Znana to historia. Jedna z tych, które raz się komuś przydarzyły, a w bogactwie swych wariantów powtarzają się w życiu innych bez końca. Z tysiąca i jednej nocy, choć nie oszczędziła tragicznego losu Szeherezadzie. Z Księgi Hioba, choć w wersji pozbawionej fałszywego happy-endu. Piąta ewangelia, mówili niektórzy – no tak, ale bez zmartwychwstania. Historia już niemal mityczna, w której Narcyz rozpoznaje w sobie bożka Pana, a Adonis odziera ze skóry Marsjasza. Święta tą nowoczesną świętością na wspak (bo i Huysmans w niej maczał palce, jakby mało mu było, że swoją „zatrutą książką” doprowadził do samobójstwa Doriana Graya, jakby potrzebował jeszcze jednego dowodu, że „życie bardziej naśladuje sztukę niż sztuka życie”). Od razu legendarna, później odradzająca się w licznych apokryfach, niemniej prawdziwa, z pierwszych stron gazet. Dla wielu gejów założycielska, emancypacyjna (zresztą, jak wiele innych w tym duchu, wbrew sobie), a przynajmniej kultowa, bo pierwsza i jako taka wzorcowa. Według innych emblematyczna dla fin de siécle’u, kampu, dandyzmu, sztuki dla sztuki, bohemy i dekadencji. Dziś wydaje się celebrycko-spiskowa albo salonowo-mainstreamowa, wciąż skandaliczna, choć popowa i pudelkowa… i jaka jeszcze?
W tej historii jest już wszystko i w jakimś sensie, rzecz jasna, my wszyscy z niej… a przy tym wciąż chwyta za gardło, a nawet w tym gardle stoi nam ością, kością czy innym okoniem. Bo z jednej strony (zwłaszcza, że w 2003 pełne akta procesu ujrzały światło dzienne), niczego nie trzeba już sobie tłumaczyć, nawet na okoliczność nowego, a przy tym – od razu powiem – całkiem nowatorskiego przekładu jej tekstu kanonicznego: „De profundis”. Z drugiej, jeśli jest jeszcze jakieś wąskie gardło tej historii, to jest nim właśnie jej gardło głębokie! Albowiem przesadnie idealizowana i demonizowana zarazem, byłaby może doskonała, lecz wad jej brakowało… I oto one. Ujawnione w nowym przekładzie autorstwa Macieja Stroińskiego. Bo przyznać trzeba z żalem, że zbyt szybko zyskała wymiar historii uniwersalnej, o wzlotach i upadkach człowieka nowoczesnego, o jego hybris i jego fatum, o winie i karze, martyrologii i emancypacji, pokucie i przebaczeniu, o nieuchronnym gwałcie wspólnoty nad jednostką… Więc teraz wypada wrócić do samych jej trzewi, do jej miękkiego podbrzusza, a dokładnie zanurzyć się w jej głębokie gardło i tam odnaleźć białe plamy. Taka bowiem paradoksalna maksyma z historii Lorda Paradoksa dziś płynie, że serce do gardła podejść może dopiero gdy gardło głębsze od niego.
Regina versus Wilde
Nie minął się z powołaniem ani nie uszedł swemu przeznaczeniu. Robił wszystko, aby wypełniły się słowa pisma, jego własnego. Inaczej mówiąc, sam się o to prosił! Proszę, takie anegdoty: Merlin Holland, jego wnuk oraz redaktor „The Real Trial of Oscar Wilde” opowiada, że ten genialny uczeń Trinity College wyrazić miał głębokie pragnienie, aby w przyszłości zostać bohaterem słynnej sprawy sądowej i przejść do historii jako obrońca w sprawie Regina versus Wilde. Z kolei David Hunter-Blair, jeden z jego najlepszych przyjaciół z czasów oksfordzkich, mówi, że na pytanie o swoją przyszłość Wilde miał odpowiedzieć z przekonaniem graniczącym z pewnością: „Będę poetą, pisarzem, dramaturgiem. Tak czy inaczej, będę sławny, nawet jeśli miało by to oznaczać złą reputację”. W porządku, to wszystko, jak zawsze, odnotowane w świadectwach post factum, ale przecież samo dzieło, na czele z „Portretem Doriana Graya”, nosi w sobie zbyt liczne ślady spełnionej niebawem przepowiedni, aby te wszystkie narzucające się a niepokojąco wyraźne analogie zwyczajnie pominąć milczeniem.
Oto i wishfull thinking w perwersyjnej, profetyczno-performatywnej odsłonie, która, jak wiemy, często pomaga w realizacji tego, co w gruncie rzeczy właściwie niechciane, choć nieuchronne. Na przykład taki aforyzm ze zbioru „Krytyk jako artysta”: „Publiczność daje dowód niesłychanej tolerancji. Wybacza wszystko z wyjątkiem talentu”. No, niezupełnie. Nie tylko talentu nie mogła mu wybaczyć, lecz także bogactwa, sławy, pozycji… a przede wszystkim owej rzucającej się w oczy ekstrawaganckiej i ekscesywnej wolności, widocznej w wyglądzie (solidna postura, muskulatura, a jednak „zniewieściały”), stroju (ach, te kwiatuszki w butonierce!), usposobieniu (taktowny i arogancki, rozważny i romantyczny) czy zachowaniu (raz wzorowe, raz naganne). I znalazł się wreszcie odpowiedni paragraf. Ale czyż sam nie powiedział: „Moralność to po prostu nasza postawa wobec ludzi, których nie znosimy”. I nie da się ukryć, że całe jego życie-dzieło (bo tych nie rozdzielał) było „wykroczeniem przeciwko dobrym obyczajom”. Ale umówmy się, nie został skazany za to, że był gejem (zresztą właściwie nie był, co najwyżej sodomitą, uranistą, pederastą, czy też – najmniej – homoseksualistą). Został skazany, bo przeginał (daleko bardziej niż wymagał tego kamp), a społeczeństwo (nie tylko wiktoriańskie) nie lubi takich, co przeginają. I właśnie przegięcie jest tym, co najpełniej wyraża także i jego dzieło przedostatnie „De profundis”, które uchodzi – niesłusznie – za przykład spektakularnego religijnego nawrócenia, zapowiedzi pełnej pokory vita nuova.
Nie da się ukryć, że całe jego życie-dzieło (bo tych nie rozdzielał) było »wykroczeniem przeciwko dobrym obyczajom«
Tylu ich w końcu było w ówczesnej Anglii (czy tylu, co dziś, tylu, co zawsze?), ale choć tak bardzo chciano ich sądzić i leczyć, to samych procesów jak na lekarstwo. Co powiedzieć o słynnym przybytku przy Cleveland Street, w którym młodzi chłopcy z General Post Office po godzinach oferowali erotyczne usługi członkom arystokracji? Tyle tylko, że wysoko postawieni funkcjonariusze także byli w tej głośnej a śliskiej sprawie umoczeni, wskutek czego pozwolono wielce wpływowym klientom salwować się ucieczką przed aresztowaniem, aby teraz, w sprawie tyleż uwielbianego, co bardziej jeszcze znienawidzonego Wilde’a, rząd dostrzegł dogodną okazję poprawienia tak haniebnie nadszarpniętego wcześniej wizerunku. Tak jakby hipokryzją można było zaprzeczyć hipokryzji. Tak, można.
Ale daleko nie szukając innych, mniej lub bardziej jawnych uranistów: nie zostali pociągnięci do odpowiedzialności ani Lord Alfred Douglas, czyli ten Ukochany Bosie (fakt, były takie plany, ale choć dowody te same, odpuszczono), ani drugi syn markiza Queensberry, wicehrabia Drumlanrig, który utrzymywał relację intymną z Lordem Rosebery, a więc ministrem spraw zagranicznych (fakt, sam się powiesił, może szantażowany, kto wie). Markiz Queensberry miał doprawdy wiele powodów do zmartwień, bo nie tylko dwóch potomków sodomitów, ale i dopiero co poślubiona młodziutka żona tydzień po wszczyna procedurę rozwiązania małżeństwa wskazując na „nieprawidłowe uformowanie jego narządów genitalnych”, skutkujące impotencją. Dziś dobrze wiemy, że homofobia to strach przed utratą męskości, wówczas, rzecz jasna, ważniejsza była „troska o dobre prowadzenie się syna”. Prawda?
Obsesyjnie więc szukał zemsty, śledził ich, nachodził, węszył, gonił za sensacją, chciał sprowokować skandal – żyć im po prostu nie dawał. Ale i w tym szaleństwie była metoda, bowiem gdy mleko się jeszcze całkiem nie rozlało, gotowy był dać na wstrzymanie pod warunkiem, że panowie zaprzestaną spotkań. Panowie jednak nie zamierzali. Bosie na tę okoliczność zaopatrzył się w pistolet i wysłał list z groźbą, że ojca zabije. Oscar natomiast nie tylko nie ograniczył intensywności i, co gorsza, ostentacji miłosnych kontaktów – zakazy, jak wiemy, były dla Króla Życia najlepszą pożywką dla wzmożenia egzystencji – ale wykorzystując pewną, przyznajmy, błahostkę – ten mianowicie liścik wizytowy pozostawiony przez markiza w klubie Albemarle (o zgrozo!) z błędem ortograficznym: „For Oscar Wilde posing as Somdomite [sic!]” – sam wytoczył mu proces o zniesławienie!
I oto – rzecz zupełnie niesłychana – stanął po stronie Reginy, a nie Regina przeciwko niemu, to on był powodem, a nie pozwanym! Oczywiście, że buntownik, jasne, że niepokorny, tak dziś o nim myślimy, zapominając wszak, że do tego momentu jego życie właściwie było comme il faut. Oscar Fingal O’Flahertie Wills Wilde, ten znamienity przedstawiciel starej, irlandzkiej burżuazji, dobrze sytuowanej, protestanckiej i patriotycznej, cudowne dziecko wybitnego lekarza a zarazem niezrównanego erudyty oraz wielce natchnionej poetki tudzież wyśmienitej artystki życia samego. Zanim trafił do najlepszych szkół, by tam odbierać prestiżowe wyróżnienia, stypendia, nagrody za najlepsze oceny (zwłaszcza – a jakże – z greki i łaciny, w których sięgnął mistrzostwa, przekładając symultanicznie już to Homera, Hezjoda, już to Wergiliusza, Owidiusza; tak dla rozrywki, gdy zmęczyło go nieco recytowanie z pamięci ulubionego Keatsa), zdążył już zdobyć niemałą wprawę w zgrabnym owijaniu węża światowej konwersacji o zacne a uczone tematy (najlepiej, bien sûr, w wyrafinowanej francuszczyźnie) w prowadzonym przez ukochaną mamę najsłynniejszym salonie literackim Dublina, gdzie pojawiał się i Shaw, i Yeats.
I tak dalej, i tak dalej. Dalej było jeszcze smaczniej: Oksford pod skrzydłami wybitnych mentorów (zabawy to były przyjemne i pożyteczne), podróże inicjacyjne (do miejsc, które absolutnie trzeba było zobaczyć: Grecja, Włochy, no i Paryż), zawrotna i błyskawiczna kariera światowa ugruntowana gwiazdorskim tournée po Stanach, małżeństwo z panną z podobnej parafii: piękną, młodą a inteligentną, angeliczną a zmysłową, więc jakby zdjętą z obrazów tak bliskich mu prerafaelitów (z posagiem, ma się rozumieć). To ona dała mu zdrowych a pięknych synów (tu jednak pewien zgrzyt, bo tenże subtelny esteta nie był w stanie znieść „ohydnie deformującej” ciąży, no nie). Do tego liczne zaszczyty, honory, splendory… A wszystko to wprowadzane w odpowiedniej kolejności, doskonale skomponowane i zgrane, jak w teatrze, jego teatrze też. Jakiż to więc buntownik, maminsynek raczej, dobrze wychowany chłopiec, prymus, pięknoduch, bon vivant, lew salonowy w najlepszym guście, dżentelmen z towarzystwa…
Tworząc swoją legendę, jakby jednak nie dostrzegał tego comme il faut:
Miałem opinię kogoś osobnego, nazbyt osobnego, kto zawsze chce wszystko robić po swojemu […] Nie dlatego tak skończyłem, że byłem zbyt samodzielny, lecz dlatego, że nie byłem. Mój błąd, mój głupi i żałosny, i niewybaczalny błąd, że postanowiłem polegać na innych, że wezwałem Społeczeństwo na pomoc, by się bronić przed Twoim ojcem […] Lecz skoro uruchomiłem tryby Społeczeństwa, Społeczeństwo nagle przypomniało sobie o mnie: ”Tak długo pogardzałeś naszymi prawami, a teraz masz czelność właśnie na nie liczyć? Żądasz czegoś od prawa i prawo żąda od ciebie. Chcesz sprawiedliwości i sam ją otrzymasz”.
Kolejny paradoks? Skończył jak skończył, bo przy całej swojej prowokacyjnej nonszalancji i całej obrazoburczej kontestacji był jednak – co się zowie – porządnym obywatelem, czy raczej wiernym poddanym. To, że dochodził swych praw w sądzie i w konsekwencji sam oddał się w ręce sprawiedliwości byłoby świadectwem nie tylko tego, że czuł się zupełnie nie do ruszenia, ale przede wszystkim tego, że nigdy nie był na marginesie, lecz w samym centrum.
Ale co dalej? Dalej, no cóż, gorzej. Znowu wygląda to tak, jakby robił wszystko, aby jak najszybciej znaleźć się w więzieniu. Posłuchajcie: „Czy jest Pan dramaturgiem i pisarzem?” – rozpoczyna dla formalności Charles Humphreys, jego adwokat. Wilde (wyniośle): „Myślę, że jestem wystarczający znany jako taki”. Sędzia (ostro): „Proszę odpowiadać na pytania!” Co można powiedzieć o takim początku rozprawy? Że taki początek od razu zapowiada fatalny koniec, choć powód wcale nie przeczuwa, że wnet będzie pozwanym. Edward Carson (obrońca markiza Queensberry a zarazem dawny rywal Wilde’a z Oksfordu, cóż za zbieg okoliczności) przytomnie zwraca uwagę na to, że powód deklaruje 39 lat podczas gdy faktycznie przekroczył czterdziestkę. Błahostka, zresztą całkiem zrozumiała taka kokieteria ze strony miłośnika wiecznej młodości. No, ale mówi to pod przysięgą dyskredytując tym samym już na wstępie swoją wiarygodność. Albo gdy zarzuca Carsonowi, że ten doprawdy fatalnie przeczytał jego list adresowany do Bosiego! No, ręce opadają. To nie teatr, nie salon, Mr. Wilde, chciałoby się powiedzieć, człowieku ogarnij się!
Na razie tyle. Reszta – „Gdzie jest moje pół miliona?” oraz „Fellatio aeternam” – niebawem.
Oscar Wilde
„De profundis”, przeł. M. Stroiński, Wydawnictwo Sic!, Warszawa 2018, s. 208.
ur. 1981 w Warszawie, literaturoznawca, doktor nauk humanistycznych (Uniwersytet Warszawski, Paris-IV-Sorbonne), autor książki „Genet Gombrowicza. Historia miłosna”. Pracuje na Université Clermont Auvergne. Przerwał pisanie, by 25 maja, więc w 123. rocznicę ogłoszenia wyroku w sprawie Regina versus Wilde, złożyć lilie na jego grobie na cmentarzu Père-Lachaise.