sucharami, czosnkiem, suszonymi rybami i innymi nieapetycznymi wiktuałami. Szczególnie odpowiadają nam zasuszone staruszki, od najmłodszych lat życia zaprawione w nocnej jeździe na koźle, albo na rozwidlonych kijach czy też na wytartych płaszczach, a także przyzwyczajone do przemierzania ogromnych połaci ziemi”
– Johannes Kepler
┼ jakby Ziemia była już historią, czyli tym, co można w każdej chwili kompletnie poprzekręcać, ogłosić: „w 1563 roku skończyła się w Polsce mechatronika, wieczny powrót tego samego żelu”, udatnie tuszując tym sposobem, że nieustannie przewija się i grzebie, przewija się i grzebie, wodząc za umykającą wciąż sekwencją, w której żonglera przy pracy zamienia jego dubler, że nawet sam żongler się nie zorientował, bo niby co się z nim stało, przecież jest, przecież ma to przed samym nosem, na własne oczy widzi siebie całego pogrążonego w kontynuacji [zaraz! zaraz!]
┼ Ô apodyktyczna pościelówa, która przeobraża chemię i instaluje nieznane dotąd narządy:
klimat wio / już nam stąd / tu każdą / aluzją / się przejąć / to wszystko.
┼ „Żadnego kontaktu ze mną. Żadnego z wrogiem. Żadnego z krajem, którego broniliśmy. Jak lemury.” – jojczy Heidegger włóczący się z folkową zbieraniną wcielonych w samej końcówce wojny, a przyłapany na emitowaniu podobnego tonu przez Alexandra Klugego, podczas travellingu tegoż przez dzień śmierci Hitlera i okoliczne mu krainy; por. A. Kluge, „30 kwietnia 1945”, tłum. E. Borg i M. Przybyłowska, Warszawa 2016.
┼ lapsus lazuli
a więc kosmitów
dubbing do pierdla
┼ a jak to śpiewała Apteka: „kto z gwiazdozbioru Vega patrząc na Ziemię, zgadnie, kto pierwszy był człowiekiem, kto będzie nim ostatni… kto pierwszy, kto drugi, kto trzeci…”
┼ któremu z tego miejsca, korzystając z okazji, chcielibyśmy posłać wywrotkę dziękczynnych całusów w młodzieżowy sygnet, za wiele aspektów jego rebelianckiej twórczości, m.in. za to, że miał piracką opaskę na oku, a tym drugim poddawał przestrzeń wyobrażoną uwyraźniającemu siatkowaniu, podobno dzięki uprzedniemu zapoznaniu się nim [tym dychającym jeszcze okiem] z filmami Godarda, i paradoksalnie, jednoocznie przewiercając koniunkturę na wszelakie awangardowe klimaty [rozkręcaną chociażby przez Warhola], naważył niemałą piramidę, z której nadal tankuje rozszerzacz poszczególnych wejrzeń
┼ por. : „LAMUS CIEKAWOSTEK”
┼ nazwanego przez Agatę Bielik-Robson bumem [czule!]
┼ √ hm, nawet „Klaskać jedną ręką”?
┼ więc, jak to śpiewali ATARI Teenage Riot: „bez wyrzutów, ja chcę umrzeć” [por.: „teatr szybszy od glanów” zgnębiony do cna przez wyrzuty stylu, wkręcony w krajobraz, że widownia wbudowana jest w górskie zbocza okalające miasto o gabarytach Moskwy, a scena to całe to miasto, podczas gdy utrzymuje się, że glany służą do prędkiego przesadzania szczytów, poprzez sprzedawanie górom kopów w tyłek, a tak w ogóle: wizja podobnie myślanego budulca teatralnego zdobi banknoty, jest na nich narysowana przez Keitha Haringa]
┼ „Raptem słychać potężny głos: »No, co wy tutaj robicie?«… A potem od razu na »ty«… »Skądżeś się tu wziął? Ktoś ty?« Nie widać jego twarzy… Nie odwraca się…
»Wylazłem z tego dołu pełnego trupów!… Jestem razem z nimi…
– A, więc to tak, jesteś z nimi! Ty padlino… ścierwo jedne… I z nimi jesteś, tak?«
I potężne uderzenie w czaszkę… Prosto w czoło! Bang Wrang!… Czym też on tak uderza?… Młotkiem?… Nawet nie zauważył potwora… nie było czasu… Ale kto to jest?
»Jestem Charon, słyszysz?«
Powoli wraca do siebie… widzi wreszcie tę postać…
Coś niezwykłego! Opowiada mi: przynajmniej trzy, cztery razy taki jak ja!… Kolos! Ale jego łeb zupełnie jak u małpy! Ni to małpa, ni tygrys… Już sam jego ciężar sprawia, że łajba przechyla się to na jedną, to na drugą stronę!… A jak ubrany… Ciągnie dalej swoją opowieść… Frak!… I srebrne oblamówki… Ale najbardziej niezwykła jest jego czapka! Tak niezwykła jak on sam! Jak u admirała!… Wysoka! Szeroka! Ze złotymi haftami! […]
»Ma taki sposób, że nikt mu nie umknie!… Prawo to prawo!… I do tego w niezłym tempie się do dzieje! […] Gdybym miał trochę szmalu, od razu by mnie wziął!… Na pewniaka!… Wykończyłby mnie! I zabrał na łajbę! Mówię mu, proszę pana, oto pieniądze!… Tam, razem z innymi! Boleśnie to wyglądało… Zobaczyłbyś tylko, jak ich traktuje!… Mają forsę… albo nie mają! No to fru! Wrang! Bang!… Cienie lub zjawy? Nieważne!… dawać forsę! Panie Admirale!… Kompletna dzicz!… Nie ma czasu do stracenia!… No jest szmal, czy go nie ma?… Matki… Dzieciarnia!.. Wszystko jedno kto!.. Brang! Jedna wielka rzeź!… A gdzie obol?… I ma być gotówką! Co? Nie masz szmalu? Wracać do domu!… No i widzisz ich teraz!… Śmigają do domu po pieniądze!«” – L.-F. Céline, „Z zamku do zamku”, tłum. O. Hedemann, s. 126-127, Warszawa 2019.
┼ podobnie jak ostateczny sondaż czy ostateczna lista przebojów
┼ ∞ [ewidentny casus uśmiechu bez kota; por.: „ale próbował!” – komentarz do próby przetłumaczenia „Alicji w krainie czarów” podjętej przez Janusza Korwina-Mikke’go; a także: realia wyzute z podniebności, więc chore krapy takie jak kraina czarów, ale również: brak nieba w uniwersum Becketta] coś podobnego!
┼ „ikony europejskiego komiksu” – czytamy na blurbie do „Arzachu”
! ┼♪ Czyżby!? Nie zdziwilibyśmy się, nawet saraceńsko, gdyby zza głów, z telewizorowej czarności, wyskoczył utytłany w czerwonej ziemi, wyskoczył zaraz Muad’Dib [i z automatu zaczął siebie samego zapytywać przy pomocy GŁOSU saturowanego mocą: co czerwie mają wspólnego z przyprawą; no cóż, niech kolega się tak nie trapi, przecież właśnie się patrzysz, koleś, i na twoich oczach czerwie pożerają przyprawę, więc tyle mają wspólnego czerwie z przyprawą, że ją jadły]
┼ a jak jesteś koczkodanem w kucki przycupniętym na czyjejś głowie, ale nierejstrowalnym przez radary takie jak PEOPLE ARE PEOPLE, to wtedy również?
┼ por.: „Siedziba błądzących ciał, z których każde szuka swego wyludniacza. Dostatecznie obszerna, by szukanie było daremne. Dostatecznie ograniczona, by daremna była ucieczka.” – S. Beckett, „Wyludniacz”, tłum. A. Libera [tylko – błagamy! – nie słuchajcie, jak „Wyludniacza” z jakichś powodów śpiewa zespół Armia]
┼ por. „farfoclisko techno” [w:] A. Sosnowski, „Gdzie koniec tęczy nie dotyka ziemi”
┼ ♪ Ponieważ: jasne, Hans Ulrich Gumbrecht, wzniecając absolutnie osobisty ton, sięgnąwszy do personalnych wspomnień, kojarzy „Czekając na Godota” z powojennym klimatem podzielonych Niemiec i „latencją jako źródłem współczesności”, ale popatrz: wszystko, co obecnie wiadomo… chociażby o wpływowości Ludwika Heringa, o jego wkładzie w budowanie potęgi Białoszewskiego na podwalinach sztuki ubogiej, a także o jego depresji i wykrzykiwaniu w jej przypływie wyimka z „Czekając na Godota” o następującej treści: „one rodzą okrakiem na grobie”. Dojrzałobeckettowska dziura w bucie może dokonać debilitacji, która przysłoni gumnem każdą zakrystię i wchłonąć może kamulec o zawieszeniu i randze księżyca.
┼ „Nieważne kto mówi, powiedział ktoś, nieważne kto” – S. Beckett, [w:] „Teksty po nic”
┼ „Hipochondria Bernharda czyni go podatnym na jego oddziaływanie. Podobnie jak on ustępuje przed śmiercią, nie przeciwstawia się jej. Widzi ją wszędzie i bez oporu skazuje na nią wszystkich.” – [w:] E. Canetti, „Księga przeciwko śmierci”, tłum. M. Przybyłowska, Sejny 2019, s. 169 [podkreślenia nasze, w tych miejscach chodzi o Becketta]
┼ dz. cyt., s. 227.
☻ ∞ czy to przypadkiem nie od Arno Schmidta pochodzi pomnikowe niebo? bo z pewnością od niego pochodzi [sporządzana jakby na żywo, raportami przypominającymi wyścigi sms-ów, z elementami wrestlingu sms-ów, o które sitcomowo potykają się oczy, niczym laserowe maczugi barbarzyńców o barbarzyński trądzik]… tak więc, jak się rzekło, od niego pochodzi wizja buforowej krainy, zamieszkanej przez centaury, na które czają się drapieżne motyle z ludzkimi głowami, żeby organizować im niechciane fellatio
┼ „Oddamy głos Elokwentnemu Androidowi, który uświadomi wyznawcom Dżes Gru, że jest to pseudomoda, popłuczyny teatru irlandzkiego”. – ojej, wdrapało się mi na antenę u pachołka odgradzającego ciało rzekomo moje od calutkiej reszty… takie coś [z:] I. Reed, „Mambo Dżambo”, tłum. T. Tyszowiecka blasK!, Kraków 2021, s. 95.
♫ w Irlandii psychoanaliza była nielegalna? stąd: niektórzy czmychali do Paryża?
┼ „Kiedy w 1830 Lamartine używa przymiotnika »dantejski«, słowo to zabarwione jest odcieniem »mrocznego, monumentalnego, zawrotnego«” – J.-P. Ferrini, „Dante i Beckett”
┼ Debord woła: „Metysi wszystkich krajów łączcie się!”; i wszyscy razem: ME-TY-SAŻ / NA-TYCH-MIAST; a na stronie Andrzej Falkiewicz, pisząc o Becketcie w 1959 roku, napomyka o „dylemacie mieszańca”, i raptem dodaje: „[…] trudno dzisiaj nie zauważyć, że żyjemy w okresie eklektyzmu (artystycznego, światopoglądowego, metodologicznego), żyjemy w świecie, w którym najczęściej powtarzającymi się wyrazami są »współdziałanie« i »koegzystencja«, i wszyscy po trosze jesteśmy mieszańcami” – [w:] „Mit Orestesa”, Poznań 1967, s. 151.
© „Nie »jedność akcji« – ale zupełny brak akcji. Nie »jedność miejsca«< – lecz całkowita statyczność ukazanych na scenie bohaterów: starcy unieruchomieni w asenizacyjnych kubłach i dziwna niechęć do »wyjść« i »wejść« scenicznych. Nie zbliżenie czasu scenicznego do czasu trwania spektaklu, jak to szło w kanonie klasycznym – ale całkowite tych czasów utożsamienie”. Oraz: „gdy nudząc się, obserwowaliśmy nudę znajdujących się na scenie włóczęgów, spostrzegliśmy nagle, że nudzimy się wszyscy w tym samym czasie; że jedynym czasem akcji w »Czekając na Godota« jest czas, który wskazują nasze zegarki” – A. Falkiewicz, dz. cyt., s. 142.
┼ całe szczęście: przed nami jest już nasza starość i wymienia się z Indianami, za czym wracają namiętnie, a pełnia różnorodności oplata floresami statystyczne ciała [ot, co robi styl ultrawczesnego Becketta, więc Becketta eseisty]
┼ por.: „[…] zrzuca zapach / lalala/ zczyszcza się / niezapomniany wieczór zszedł/ jeszcze się tli” – Homo Twist
┼ prawdopodobnie całkiem analogicznie konceptualizm traci co wieczór na dezynwolturze i dzikiej wynalazczości, postrzegany przez pryzmat minimalizmu, który przepuszczał go w obiegi sztuki i jako styl-przewodnik z czasem spałaszował mu potencjalność, zostawił samo wrażenie, że ktoś smyrnął ideę w czułek, najpewniej –daleki embrion; zatem jedyny ratunek w qłi-rejpach [wołajmy? oł je?]
© imię należy do ewidentnego ulubieńca Becketta, wyłuskanego z dantejskiego czyśćca, florenckiego lutnika, przez bierność, jaką wykazywał za życia, skazanego na pośmiertną bezczynność
┼ sprawdź: tytuły tomików Wisławy Szymborskiej; czy któryś nie przyprawia Cię o coś? np. wołanie?
┼ w skrócie: MaBeNa [na co, tym samym wokalem, co HYBRYDÓWA, ŻŁOP itd., leci: MaBeNA?? Ma BONZOWSZOŚĆ!] [przy czym tak bonzowskość, jak i astroturfing – to niemały już vintage, a dyskretne są z nich elfy]
© ┼ Chcesz wiedzieć więcej o korupcji duchowej? Zdelegalizuj wiadra i czekaj na frędzlę od zapadni!
┼ Jesteśmy nielegalne
wreszcie kubły na śmiecie!
A!
Oto nasze aktorstwo!
┼ muchos spaczesności zrazu
┼ ∞ zoba.: mowa uzasadniająca z okazji wręczenia jednej nagrody im. Grzegorza Wielkiego aż dwóm ludziom, prof. Ryszardowi Legutce i mgr. Patrykowi Vedze
º ┼ a pamiętacie, jak w Teleekspresie mówili o ukazaniu się polskiej wersji językowej „Work in Progress”, ale to było! [w tym miejscu nawiedza nas, ujeżdżając perfidny miazmat o krużgankowej formule, ujeżdżając wysuwany z Chthuluceńskiego kompostu, chowany między chrapami a jeżem, waporowy krużganek – tajniak w prochowcu detektywa i konfidencjonalnie skanduje: a pamiętacie, jak było naście Globów i na każdym obiecywaliście nam wybuszki gargantuicznych literatur, to co się dziwicie teraz, że wasz przytulaśny Teleekspres się z którąś produkuje!]
≈ ∞ potencjalnie nienarodzone wszystkich krajów łączcie się! [dawno się połączyłyśmy! i mamy z tego trąbę!]
┼ w tajemnicy puszcza rybkę okiem w trójkącie do wszystkich Morfeuszy tego świata, jaki z „Murphy’ego” jest doskonały prezent dla wszystkich Marsjan
☻ To „Murphy”! A dalej: „Istniały również trzy strefy, światła, półmroku i mroku […]. W pierwszej bytowały formy paralelne, promienista kwintesencja pieskiego żywota, gdzie elementy doświadczenia fizycznego można było poukładać na nowo. Tutaj przyjemność była jak gdyby odwetem, polegała na odwróceniu doświadczenia fizycznego. […]
W strefie drugiej bytowały formy bez paraleli. Tutaj przyjemnością była kontemplacja. Ten układ nie miał żadnego innego trybu, w którym mógłby wyjść z formy […]. Stąd wynikała błogość Belakwy i podobnych mu osób […].
Trzecia strefa, mrok, była strumieniem form, ich wiecznym stapianiem się i rozpadaniem.[…] Tutaj nie było nic, wyłącznie zamieszanie i jego czyste formy. Tu Murphy nie był wolny, stanowił jedynie pyłek w mroku absolutnej wolności. Nie poruszał się, był punktem w nieustającym, bezwarunkowym wytwarzaniu i przemijaniu linii.”
┼ „Murphy”!
┼ A tu… pentakle Mądrzeje!? Oskar Zrzęda? gdzie tam, bo Molloy: „To tylko do całości chyba brakuje klucza. A może całości nie ma albo jest tylko po śmierci? Uśmierzyć życie po śmierci to nie jest wielka sztuka. A zatem na co czekam, by się wreszcie wyzwolić? Już-już, już słyszę ten ryk, po którym wszystko zamilknie, jeśli to nawet nie mój. Na razie jednak, choć wiemy, żeśmy już załatwieni, wciąż jesteśmy, dyszymy, rosną nam włosy, paznokcie, opróżniają się kiszki, to żałobnicy nie żyją. Ktoś opuścił zasłony, być może to my sami. Gdzie osławione muchy?* Tak, nie da się już zaprzeczyć, to inni umarli, nie my”.
* por. „Obraz szósty” [w:] J. Genet, „Parawany”, tłum. M. Skibniewska i J. Lisowski, tamże: „[…] Prędzej! jeśli się spóźnimy, much już nie będzie! (nucąc) Muchy! Muchy! Muchy! […] Trup bez much to ponury trup! Muchy należą do żałoby. […] U mnie są muchy, karaluchy, pająki. Ale przede wszystkim muchy. Dla nich zawsze znajdzie się trochę pożywienia w kącikach oczu dzieciaków – po to hoduję dzieci – i pod ich nosami. Dzieci dostają od czasu do czasu kuksańca około dziesiątej rano i kopniaka około czwartej po południu. Sra to, smarka – a muchy mają używanie”.
A dalej Molloy: „Chętnie przy tej okazji pozbyłbym się też jąder. Bo z jąder tych, dyndających na wyciągniętej skórce mniej więcej w połowie uda, nic się już nie dawało, absolutnie, wycisnąć, do tego stopnia, żem stracił nawet chęć wyciskania i wolał ich raczej już nie mieć, tych świadków oskarżenia, a zarazem obrony, w tym długim jak życie procesie. Bo jeśli, z jednej strony, ciągle mnie oskarżały, że zrobiłem je w konia, to, z drugiej, mi dziękowały, z głębi zwiędłego woreczka, prawe niżej niż lewe albo odwrotnie, już nie wiem, dwaj wysłużeni klauni”. Po czym gada, że ich nie obetnie ze strachu przed zakażeniem, który towarzyszy mu przez całe życie i nagle wybucha: „Przez całe życie, przez całe!, mówię o nim raz tak, jakby się już skończyło, to znowu, jakby wciąż trwało niczym przydługi dowcip, a zatem zawsze błędnie, bo jest i tak, i tak, skończyło się i wciąż trwa, ba, ale jaki czas potrafi to wyrazić? Nakręcony zegarek, pochowany głęboko przez zegarmistrza przed śmiercią, którego zużyty mechanizm zacznie pewnego dnia mówić o Bogu – robakom. Lecz chyba, mimo wszystko, byłem do pary tych błaznów dość mocno przywiązany i miałem do nich serce jak inni do własnych blizn albo do albumiku z fotografiami babci” – tłum. A. Libera, Kraków 2004, s. 54 i 62.
┼ Otóż komizm trwania przy aparycji, w którą pocałowało się ideę, lub dumania przy frędzli od sarkofagu, w którym od zarania dziejów spoczywa bezdenne bycie postrzeżonym. I np. 70 lat bawisz w jakimś środkowoeuropejskim kraju, gdzie zima to tylko obślizgła budka, z której wyłazi się z wróżbą odnośnie mutacji, jakie nadchodzącego lata udadzą się robakom; przez cały ten okres nie poznajesz ani jednego zdania po tutejszemu, a jednak wsadzasz do pieca, bez lubrykantów i rozpuszczalnika, którąś sławną myśl, np. któregoś księdza, np. tę: bywaj, swój świecie, ponieważ twoje uzależnienie od bycia postrzeganym, nieważne przez kogo [chociażby centaura], spotyka nastrojową dziurę w dawkowaniu, gdy receptory przewracają się do sferycznego wnętrza, i np. oczy wertują wijowiska glejtów, na domniemanej mocy których ciemność transportowana jest czaszkami w głąb. Więc MRRRAAUU i dajesz z tym do semafora!
Antonin Artaud: „Możesz więc wykonać cały obrót tego jaja zawieszonego między kamieniami a gwiazdami, jedynego jaja z podwójnym uduchowieniem oczu”; [w:] „Uccello, włosek”, tłum. A. Ważyk;
Samuel Beckett: „What’s that? / An egg?”; [w:] „Whoroscope”
┼ Talmud mówi: „Dostało się bogom, drżą kapłani”.
┼ jeśli Waszym hobby jest przyszłość i to, co będzie się w niej znajdywało, polecamy Waszej uwadze miejsce, jakie w wyobraźni szczującej [a szczerzącej wew. wroga] zajmuje Talmud [spotkania talmudystów z Putinem, strategia pająka, killuminati, Żydzi mogą być, ale bez Talmudu, tego kreatora postmodernistyczności, Ci Etiopczycy nie widzieli Talmudu na oczy – etiopscy Żydzi szykanowani w Izraelu za niezdolność do odparowywania rabinicznym tekstem]
Samuel Beckett
„Murphy", przeł. Maciej Świerkocki, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2021, s. 250.
(ur. 1997); obstawiał trasę papamobile podczas szóstej pielgrzymki JP II do Polski, dostrzegł snajpera na dachu hotelu Victoria, pomachał mu, snajper odmachał; od 1999 roku półczłonek i półprezes Czytelnika, właściciel praw; żądał, aby tłumaczyć mu natychmiast terrorystyczne pomysły Thomasa Bernharda i innych pigularzy, wyciskających glob z blisterów Jeanów-Paulów Gaultierów nienawistnikowstwa.