fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Ukazał się niedawno w PIW-ie tom Tadeusza Hollendera pod obiecującym, ale też zobowiązującym tytułem „Wiersze zebrane”[1]. Tom wydano w zasłużonej „serii księżycowej”, przybliżającej – jak czytamy – „twórczość polskich poetów zmarłych kilkadziesiąt lat temu, wielokrotnie w sposób tragiczny w wydarzeniach wojennych, które to przerwały obiecujące kariery literackie”. Wszystko się zgadza: Hollender (1910-1943) zginął 31 maja 1943, zastrzelony przez hitlerowców po uwięzieniu na Pawiaku. Do tej tragicznej śmierci jego wszechstronna twórczość rozwijała się imponująco i można było oczekiwać, że poeta wciąż znajduje się w jej wstępnej fazie. Zważywszy że poprzednie tak obszerne wydanie jego dorobku miało miejsce prawie sześć dekad temu[2], nową edycję wypada powitać słowami: najwyższa pora.

Zebrane wybiórczo

Kiedy jednak porównać nowe wydanie z tamtym sprzed 59 lat, pojawiają się wątpliwości. Tom Wydawnictwa Literackiego był konstrukcją tyleż piękną, co uzasadnioną. Otwierał go wspaniały frontispis w postaci barwnej fotografii portretu poety pędzla samego Leona Chwistka. Dalej następował niemający pretensji do całościowości tytuł: „Liryka i satyra”, czyli skupiamy się na twórczości poetyckiej, pomijamy powieść „Polska bez Żydów”[3], zostawiamy na boku publicystykę i reportaże (zebrałaby się z nich osobna książka), dajemy ekstrakt z poezji, kierując się wyborami samego poety. Zatem na Część pierwszą składają się wiersze, które on sam niegdyś wyselekcjonował do wydań książkowych. Specyfika epoki, na którą trafił Hollender, sprawiła, że tylko dwie pierwsze książki były kiedyś dostępne w księgarniach: debiutancki tom „Czas który minął i inne wiersze” (Lwów 1936) oraz drugi (złożony niemal jednocześnie) „Ludzie i pomniki” (Warszawa 1938). Trzy całości następne miały już charakter niemal wirtualny. Sześciostronicowy druk okupacyjny „Satyry i fraszki”, który Hollender wydał pod pseudonimem Tomasz Wiatraczny, jest dziś dostępny – według mojej wiedzy – wyłącznie we wrocławskim Ossolineum. Z przygotowanych do wydania w 1939 roku „8 opowieści anatomicznych” zachowały się trzy opublikowane wcześniej w prasie literackiej. Wreszcie okupacyjny tom wierszy dziecięcych „Śpiewy dla Ewy” był pierwotnie przepisanym własnoręczni „w 1 egzemplarzu na papierze wyczerpanym” prezentem na Gwiazdkę 1942 roku.

Część druga była już rezultatem wyboru, dyktowanego kryteriami (ale i ustrojowymi możliwościami) ustalonymi przez wydawczynię, wybitną uczoną Stefanię Skwarczyńską. Zgodnie z obyczajami epoki, podzieliła ona pozostałą, „ulotną” (czyli nie zawartą w książkach) część dorobku poety na partię liryczną i satyryczną, przegradzając je elementarnym wyborem przekładów, ograniczonym do dwóch wierszy, Maksyma Rylskiego i Bertolda Brechta. Swoją drogą, spośród przygotowywanych a niespełnionych ostatecznie książek Hollendera najbardziej ciernistą drogę przeszła gotowa już w 1936 roku pod tytułem „50-ciu z tej i z tamtej strony Zbrucza” autorska antologia współczesnej poezji ukraińskiej[4]. Nawet przypominanie, że rzeka Zbrucz rozdzielała w latach 30. dwa tereny działalności poetów Zachodniej Ukrainy, było w obu epokach niewygodne dla wydawców.

Spośród przygotowywanych a niespełnionych ostatecznie książek Hollendera najbardziej ciernistą drogę przeszła antologia współczesnej poezji ukraińskiej

Za to twórczość oryginalna poety przedstawiona tam została dość obficie, a selekcja uzasadniona została w kompetentnym, erudycyjnym wstępie. Skwarczyńska wyjaśniła w nim, że jej wybór „obok Hollendra-rewolucjonisty, obok Hollendra-kpiarza – ewokuje Hollendra-Stańczyka, a przede wszystkim upomina się o Hollendra-Allana Gerbault”[5]. Allan Gerbault (właściwie Alain, bo to Francuz, 1893-1941), sławny wówczas żeglarz, pierwszy który samotnie, nie zawijając do portów opłynął Atlantyk, był bohaterem dwóch młodzieńczych wierszy Hollendera, z których każdy znalazł się w jednym z obu jego tomów. W ujęciu badaczki właśnie Hollender-liryk utożsamiający się z Allanem, „płynący białym jachtem marzenia w transcendentną przygodę ducha, z śmiercią wymieniający pocałunki”[6], był najbardziej niedocenioną spośród jego artystycznych kreacji. To ciekawy sąd, odróżniający się od stałej etykietki ucznia skamandrytów, mogła go też jednak uczonej dyktować świadomość, że druga kreacja, Hollendra-kpiarza i zarazem (nie da się ich rozdzielić) Hollendra-Stańczyka była w okresie druku książki znacznie trudniejsza do eksplikacji.  Dość powiedzieć, że arcyzabawny, a i śmiały na owe czasy „Wiersz z dna upadku”, przygotowany do druku w Wydawnictwie Literackim (zachował się maszynopis), nie mógł zostać opublikowany.

Wiersz zaczynał się od takich dwu zwrotek:

Dziś właśnie dzwonił do mnie Stalin,
(Ten człowiek wielbi mnie tajemnie,
wciąż mnie hołubi, ciągle chwali,
nie może obejść się beze mnie).

-Hallo, powiadam, towarzyszu,
Wy wciąż Dnieprostroj, piatiletka,
a tu «Sygnały» ledwie dyszą,
znów by się zdała jaka setka…[7]

W gruncie rzeczy wiersz był politycznie niewinny. Parodystycznie wykpiwał ówczesne wyobrażenia, że tzw. prasa demokratyczna, jak określano tytuły o zabarwieniu lewicowym, finansowana jest przez Rosję sowiecką (w istocie lwowskie „Sygnały”, cienko zresztą przędące, zarabiały na darowiznach i reklamach). Ale poczucie wolności autora, który pozwalał sobie na podobny dowcip, brawurowo zresztą rozwijany na przestrzeni szesnastozwrotkowej całości, mogło szokować w czasach, kiedy już samo wymienianie nazwiska Stalina było aktem odwagi. Zatem w 1963 roku „Wiersz z dna upadku” okazał się niecenzuralny. Ale w 2022? Wychodzi na to, że również.

Skoro scharakteryzowałem wyżej kompozycję tomu sprzed 59 lat, łatwo mi teraz przyjdzie przedstawić konstrukcję dzisiejszego wydania PIW-u. Bez tamtej dbałości o urodę (mowy nawet nie ma o barwnym frontispisie), bez żadnego wstępu (zastąpiły go: akapit biogramu na jednym skrzydełku i akapit wyjęty z dawnego wstępu Stefanii Skwarczyńskiej na drugim), bez porządnej noty bibliograficznej, ograniczono się po prostu do przedrukowania utworów. Tyle tylko – bagatela! – że bez całej części satyrycznej „z czasopism i rękopisów”, od strony 243 do 304. Zrezygnowano więc nie tylko z przeszło jednej piątej tamtego wyboru, ale tym samym – z części brzmiącej dziś najbardziej aktualnie. Bowiem z dzisiejszej perspektywy widać, że właśnie jako satyryk Hollender najpełniej się wypowiadał i najlepiej rozwijał. To dlatego Czesław Miłosz po latach zapamiętał go jako poetę postępującego „według logiki wesołka, który robi to, co mu się podoba, bo nie lubi kłamać”[8]. Zatem PIW ni mniej ni więcej, tylko wykastrował tamtą całość poetycką o najsmaczniejszą jedną piątą, po czym zamienił poprzedni, ostrożny tytuł na radykalne „Wiersze zebrane”.

Z dzisiejszej perspektywy widać, że właśnie jako satyryk Hollender najpełniej się wypowiadał i najlepiej rozwijał

 

Antyfaszystowskie znaczy źle widziane w PIW-ie

Owszem, doświadczony ten wydawca postąpił asekuracyjnie i w zamykającej tom zwięzłej Nocie wydawniczej zawarł takie oto zdanie: „nie uwzględniono jednak licznych satyr i fraszek o charakterze politycznym (z czasopism i rękopisów, przedwojennych i tworzonych w trakcie konspiracji), którym należy się osobne opracowanie”[9]. Ale dlaczego nie uwzględniono akurat wierszy o charakterze politycznym, skoro wszystkie inne przedrukowano bez żadnego komentarza, jak gdyby nie „należało się im osobne opracowanie” — tego się nie dowiadujemy. Ani dlaczego w takim razie całość opatrzono mianem „Wierszy zebranych”.

To pominięcie dziwi tym bardziej, że nie dotyczy innego, na pozór znacznie skromniejszego wydania poezji Hollendera. Cóż za zbieg okoliczności! Poeta przez sześć dekad nieobecny na półkach księgarskich, naraz pojawia się na nich w dwóch różnych wariantach. Niemal równocześnie z edycją PIW-u w zasłużonej Bibliotece Zapomnianych Poetów, redagowanej przez Piotra Mitznera, ukazał się mianowicie w opracowaniu Pawła Bema tom „Wierszy wybranych”[10], w przeciwieństwie do nijakiej edycji PIW-u – opracowany bardzo starannie. Otwierany przez instruktywny, wyraźnie z dzisiejszej perspektywy pisany Wstęp autorstwa redaktora, opatrzony Notą, uzupełnioną o listę źródeł tekstów, tom ten wyróżnia się także oryginalnym, świadomym redakcyjnego celu wyborem utworów. Redaktor jest przekonany – i ma rację! — że właśnie satyryczna strona dorobku Hollendera, zwłaszcza z drugiej połowy lat 30., nie tylko brzmi dziś najaktualniej, ale jest też najwartościowszą częścią jego dorobku. Co nie zmienia faktu, że kompozycja książki zaciera w ogóle taki podział, co Bem tak tłumaczy: „Powaga tej satyry, jej niekiedy pierwszoplanowy tragizm, nie pozwalają często na jednoznaczną jej kwalifikację gatunkową. Z tego także powodu zrezygnowano w niniejszym wyborze z – stosowanego w dotychczasowych edycjach tej spuścizny – podziału na twórczość liryczną satyryczną, czy też, jak również czyniono, na wiersze, satyry i fraszki. Jednolitość poetyckiego projektu Hollendera nie wymaga […] tego typu wyodrębnień. Jego tajemnica kryje się w płynności tonów serio i buffo, w ich współistnieniu i stałym wzajemnym przenikaniu”[11].

Warto zatem przyjrzeć się utworom, które otrzymaliśmy w „Wierszach wybranych”, a pominiętym w zebranych PIW-owskich. Tym bardziej, że wydawca – jak najsłuszniej – zaopatrzył okładkę w dowcipną banderolę „Uwaga! Tom zawiera utwory pominięte w „Wierszach zebranych” Tadeusza Hollendera (PIW, 2022)”. Choć w „Wierszach wybranych” jest dwa razy mniej utworów niż w wydaniu PIW-u, w Spisie treści znajdujemy aż 13 tytułów, których w edycji PIW-owskiej zabrakło, w tym 8 przedrukowanych z prasy, z „Sygnałów” bądź „Szpilek”, po raz pierwszy trafiających do wydania książkowego. Otwiera tę listę cytowany już „Wiersz z dna upadku”, a cała trzynastka to utwory gorące, o wyraźnym celu i adresie. Co nie znaczy, że wyczerpujące się w tej aktualności. Zgodnie z powyższym ustaleniem redaktora tomu, mamy tu także utwory, które – mimo satyrycznego ostrza – aspirują zarazem do wywołania głębokiej lirycznej refleksji.

Tak jest na przykład w przedrukowanym ze „Szpilek” (1938, nr 12) wierszu „Do przyszłego potomka”. Od lat go lubię, przeczytałem go niegdyś w „Kalendarzu «Szpilek»”[12] i przy każdej nowej lekturze trafia we mnie autorski apel. Pomimo więc rozmiaru (11 zwrotek to ówczesna norma Hollendera) pozwolę sobie przytoczyć go w całości:

Nie wiem, jak kiedyś czasy nasze
nazwie wnuk, prawnuk, prapotomek,
kiedy pług dotknie naszych czaszek,
przybranych w zardzewiałe szłomy.

Czy się zaduma, czy zdumieje
nad szczątkiem pochylony naszym,
by się zagłębić w nasze dzieje,
czy się zadziwi, czy przestraszy.

Lecz wiem – i wiedz ty, co nastaniesz,
że zawsze głupców było więcej –
a słowo – cichsze niż tupanie
butów od razu stu tysięcy.

I dziś, gdy w mej ojczyźnie całej
rozbrzmiewa huczek narodowy,
wiem, że już nieraz rację miały
łomami rozbijane głowy.

Jak wiem, gdy mija dzień i co dzień,
jak wiem, że przyjdzie dzień po nocy,
wiem, że tryumfu wrzask przechodzi
w skowyt rozpaczy i niemocy.

Dlatego sądzę, twój poprzednik
z epoki chamstwa, bzdur i stali,
że wzrastający ciężar bredni
swych twórców musi sam przywalić.

Wiem – każdy z nas jak na teatrze
śledził zwycięskie wrogów klęski,
dlatego i ja dzisiaj patrzę
przegrany – więc już dziś zwycięski.

Dlatego dziś już wiem i wierzę,
że kiedy «ich» czas wreszcie minie,
będą dla ciebie stadem zwierząt,
ale znać będziesz moje imię.

Bo po «nich» nie zostanie znaku,
prócz czaszek, które pług wyorze,
przeto nie pysznij się, szczeniaku,
żeśmy myśleli, niż ty, gorzej.

I gdy pochylisz się w zadumie
nad czaszką dziada troglodyty,
śmiej się, lecz umiej i zrozumieć
nielicznych, lecz niepospolitych.

Na globie uwolnionym z granic,
nim znów ci wolny dzień zagaśnie,
wiedz, żeśmy byli zwyciężani,
byś się mógł tak uśmiechać właśnie.

Niezależnie od nadmiernego optymizmu niektórych zwrotów – w 79 lat od śmierci Hollendera naszej planecie nie tylko daleko od „uwolnienia z granic”, ale ostrość granic nadal boleśnie się odzywa; nad czaszką autora nie sposób się pochylić, bo nie ma on grobu, jego szczątki zostały rozrzucone po zbiorowej egzekucji dokonanej przez hitlerowców na Gęsiówce – tonacja całości wciąż do mnie przemawia. Że „zawsze głupców było więcej” — i dziś doświadczamy; to znaczy nie wiadomo, czy więcej dosłownie, ale ich głos nadal przeważa. Że „rozbrzmiewa huczek narodowy” — i teraz słyszymy. Podobnie jak odczuwamy „wzrastający ciężar bredni” z nieustającą nadzieją, że wreszcie sam przywali swych twórców.

W 79 lat od śmierci Hollendera naszej planecie nie tylko daleko od „uwolnienia z granic”, ale ostrość granic nadal boleśnie się odzywa

Wśród pominiętych przez PIW utworów dominują poetyckie wyznania poczucia obcości w prawicowej „Polsce mocarstwowej”, wznoszącej okrzyki i prężącej muskuły, a niechętnej myślącym inaczej. Jak w wierszu „Oświadczenie skierowane do endeków” (1938), że przywołam kawałek:

Bo mnie mierzi zawsze na mieście
ludzkie stado ryczące w tłumie,
w manifestacyjnym proteście,
bo ja wyć ani ryczeć nie umiem,
bo ja inny niż wy jezdeście.
Ani słabszych nigdy nie biłem,
ani wierzyć – w nic nie wierzyłem,
ani nigdy w stadzie nie żyłem,
a natomiast będę i byłem
rzadko frontem, przeważnie tyłem.

W tych wierszach stale słyszalne jest poczucie namiętnego miłośnika starożytnej Grecji, jakim był Hollender, że dobro ostatecznie zwycięży, a bezmyślna siła będzie musiała ulec wartościom, choćby nie były poparte fizyczną krzepą. To przeświadczenie brzmi na przykład w „Liście satyryka do jednego z dyktatorów” (także 1938), którego fragment przytaczam:

O, ty, przywódco szyków karnych,
panie z wąsikiem czy też z bródką,
zechciej, o panie popularny,
pomyśleć nad tem raz, choć krótko.

Że tacy, chociaż ich niedużo,
potrafią bardzo dziwne rzeczy,
milczeniem jak zatrutą różą,
nie licząc kolców – okaleczyć.

Że wzrok ich widzi i przez mury,
a sąd przed wszystką myślą pędzi,
bo każdy z nich jest tym augurem,
co śmiać się musi przy obrzędzie.

Bo nasze słowa pospolite
są jako gibkie lwy za kratą,
gdyby nie były dynamitem,
nie gasiłbyś ich konfiskatą.

(…)

Lekki jak komar, tnę jak osa,
z chwały i pały drwiąc i swady
przed samym końcem twego nosa,
którym wciąż węszysz swój upadek.

Dziwna zaiste konsekwentna niechęć PIW-u do takich manifestacji poetyckiej i ludzkiej niezależności. Na szczęście pośpieszył poecie z pomocą inny, niezależny w myśleniu wydawca. Najważniejsze w tym wydawniczym zajściu (i zejściu się), że przypomniano autora na naszą pamięć zasługującego, i wartego ponownych odkryć.

 

[1] Tadeusz Hollender, „Wiersze zebrane”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022.

[2] Tadeusz Hollender, „Liryka i satyra”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 1963.

[3] Tadeusz Hollender, „Polska bez Żydów. Powieść satyryczna”, Wydawnictwo Wierch, [Lwów 1938].

[4] Por. Florian Nieuważny, „Poeci naddnieprzańskiej i zachodniej Ukrainy, [przedmowa w:] Tadeusz Hollender, Z poezji ukraińskiej. Przekłady”, Czytelnik, Warszawa 1972, s. 17.

[5] Stefania Skwarczyńska, „Tadeusz Hollender”, w: tenże, „Liryka i satyra”, dz. cyt., s. 37.

[6] Tamże, s. 21.

[7] Tadeusz Hollender, Wiersz z dna upadku”, „Sygnały” 1936, nr 19.

[8] Czesław Miłosz, „Cnota zapomniana”, w: tegoż, „Spiżarnia literacka”, Wydawnictwo Literackie, Kraków 2004, s. 111.

[9] Nota wydawnicza, w: „Tadeusz Hollender”, „Wiersze zebrane”, dz. cyt., s. 279.

[10] Tadeusz Hollender, „Wiersze wybrane”, wybór, opracowanie i wstęp Paweł Bem, Wydawnictwo Ośrodek «Brama Grodzka – Teatr NN», Lublin 2022.

[11] Paweł Bem, „Wstęp. «Bo ten zwycięża, który się śmieje». Wygrana Tadeusza Hollendera”, w: Tadeusz Hollender, „Wiersze wybrane”, dz. cyt., s. 12-13.

[12] Tadeusz Hollender, „Do przyszłego potomka”, w: „Kalendarz «Szpilek»”, 1958, red. Antoni Marianowicz i Eryk Lipiński, s. 52.

Tadeusz Hollender
„Wiersze zebrane”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022, s. 240

Tadeusz Lubelski
historyk filmu i literaturoznawca, członek Europejskiej Akademii Filmowej i Polskiej Akademii Filmowej, w latach 2008-2012 dyrektor Instytutu Sztuk Audiowizualnych UJ. Specjalizuje się w historii polskiego filmu. Stale współpracuje z „Kwartalnikiem Filmowym” i „Kinem”. Opublikował m.in. książki: „Poetyka powieści i filmów Tadeusza Konwickiego” (1984), „Strategie autorskie w polskim filmie fabularnym 1945-1961” (1992), „Nowa Fala. O pewnej przygodzie kina francuskiego” (2000), „Wajda” (2006). W latach 2009-2019 opracowywał monumentalną, czterotomową serię „Historia kina”.
redakcjaKrzysztof Sztafa

Tadeusz Hollender
„Wiersze zebrane”, Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022, s. 240

POPRZEDNI

recenzja  

Własnym sumptem

— Jakub Baran

NASTĘPNY

szkic  

Socjologia literacka

— Leon Kaltenbergh