Kafka: intepretacje Tekst jest częścią cyklu "Kafka: interpretacje". To cykl tekstów o wznowieniach i nowych odczytaniach utworów Franza Kafki By zobaczyć inne teksty tego cyklu kliknij TUTAJ Ilustr. Monika Sasor.
We fragmencie „Transgresji” poświęconym Stanisławie Przybyszewskiej Kazimierz Nowosielski pisze, że jest ona dla niego „jedną z tych postaci stojących przed drzwiami do prawa z Kafkowskiego świata”. Postrzega on autorkę „Sprawy Dantona” z jednej strony jako pisarkę skonfliktowaną z samym życiem, którego przyziemność i biologiczna konieczność budzą w niej odrazę, z drugiej – jako osobę uwikłaną w ciągłą walkę z własnym ojcem, obojętnym wobec jej ambicji artystycznych. W bezgranicznym i samobójczym poświęceniu swojej energii życiowej dla twórczości widzi on duchowe pokrewieństwo między Przybyszewską i Kafką. „Dlaczego jednak – dopytuje – polska pisarka nie pozostawiła arcydzieła na miarę swej umysłowej dociekliwości?”. Dlaczego Stanisława Przybyszewska nie okazała się kongenialną „siostrą Kafki”?
Rzeczywiście, intrygujące wydają mi się zbieżności w projektach literackich tych dwojga pisarzy, a może raczej powinnam powiedzieć – złącza pomiędzy ich maszynami literackimi. Przyznaję, że bliski jest mi sposób czytania Kafki przez Félixa Guattariego i Gilles’a Deleuze’a w szkicu „Kafka. Ku literaturze mniejszej”, tym bliższy, im bardziej próbują oni uwolnić autora „Przemiany” od trybu lektury, który ustawił go w opozycji do życia, ludzkiej i ponadludzkiej wspólnoty, wszelkiej afirmacji. „Jedyna rzecz, która martwi Kafkę i wywołuje w nim gniew oraz oburzenie, to traktowanie go jako pisarza intymistę, szukającego schronienia w literaturze, pisarza samotności, winy, wewnętrznej rozpaczy” – piszą z przekonaniem Guattari i Deleuze. Dążą oni do zmiany perspektywy w sposobie patrzenia na maszynę literacką Kafki, która napędzana jest – ich zdaniem – przez twórczy i wspólnotowy impuls pisania, śmiech (o różnej skali i zabarwieniu) oraz polityczność, nie zaś poczucie wewnętrznej rozpaczy, strachu czy winy. „Kafka. Ku literaturze mniejszej” wydaje się w ogromnej mierze polemiką z głębokimi i poruszającymi fragmentami esejów Maurice’a Blanchota, w których przedstawia on Kafkę jako wygnańca z Kanaanu, uciekiniera z codzienności, obywatela „drugiego świata”, wędrującego samotnie i „poza czasem” po swojej pustyni, by „umrzeć z zadowoleniem”. Oczywiście dla literatury.
Wydaje mi się jednak, że wbrew radykalnym cięciom deklarowanym przez ich Kafkę nomadę, wizjonera, „autora na wskroś politycznego” łączy coś z Kafką pustelnikiem i wielkim geometrą Blanchota. To nieoczywisty ruch w nieoczywistej przestrzeni – ruch, który stanowić będzie paliwo literackiej maszyny niemieckiego Żyda mieszkającego w Pradze. W przypadku Stanisławy Przybyszewskiej odczuwam również podobną potrzebę zmiany perspektywy, która pozwoliłaby mi nieco inaczej zobaczyć meandryczną linię ujścia, po jakiej poruszała się autorka „Cyrografu na własnej skórze”. Nie wydaje mi się, że postrzeganie Przybyszewskiej jako „męczennika egzystencji”, testującej granice swojej wytrzymałości na ból i cierpienie, pustelniczki żyjącej „poza czasem”, samobójczej wyznawczyni sztuki totalnej, domagającej się od siebie i innych udźwignięcia ciężaru tragicznej świadomości – jest „głupstwem”, jak utrzymują w przypadku podobnych odczytań Kafki Guattari i Deleuze. Chociaż i ja widzę Przybyszewską raczej po stronie życia, nie śmierci, jako uciekającą z systemu, a nie „podróżującą do kresu nocy” (tak o ostatnich latach życia pisarki powiedział Tomasz Lewandowski).
Ma chyba jednak rację Maurice Blanchot, zwracając uwagę na specyficzny stosunek Kafki nie tylko do przestrzeni, ale i do czasu, w którym nie potrafi on znaleźć odpowiedniej „rozciągłości” – „Kafka potrzebowałby więcej czasu, ale też mniej świata. Ten świat to przede wszystkim jego rodzina, której uciążliwą obecność z trudem znosi, […] pozostaje w jałowej i chłodnej samotności, w paraliżującym chłodzie, który nazywa otępieniem”. To dlatego większość jego utworów pozostała nieukończona, fragmenty nie dają się scalić, linijki się nie łączą. Analizując dziennik pisarza, Blanchot przekonuje, że Kafka nie tylko zesłał siebie na pustynię, ale też wyrzucił „poza czas”. Dzięki temu autor „Przemiany” mógł dokonać oswobadzającego przejścia od „Ja” do „On”. Tego określenia, „jestem poza czasem”, użyje również Stanisława Przybyszewska w liście do ciotki, tłumacząc, dlaczego nie może zgodzić się ani na kurację odwykową, ani na przeprowadzkę do Warszawy do domu Barlińskich. Swoje pisanie przyrównywała do procesu chemicznej dysocjacji, polegającej na oddzieleniu się od swego „doczesnego ja”. Depersonalizacja nie miała tu jednak polegać na autonegacji. „Zastrzegam sobie wyłączne posiadanie swojego życia” – powtarzała Przybyszewska w swoich listach do rodziny i zatroskanych znajomych, którzy czuli się w obowiązku interweniować w jej sprawie. Wygląda na to, że obydwoje byli fanatykami wolności: „Pisać można tylko wtedy, gdy w obliczu śmierci pozostaje się panem samego siebie, gdy w relacjach z nią udało się zachować suwerenną postawę” – trafnie podsumowuje ten absolutyzm Kafki Blanchot. Chodzi w nim jednak o życie, nie o jego negację. Życie na własnych zasadach, nawet za cenę samozniszczenia.
Swoje pisanie przyrównywała do procesu chemicznej dysocjacji, polegającej na oddzieleniu się od swego »doczesnego ja«
Czy w przypadku obydwojga pisarzy „samozniszczenie” było jednak takie samo? Czy istnieje taka otchłań, w której unicestwienie siebie nie zrodzi sztuki, ale ją zabije? Dla jakiego „ja” depersonalizacja okaże się śmiertelnie niebezpieczna? Mimo wszystko Franz Kafka wydaje się podmiotem o wiele bardziej większościowym niż Stanisława Przybyszewska. Jest wykształconym prawniczo, dość zamożnym kawalerem, który mógł (choć nie chciał) robić karierę urzędniczą na raczej wyższych niż niższych szczeblach administracji. Guattari i Deleuze odrzucają mit Kafki jako samotnego, skonfliktowanego ze światem, uciemiężonego pracą urzędnika, wskazując, że w biurze cieszył się sympatią i uznaniem, swoje obowiązki wykonywał sumiennie i otrzymywał za to należyte pochwały. Kafka ma też rodzinę o solidnym mieszczańskim kapitale, partnerki, bierze udział w całkiem prężnie rozwijającym się życiu literackim ówczesnej Pragi, pisze, publikuje, na oficjalnych spotkaniach czyta fragmenty swoich utworów przyjaciołom literatom.
Z kolei Przybyszewska od 12. roku życia jest sierotą, nieślubnym dzieckiem znanego pisarza, utrzymywaną przez niezbyt zamożną ciotkę Barlińską i znajomych matki. Nieustannie zmienia miejsca zamieszkania. W Nowym Sączu kształci się na nauczycielkę (najszybsza, choć nadal nisko płatna forma zarobkowania kobiet z jej klasy), potem wstępuje na studia w Poznaniu (literatura, nauki społeczne, ekonomia, konserwatorium muzyczne), których nie uda jej się skończyć. Dorabia lekcjami prywatnymi. Jako osoba władająca kilkoma językami, ale bez wyższego wykształcenia, otrzymuje posady na poczcie i w biurze (jako stenotypistka) – rzuca je po najdłużej 6 tygodniach, nie mogąc znieść systemowej eksploatacji i otępiającej mechaniczności wykonywanej za grosze pracy. Wiąże się na chwilę z Komunistyczną Partią Polski, pracuje w jej warszawskiej księgarni, za co trafia na tydzień do więzienia. Następny na mapie jest Poznań – tu poznaje ekspresjonistów (skupionych wokół pisma „Zdrój”), jednak i ten krąg znajomych niebawem opuszcza. Po wyjściu za mąż za malarza Jana Panieńskiego trafia z nim do Wolnego Miasta Gdańska (małżeństwo, choć „głupie i obrzydliwe”, wydaje jej się koniecznym „dla dwóch zdechlaków” kompromisem ekonomicznym i społecznym). On uczy w gimnazjum, ona daje prywatne lekcje. Pomieszkują w nieogrzewanym budynku przyległym do szkoły. Stanisława chce się zaangażować w życie kulturalne miasta, w Gdańsku nie ma jednak prawie żadnego polskiego środowiska literackiego – dla Polaków to prawdziwa intelektualna pustynia.
Kiedy Jan umiera na serce, Stanisława Panieńska ma 25 lat, za rentę kupuje maszynę do pisania i kilka sztuk bielizny. Żadnej stałej posady już nie dostanie (i do tego nie dąży, ku zmartwieniu ciotki Barlińskiej) – w szkole nie może uczyć (brak wykształcenia), zaś lekcje prywatne często są odwoływane, niecierpliwią ją, w końcu z nich rezygnuje, by móc pracować – głównie w nocy (podobnie zresztą jak Kafka). Minimalizuje swoje potrzeby życiowe – pości, ćwiczy się w ascezie, choć pozostaje nadal namiętną wielbicielką kina. Nie rezygnuje również z morfiny. Staje się etatową „żebraczką korespondencyjną”, choć pracuje niemal bez końca. Tylko tak – radykalnie odmawiając wejścia w obieg wielkiej wczesnokapitalistycznej machiny zysku i wymiany – zachowa poczucie wewnętrznej wolności. Swoje utwory czyta zawsze na głos – sobie samej, w jej baraku ciszę przerywa jedynie stukot „Adlerki”, ukochanej maszyny do pisania. Długimi tygodniami czeka na recenzje wysłanych do ojca, Zegadłowicza, Grydzewskiego czy Osterwy fragmentów dramatycznych. Wysyłając listy, załącza znaczki adresatom, by przyspieszyć ich odpowiedź.
Nie ominęłabym tych wszystkich kwestii, pytając o to, dlaczego Przybyszewska nie zostawiła po sobie tekstów tak genialnych, jak dzieła Kafki. Wydaje się, że dla niektórych mniejszościowych podmiotów zwrot w stronę literatury mniejszej wiąże się ze śmiertelnym ryzykiem osobistym i artystycznym. Inna rzecz to niedoczytanie utworów prozatorskich Przybyszewskiej, w ogromnej mierze nieukończonych, tylko częściowo napisanych po polsku, ukazujących wszystkie ambiwalencje jej afirmatywno-cynickiej filozofii nowoczesnego życia. Nie jestem wcale pewna, że ich status jest tak dalece podrzędny, jak to wcześniej przedstawiano. Być może proza Przybyszewskiej – częściowo wydana dopiero w 2015 roku ze zbiorów archiwalnych jako tom opowiadań „Cyrograf na własnej skórze” – jest właśnie dokładnie tym, co Guattari i Deleuze nazwali literaturą mniejszościową? W tym miejscu Franz Kafka i Stanisława Przybyszewska znowu się spotkają, a jest to miejsce heterotopiczne i heterochroniczne – osobliwe, trudne do zmapowania, choć jednocześnie realnie istniejące i takie, gdzie czas ulega akumulacji. Praga schyłku cesarstwa austro-węgierskiego, a potem u progu tworzenia się nowego państwa narodowego, zamieszkana przez mówiącą po niemiecku społeczność żydowską oraz Wolne Miasto Gdańsk – autonomiczne państwo-miasto, rezultat politycznego kompromisu, sztucznego i niezadowalającego żadnej ze stron sporu między Niemcami i Polską, formalnie pod auspicjami Ligi Narodów.
Dla niektórych mniejszościowych podmiotów zwrot w stronę literatury mniejszej wiąże się ze śmiertelnym ryzykiem osobistym i artystycznym
O Kafce Guattari i Deleuze powiedzą: „to autor na wskroś polityczny, wizjoner przyszłego świata, biurokrata posiadający wiedzę o sposobach działania machiny władzy”, „zafascynowany socjalizmem, anarchizmem, ruchami społecznymi”, „uciekinier, który szuka linii ujścia z systemu”. Ich Kafka zajmuje podwójną pozycję – tego, kto mówi z wnętrza pola władzy, i tego, kto szukając szczelin, przepustów, dąży gdzieś poza granice centrum. Zatrzymany jest gdzieś na pograniczu, widzi więcej – jak zmarginalizowane podmioty bell hooks.
Z kolei Stanisławę Przybyszewską Kwiryna Ziemba określi mianem pisarki nie tyle prowincjonalnej, ile emigracyjnej – w najgłębszym tego słowa znaczeniu. Gdy Przybyszewska wysyła listy do redaktora „Wiadomości Literackich”, wydaje się, że to głos z innego świata. Przybyszewska rzadko go opuszcza, raz pojedzie na pogrzeb ojca, gdzie pozna przyszywaną siostrę Iwi, korespondencyjną przyjaciółkę. Drugi raz wyjeżdża spotkać się ze znajomymi z Poznania, po czym niemal zupełnie zrywa z nimi kontakty. Nie chce, żeby ją odwiedzać, wszystkich trzyma na dystans, woli pisać listy, które jednak z biegiem czasu przestaje wysyłać. Nie pojedzie również na dwie premiery „Sprawy Dantona”, ani do Warszawy, ani do Lwowa. To dziwne usytuowanie Przybyszewskiej, podobnie jak w przypadku Kafki, wiąże się z jednoczesnym byciem w miejscu i nieuchwytnością, z wytwarzaniem napięcia między terytorializacją, deterytorializacją i reterytorializacją. Przekłada się to również na sposób mówienia.
W literaturze mniejszościowej nie chodzi bynajmniej o projekt stworzenia jakiegoś innego, odrębnego od głosu hegemona „stylu”, lecz raczej o taki rodzaj użycia języka dominującego przez podmiot mniejszościowy, który doprowadzi ten język (i ten podmiot?) do niemożliwego. Taka właśnie – niemożliwa – wydaje się sytuacja praskich Żydów, którzy nie mogą pisać w oswojony sposób ani po niemiecku, ani po czesku, a nie mogą też nie pisać. Czy nie podobny gest odnajdziemy w decyzji Przybyszewskiej, by zacząć tworzyć wyłącznie po niemiecku, by przyjąć – jako ekspatriotka, eks-Polka, ten język jako swój? To sprzeciw nie tylko wobec niechcianej ojczyzny, ale i ojca, który niegdyś niemiecki porzucił, by stać się polskim pisarzem. Zresztą Przybyszewskiej przygody z własnym nazwiskiem wydają się również nomadycznymi ucieczkami: Stanisława Pająk (po matce) staje się Przybyszewską (dzięki staraniom ciotki i wuja Barlińskich ojciec uznał ją oficjalnie za córkę), potem przyjmuje nazwisko męża Panieńska, by wrócić na moment do Przybyszewskiej i ostatecznie zdecydować się na pseudonim „Andreé Lynne”.
To, co cechuje literaturę mniejszościową, to również jej osobliwe uwikłanie w politykę, a ściślej rzecz ujmując, związek między prywatnym i politycznym. Inaczej niż „wielka” literatura, której udaje się (choćby pozornie) znaczyć coś poza kontekstem biograficznym, czasowym, lokalnym, mniejszościowość skłania nas do dostrzegania tego, co konkretne, powiązane z tym, co na zewnątrz tekstu. „Kwestia indywidualna staje się więc od razu o wiele bardziej konieczna, niezbędna, powiększona – niby pod mikroskopem – co sprawia, że wyłania się z niej jakaś zupełnie inna historia. To właśnie w tym sensie trójkąt rodzinny łączy się z innymi trójkątami: handlowymi, ekonomicznymi, biurokratycznymi, sądowymi, które determinują jego wartości”. Mamy więc do czynienia z pewnym paradoksem: im bardziej tekst staje się osobisty, tym bardziej wikła się w politykę. Wydaje się, że dla Guattariego i Deleuze’a, którzy chcieliby widzieć w Kafce pisarza rewolucyjnego, ten rodzaj upolitycznienia stwarza szansę dla literatury – otwiera ją bowiem na życie. Zagrożenie, które się tu pojawia, polega na ugrzęźnięciu na poziomie trójkąta edypalnego, zamykającym autora w zaklętym kręgu kompleksów rodzinnych. Nie jestem przekonana, że tak właśnie stało się z twórczością Kafki – wydaje mi się, że jego proza była jednak czytana (przynajmniej w Polsce) jako „wielka” (to jest uniwersalna, egzystencjalna, paraboliczna) – mimo obecnych w niej wątków biograficznych (relacji z ojcem, kobietami czy stosunku do pracy urzędniczej). O wiele bardziej problem ten jest zauważalny w recepcji dzieła Stanisławy Przybyszewskiej, które do pewnego stopnia stało się zakładnikiem legendy biograficznej.
Jej literacka rywalizacja z ojcem interpretowana była przez pryzmat kompleksu o charakterze nieświadomym, psychologicznym (i erotycznym bądź dziecięcym), nie zaś artystycznym, celowym i racjonalnym. Jej marksizm i spór polityczny o socjalizm z Przybyszewskim czy Słonimskim – zostały prawie niezauważone. Jej rzadkie, ale tym bardziej znaczące interwencje w obronie oskarżonych w dwóch głośnych procesach – amerykańskich anarchistów włoskiego pochodzenia „Nicoli” Sacca i Bartolomea Vanzettiego (skazanych na śmierć w 1927 roku za akcję terrorystyczną) oraz Rity Gorgon (skazanej w 1934 roku w procesie poszlakowym za zabicie pasierbicy) – uznano za psychologiczny odruch identyfikacyjny „zaszczutej ofiary” (T. Lewandowski). Z drugiej strony, docenienie jej dramatów rewolucyjnych odbyło się przy użyciu kategorii „wielkości”, ponadosobistego geniuszu, tragizmu, romantycznego mesjanizmu. Trzeba było poddać specyficznej interpretacji kłopotliwą historię rodzinną, podejrzenie o incest, morfiniczny nałóg prowadzący do biedy, choroby i głodu, by pokazać, jak konsekwentnie pisarka przekuwała biografię w egzystencję (określenie Marii Janion).
Ostatnią cechą literatury mniejszościowej jest jej rewolucyjność, która sprawia, że w pozytywny sposób określa ją funkcja wypowiedzenia kolektywnego. Produkuje ona „zbiorową, aktywną solidarność, pomimo całego sceptycyzmu”. Przybyszewska nie ożywiała postaci rewolucji francuskiej jako figur historycznych, nie datowała swoich listów według kalendarza jakobińskiego, ponieważ zakwestionowała ważność swojej teraźniejszości. Zarówno Kafkę, jak i Przybyszewską zbyt łatwo wtłoczono w wizerunek samotników w wieży z kości słoniowej, dumnie odwróconych od rzeczywistości, cierpiących z powodu przepaści między życiem i sztuką. Podoba mi się wolta, jakiej próbują dokonać Guattari i Deleuze, by pokazać, że jeśli mówimy w tym przypadku o jakiejś ucieczce, to jest ona pozytywna, afirmatywna również wobec życia jako takiego. Pisanie to życie, siła, trwanie. W tym ujęciu zarówno Przybyszewska, jak i Kafka są pisarzami na wskroś współczesnymi, zespojonymi swoim systemem nerwowym z nowoczesnością, swoimi ciałami z procesami, jakie w niej zachodzą.
Ich literackie maszyny poruszają się w podobny sposób na trzech poziomach: pisanie poprzedza impuls epistolarny (list to „krew do pisania”), który warunkuje powstanie krótszych form opowiadania, a te rozwijają się następnie w dłuższe powieści. Obydwoje rzadko jednak kończą swoje teksty, jakby mieli kłopot z komponowaniem całości. Fragmentaryczność i powtórzenie stają się najbardziej charakterystycznymi cechami ich poetyki. Tematycznie również odnajdziemy wiele zbieżności: koncentrowanie się na wpływie kolektywnych form pracy na jednostki – ich wolność, sprawczość i twórcze moce. Przemoc zniewolenia, której bohaterowie boją się najbardziej i najczęściej ulegają w sposób nieświadomy. Walka „niższego” z „wyższym”, ludzkiego z nieludzkim. Ich światy cechuje kruchość, niepewność i jakiś rodzaj absurdalnej konieczności, której nie można się ani poddać, ani oprzeć. Choć wydaje się, że Bóg umarł, unosi się tu jednak duch czegoś większego niż sam człowiek. U Kafki powtarzać się będzie motyw labiryntu i błądzenia, u Przybyszewskiej – faustyczny motyw pragnienia wiedzy/władzy oraz hiobowy motyw utraty (jednak bez żadnej nagrody za cierpienie i posłuszeństwo). Obydwoje ukazują człowieka, który podlega przemianie w coś nie-ludzkiego: człowiek Kafkowski doświadcza najczęściej „stawania się zwierzęciem”, człowiek Przybyszewskiej „stawania się maszyną”. A jednak, istotnie, ich „maszyny ekspresji” coś różni.
Nieukończone opowiadanie Przybyszewskiej „Cyrograf na własnej skórze” w niepokojący sposób zbiega się z Kafkowską „Kolonią karną”. To moment, w którym egzekutor dobrowolnie wymierza sobie karę tymi samymi narzędziami, których wcześniej używał do utrzymywania porządku. W opowiadaniu Kafki widzimy, jak okrutna i bezrozumna maszyna karna maltretuje ciało swojego maszynisty, a następnie ulega dekompozycji. Patrzymy na spektakl przemocy, wyrafinowany aparat władzy, który tatuuje na skórze więźniów treść złamanego przez nich nakazu. Niewspółmierność kary w stosunku do przewinienia, bezdyskusyjność wyroku wydanego bez możliwości obrony, brutalna bezpośredniość działania aparatu „sprawiedliwości”, który sam chce pozostać czysty i „humanitarny”, a także pseudopedagogiczny wymiar karania – wszystko to doskonale ukazuje teatr nowoczesności opisany później przez Michela Foucaulta w „Nadzorować i karać”.
Opowiadanie Kafki, podobnie jak prace francuskiego filozofa, obdziera nas ze złudzeń co do możliwości i intencji nowoczesnego humanizmu, który – jak podróżny – ucieka z wyspy, odganiając od siebie uwolnionych spod ostrzy maszyny żołnierzy. Sprzeciw przybysza z centrum wzbudził nie tyle sam fakt istnienia kolonii karnej jako instytucji powstałej w ramach zachodniego projektu politycznego, ile unaoczniona „nienowoczesna” brutalność spektaklu karania. Kończąc opowiadanie ucieczką podróżnego z opresyjnego świata, Kafka pozbawia nas możliwości oczyszczenia i pocieszenia. Maszyna być może się rozpadła, oficer egzekutor został zabity, ale grób starego nadal przyciąga masy jego wyznawców. Nowoczesny humanizm (reformy nowego komendanta, krytyka uchybień systemu przeprowadzona przez podróżnego) pozostaje nie tyle bezsilny, ile w gruncie rzeczy obojętny wobec tego, czego nie chce oglądać: wyrzuconej na peryferia i usankcjonowanej przez prawo przemocy instytucji.
Utrzymane w konwencji political fiction opowiadanie „Cyrograf na własnej skórze” wydaje się jednak bardziej niepokojące, ponieważ stawiając podobne pytania o zakres ludzkiej wolności, o relację między jednostką a zbiorowością, o sprawiedliwość, karę i prawo do jej wymierzania – Przybyszewska przemieszcza perspektywę narracyjną. Głos oddaje ona nie ofierze ani świadkowi przemocy, lecz temu, kto po nią sięga, by naprawić znieprawiony świat. Bohaterką opowiadania jest młoda kobieta, Nina, rewolucjonistka oddana bezwzględnie swym politycznym ideałom. Dawniej, stojąc na czele Tajnej Policji, strzegła czystości i lojalności w szeregach rewolucjonistów, dziś czeka w celi na własną egzekucję, skazana na śmierć przez byłych współtowarzyszy, którzy uznali jej metody walki z wrogami za zbyt brutalne. Istotnie, Nina jest fanatyczką uczciwości, wierności i czystości – mierzonej, rzecz jasna, kryteriami porządku rewolucyjnego. Broni ona „wzniosłej godności maszyny rewolucyjnej”, która łączy indywidua w jeden zespojony i sprawnie działający układ. Przybyszewska często opisywała stan oddania się idei rewolucyjnej jako zjawisko elektryczne: aby prąd mógł przepłynąć i ożywić cały układ, wszystkie jego elementy muszą być połączone. Ta „złączliwość” jest Ninie potrzebna, by w ogóle poczuć, że żyje – po to zawarła ona pakt z diabłem. Wojna, a następnie światowa rewolucja, które wyrywają ją z przeklętych ograniczeń samotniczego indywidualizmu, są właśnie jego tworem.
„Cyrograf na własnej skórze” to mikrostudium rewolucyjnego samopoświęcenia jednostki, która w kolektywnym działaniu odnajduje sprawczość i energię witalną. Ale Przybyszewska przedstawia również wnikliwą i przewrotną analizę zjawiska terroru, który ujawnia jedynie „naturalną” przemoc tkwiącą na co dzień w relacjach międzyludzkich. Co więcej, przekonuje, że w gruncie rzeczy każdy projekt utopii rewolucyjnej musi opierać się na dokonaniu gwałtu na naturze i w tym sensie jest aktem wymierzonym przeciw człowiekowi w imię człowieczeństwa. Nina wierzy, że terror, który stosuje, wyeliminuje ze świata niesprawiedliwość. Gdy jednak przez pomyłkę denuncjuje niewłaściwe osoby, sama chce poddać się pod trybunał stanu – jak oficer z „Kolonii karnej” upomina samą siebie: „bądź sprawiedliwa”.
Przybyszewska przedstawia wnikliwą i przewrotną analizę zjawiska terroru, który ujawnia przemoc tkwiącą na co dzień w relacjach międzyludzkich
A jednak inaczej niż w opowiadaniu Kafki to nie jest ten moment, w którym polityczna machina się zacina, pożerając swojego maszynistę. Przywódcy rewolucji dają Ninie naganę, ale gdy ta nadal stosuje zbyt drastyczne, bezpośrednie metody działania, wzbudzając tym samym kontrrewolucyjny ferment, dopiero popada w niełaskę. To nie etyka zatem, ale taktyka zdradza Ninę, i ona właściwie zgadza się z wyrokiem sądu. Nie podołała swojemu zadaniu i teraz, odsunięta ze stanowiska, czuje się wyzwolona spod ogromnej odpowiedzialności. Nowe pokolenie rewolucjonistów – nazwijmy je nowoczesnymi liberałami – wie, że represję trzeba zastąpić wyśmianiem, oburzenie przekształcić w ludyczną zabawę. „Potrzeba nam tępego, zdrowego rozsądku; potrzeba nam niemiłosiernego śmiechu, tego śmiechu, za który przeważna część poetów tak srogą nienawiścią do masy zapłonęła” – mówi następca Niny. „Nie pójdę w pani ślady. Puszczę na psią swobodę, ilu tylko będę mógł; resztę przepakuję do sanatoriów lub zakładów wychowawczych” – zamiast jawnej przemocy nowoczesne państwo dawnych rewolucjonistów musi upozorować wolność obywateli i działać przez odpowiednio przygotowane instytucje: klinikę i poprawczak.
Wraz ze zmianą strategii politycznej zamiera spektakl karny, choć nie znika przemoc. Władza ulega sprywatyzowaniu. „Wewnątrz gmachu Trybunału nie pojawił się ani jeden wysłaniec władzy, nie było obrządków wcale; wszystko odbywało się z płaską naturalnością codziennych wydarzeń”. Skazani „nie przestępowali bramy więziennej”, zamykani w areszcie domowym. Nawet wyroki wykonywano w mieszkaniach. Z jednej strony Nina nie przynależy już do tego świata, wydaje się ostentacyjnie nienowoczesna ze swoimi przestarzałymi metodami, z drugiej – uznaje swój błąd wobec rewolucji i wie, że musi odkupić go własną krwią. Opowiadanie urywa się na chwilę przed egzekucją, gdy Nina walczy ze strachem przed śmiercią. Brakuje nam najważniejszego elementu w kompozycji – zakończenia – pozwalającego odczytać historiozoficzną myśl autorki „Cyrografu”.
Wydaje się, że Przybyszewska, podobnie jak Kafka, daje opis świata zarządzanego przez nowoczesne ideologie władzy, z tym że przedstawia ona człowieka w niejednoznaczny sposób uwikłanego w jej sieci. Dlatego w „Cyrografie na własnej skórze” trudniej wskazać na linie podziału między opresorami i ofiarami. Nina przypomina bardziej Nietzscheańskiego nadczłowieka, który popełnia błąd, niż skazanego na wieczne błądzenie Józefa K. „Specyficzny antropocentryzm Przybyszewskiej – pisała w »Ćmie« Ewa Graczyk – jest raczej bałwochwalstwem niż personalizmem”, zaś jej „dziwny, racjonalistyczny (często wręcz mechanicystyczny) język stłumionych emocji, opisujący duchowość tak, jakby była ona elektrycznym urządzeniem, przyczynia się do scharakteryzowanego tu pomieszania planów, do totalizacji przestrzeni duchowej”.
Ta nad-ludzkość bohaterów takich jak Nina w prozie Przybyszewskiej bardzo komplikuje określenie jej jako literatury mniejszościowej, choć jednocześnie nie sposób nie zauważyć, że finalnie wszyscy protagoniści okazują się raczej nie-do-ludźmi. Zwierzęca szczecina porastająca kark bohaterki „Cyrografu” jest wyraźnym sygnałem jej transgresyjności. Jej „stawanie się (rewolucyjną) maszyną” w o wiele większym stopniu budzi jednak nieufność niż „stawanie się zwierzęciem” u Kafki. Wydaje się, że prozę Przybyszewskiej trafnie określiłyby słowa Guattariego i Deleuze’a opisujące Kafkowską „maszynę ekspresji”. Nie ma w niej podmiotu, „lecz tylko kolektywne układy wypowiedzenia – literatura zaś wypowiada owe układy w warunkach, w których nie są one jeszcze uzewnętrznione, i gdzie istnieją tylko bądź jako przyszłe moce diabelskie, bądź możliwe do zrealizowania siły rewolucyjne”. Proza Przybyszewskiej wydaje się odśrodkowym, to znaczy dokonanym od wewnątrz, zapisem maszynowej mowy nowoczesności: zabójczej i rewolucyjnej, opresyjnej i wyzwalającej jednocześnie. Nie dlatego, że maszyna działa „poza prawem”, ale dlatego, że jasne wytyczenie granicy między jej ludzkim i nie-ludzkim wymiarem stało się niemożliwe.
Kafka: intepretacje Tekst jest częścią cyklu "Kafka: interpretacje". To cykl tekstów o wznowieniach i nowych odczytaniach utworów Franza Kafki By zobaczyć inne teksty tego cyklu kliknij TUTAJ Ilustr. Monika Sasor.
Doktor nauk humanistycznych w zakresie literaturoznawstwa. Pracę doktorską poświęconą miejscu prozy kobiecej w polskim kanonie obroniła na Wydziale Polonistyki UJ. Interesuje się współczesnymi kulturowymi dyskursami krytycznymi inspirowanymi feminizmem i posthumanizmem (zwłaszcza polityką i etyką literatury) oraz badaniami przestrzeni. Wielbicielka komiksów i Nowej Huty. Publikowała m.in. w „Tekstach Drugich", „Tyglu Kultury", „FA-arcie", „Opcjach" i „Zadrze". Jest redaktorką internetowego czasopisma „uniGENDER", poświęconego problematyce płci kulturowej. Członkini Rady Naukowej Fundacji Przestrzeń Kobiet i aktywna badaczka historii kobiet.