PrzedrukTekst jest fragmentem powieści „Eumeswil“ Ernsta Jüngera, która wkrótce ukaże się nakładem Ha!artu w tłumaczeniu Wojciecha Kunickiego.
Mój przypadek nie wprawił gremium w jakiekolwiek zakłopotanie: nie sprawiałem kłopotów. Jestem, co mogę o sobie powiedzieć, ustawiony nie tyle ukośnie, ile prostokątnie – nie obciążony ani na prawo, ani na lewo, ani do góry, ani do dołu, ani na Zachód, ani na Wschód, lecz wyważony. Te przeciwieństwa interesują mnie wprawdzie, choć tylko w aspekcie historycznym, a nie aktualnym; nie jestem zaangażowany.
Znany jest fakt, że mój ojciec i brat sympatyzowali z trybunami, choć umiarkowanie, a nawet nie bez skromnej krytyki. Było to w Eumeswil regułą; brakowało wyjątków, bo i po co? Piekarz, kompozytor, profesor mają ostatecznie inne troski niż polityczne zadęcia; troszczą się przede wszystkim o swój interes, sztukę, urząd, nie chcąc tracić najlepszych lat życia. Poza tym łatwo ich zastąpić; inni tylko na to czatują.
Pominąwszy to wszystko, takie typy bardziej potrzebne są następcy niż „sprawiedliwi, chroniący święty ogień idei, chorążowie dobrej sprawy”, którzy w ogóle zasługują na pochwały formułowane żargonem wojskowym, stanowiącym teraz słownictwo wojny domowej. Ci najlepiej prezentują się w nekrologach. Jako żywi ludzie stają się szybko dość nieprzyjemni.
Wiedzą o tym członkowie komisji; zapał jest podejrzany. Stąd korzystne było dla mnie, że w odniesieniu do Condora wypowiadałem się wyłącznie jako historyk. Jak sądzę, powiedziałem pod wpływem twardego narkotyku: „Nie jest przywódcą ludowym; jest tyranem”.
Wiedzą, jak groźne jest bezwarunkowe oddanie. Polityka, autora, aktora podziwiamy z oddali. Wreszcie dochodzi do spotkania z idolem – jako osoba nie jest w stanie sprostać oczekiwaniom. Łatwo zmienia się wówczas nastawienie. Niewiarygodne szczęście, udało się wejść do sypialni diwy – musi temu towarzyszyć rozczarowanie. Z szatami opada także boskość. Eros oddziaływa najsilniej w tym, co niespodziewane, nieoczekiwane.
Nie robiłem ceregieli. Byłem normalny, niezależnie od toni, jakie we mnie zgłębiali. A jednocześnie prostokątny. Trzeba powiedzieć, iż rzadko się zdarza, by normalność szła w parze z „prostokątnością”. Normalność jest konstytucją człowieka; prostokątny jest logiczny rozsądek. Dzięki niemu mogłem udzielać odpowiedzi, które ich zadowalały. Substancja ludzka natomiast jest czymś tak ogólnym, a jednocześnie zaszyfrowanym, że jej nie postrzegają, podobnie jak powietrza. Tak więc nie byli w stanie wniknąć w anarchiczną podwalinę mej struktury.
Brzmi to zawile, chodzi jednak o prostą rzecz: anarchiczny jest każdy; to jest właśnie w nim normalne. Już od pierwszego dnia ograniczają go ojciec i matka, państwo i społeczeństwo. Są to obrzezania, upusty prasiły – wszyscy temu ulegają. Trzeba się z tym pogodzić. Jednak element anarchiczny pozostaje w gruncie rzeczy tajemnicą, nieświadomą najczęściej dla samego nośnika. Może wybuchnąć zeń jak lawa, może go zniszczyć, może go wyzwolić.
Potrzeba tu rozróżnień: miłość jest anarchiczna, małżeństwo nie. Wojownik jest anarchiczny, żołnierz nie. Zabójstwo jest anarchiczne, mord nie. Chrystus jest anarchiczny, Paweł nie. A jako że element anarchiczny jest czymś normalnym, to jest także w Pawle i ujawnia się w nim niekiedy potężnie. Nie są to przeciwieństwa, lecz stopniowania. Anarchia dynamizuje historię powszechną: wolny człowiek jest anarchiczny, anarchista nie.
*
Gdybym był tylko anarchistą i nikim więcej, wówczas bez trudu by mnie zdemaskowano. Są szczególnie wrażliwi na ludzi, którzy próbują „ze sztyletem w szatach” dotrzeć krzywymi ścieżkami do mocarza. Anarcha może żyć samotnie; anarchista jest istotą społeczną i musi spotykać się z równymi sobie.
Anarchiści są wszędzie, a więc także w Eumeswil. Tworzą dwie sekty: pozytywnych i destruktywnych. Pozytywni nie są groźni; marzą o Złotym Wieku, Rousseau jest ich patronem. Druga grupa przysięga na Brutusa; obradują w piwnicach, mansardach, także w jednym z pokoi na tyłach Calamaretto. Siedzą wspólnie jak filistrzy popijający swe piwo, skrywając przy tym nieprzyzwoitą tajemnicę, jaka zdradza się w ich chichocie. Ich nazwiska są odnotowane w rejestrach; gdy dochodzi do powstawania jaczejek i chemicy zaczynają pracę, wówczas obserwacja ulega zaostrzeniu. „Wrzód wkrótce pęknie”. Tak twierdzi Majordomo, przez Condora nazywany krótko Domo; ja zachowuję ten skrót. Nim dojdzie do zamachu, dokonuje się albo aresztowań, albo przekierowuje sam zamach. Nie ma lepszego lekarstwa na opozycję, która zamierza okrzepnąć, niż zamach, jaki można jej przypisać.
Niejasny idealizm anarchisty, jego dobroć bez współczucia albo także jego współczucie bez dobroci czynią go użytecznym na wiele sposobów, także dla policji. Przeczuwa tajemnicę, ale tylko przeczuwa: niesamowitą moc jednostki. Upaja go; trwoni się jak ćma, spalany w płomieniu. Absurd, jaki wiąże się z zamachem, nie zasadza się na sprawcy i jego samoświadomości, ale na czynie i jego powiązaniu z ulotną sytuacją. Sprawca sprzedał się zbyt tanio. Stąd jego zamiary obracają się najczęściej w swe przeciwieństwo.
*
Anarchista jest zależny – po pierwsze od swej niejasnej woli, po drugie od władzy. Podąża za władcą jak jego cień; książę wciąż musi mieć się przed nim na baczności. Gdy Karol V stał na wieży ze swym orszakiem, jeden z kapitanów zaczął się śmiać, a intensywnie wypytywany przyznał, iż naszła go myśl, że gdyby objął cesarza i runął z nim w otchłań, wówczas imię jego zapisałoby się nieśmiertelnie w historii.
Anarchista jest antagonistą monarchy, którego zniszczenie zamyśla. Uderza w osobę i umacnia dziedzictwo. Przyrostek „-izm” ma zawężające znaczenie; potęguje wolę kosztem substancji. Tę notatkę zawdzięczam gramatykowi Thofernowi, grawerowi sylab par excellence.
Pozytywnym odpowiednikiem anarchisty jest anarcha. Nie jest antagonistą monarchy, ale kimś najbardziej odeń oddalonym, nietknięty przezeń, choć groźny. Nie jest przeciwnikiem monarchy, ale jego odpowiednikiem.
Monarcha pragnie panować nad wieloma, ba, nad wszystkimi; anarcha jedynie nad sobą samym. Daje mu to obiektywny, a także sceptyczny stosunek do władzy, której postacie defilują przed nim – z pewnością nie jest nią skażony, choć we wnętrzu niepozbawiony ani emocji, ani namiętności historyka. Anarchą jest w mniejszym lub większym stopniu każdy urodzony historyk; jeśli ma wielkość, wówczas wznosi się z tego powodu, pozbawiony partyjnych namiętności, do urzędu sędziego.
Dotyczy to mego zawodu, który traktuję poważnie. Poza tym jestem nocnym stewardem w kasbie; nie chcę powiedzieć, że tę funkcję traktuję z mniejszą powagą. Tu jestem wpleciony bezpośrednio w zdarzenia, mam do czynienia z ludźmi żyjącymi. Substancja anarchy nie wpływa źle na moją służbę. Raczej ją gruntuje jako to, co mam z innymi wspólnego, jedynie odczuwam to świadomie. Służę Condorowi, który jest tyranem – to jego funkcja, jak moją jest być jego stewardem. Obaj możemy się wycofać ku substancji: ku temu, co ludzkie w jego bezimiennym rodzaju.
*
Gdy w trakcie moich prac dokonywałem przed luminarem rekapitulacji prawa państwowego od Arystotelesa do Hegla i do epok jeszcze późniejszych, przyszedł mi do głowy aksjomat pewnego Anglosasa o równości ludzi. Nie szukał jej we wciąż zmieniającym się podziale władzy i jej środków, ale w konstatacji: każdy może zabić każdego. Jest to banał, sprowadzony jednak do frapującej formuły. Możliwość zabicia innego należy do potencjału anarchy, z którym to potencjałem każdy się obnosi, rzadko zdając sobie z tego sprawę. Drzemie zawsze w tle, nawet wówczas, gdy dwaj ludzie pozdrawiają się na ulicy lub omijają wzajemnie. Przybliża się już choćby w chwili, gdy stoimy na wieży lub koło nadjeżdżającego pociągu. Prócz technicznych zagrożeń wietrzymy obecność innego. Może nim być także mój brat. Dawny pisarz, Edgar Allan Poe, ujął to na sposób geometryczny w „Maelströmie”. W każdym wypadku: nic nie może zagrażać w sposób niespodziewany. Później tłok w trakcie katastrofy, głowa meduzy, głód w łodzi ratunkowej.
Ów Anglik sprowadził to do mechanistycznej formuły. Przyczyniło się do tego doświadczenie wojny domowej. Prowadzi to do wniosków przedkartezjańskich. Pod prawem ludzkim działa prawo zoologii, pod nim zaś prawidła fizyki. Nasz czyn warunkują moralność, instynkt i czysta kinetyka. Nasze komórki składają się z molekuł, te zaś z atomów.
*
Zaznaczam tylko to, co tyczy się mojej służby. W każdym razie znalazłem się z tą wiedzą w zasięgu Condora, w owym najwęższym kręgu, który Monsignore określał mianem „Parvulo”. Mogę go zabić, w pełni dramatyzmu lub niepostrzeżenie. Jego napoje – lubi szczególnie lekkie czerwone wino – przechodzą ostatecznie przez moje ręce.
Jest zresztą bardzo nieprawdopodobne, że go zabiję, choć absolutnie możliwe. Kto zna konstelacje, w jakie będzie uwikłany? Moja wiedza jest zatem przede wszystkim bardzo teoretyczna, na tyle jednak istotna, na ile podnosi mnie na jego stopień. Mogę nie tylko go zabić; mogę go także ułaskawić. Wszystko spoczywa w moim ręku.
Naturalnie nie dlatego próbowałbym uderzyć w niego, że jest tyranem; nazbyt dobrze znam dzieje, a zwłaszcza model, jaki zrealizowaliśmy w Eumeswil. Egzekucję można pozostawić anarchistom, o niczym innym nie myślą. Dlatego tyrania rzadko staje się dziedziczna; rzadko wybiega, w odróżnieniu od monarchii, poza wnuki. Parmenides „odziedziczył” tyranię po swoim ojcu „jak chorobę”. Wedle Talesa zjawiskiem najrzadszym w jego podróżach był leciwy tyran.
Z takim oto podstawowym nastawieniem spełniam swą służbę u Condora, być może lepiej niż ktokolwiek inny. Jestem mu równy; różnica zasadza się na ubiorze i na ceremoniach, którymi tylko durnie pogardzają; dopiero gdy sytuacja kulminuje, zdejmuje się szaty.
Świadomość tego, że jestem mu równy, sprzyja raczej służbie; jestem na tyle wolny, aby sprawować ją lekko i przyjaźnie – przypomina to taniec. Często robi się późno, a gdy wszystko poszło dobrze, poklepuję się po ramieniu przed zamknięciem baru jak artysta cyrkowy, któremu wyszedł numer.
Możni cenią ten nastrój, zwłaszcza w Parvulo. Nieskrępowana atmosfera w pomieszczeniu podsyca ich zadowolenie. Oczywiście należy ją dozować. To oczywiste, że nie piję, także wówczas, gdy mam zaproszenie, co się zdarza, gdy gości u nas Żółty Chan – wówczas trzeba zachować ostrożność.
Pozwalam też, by rozmowa płynęła obok mnie, choć bardzo pilnie ją śledzę i często mnie fascynuje. Mój uśmiech wyraża brak zaangażowania, jest to element służby, ale nie śmieję się wraz z innymi, gdy pada puenta. Jestem tapiserią.
Mogę zakładać, że Condor jest ze mnie zadowolony. Jego „Dobranoc, Manuelo”, gdy opuszcza bar, brzmi przychylnie. Niekiedy pyta o moje studia. Ma sympatie historyczne, na przykład do okresu diadochów; to zrozumiałe w Eumeswil. Jakby też fascynowała go historia bitew morskich; zanim doszedł do władzy, przejściowo dowodził flotą. Przewrót został zainicjowany ostrzałem miasta od strony morskiej.
To intermezzo pozostawiło w nim swego rodzaju dyletanckie upodobanie do motywów morskich. W kasbie czuł się chyba jak na statku, którym chwilowo płynie przez czas. Zamawiam z pantry napoje, serwowane przez stewardów w mesie. Kopuła kasby podobna jest do mostku kapitańskiego; na pokładzie brak kobiet.
PrzedrukTekst jest fragmentem powieści „Eumeswil“ Ernsta Jüngera, która wkrótce ukaże się nakładem Ha!artu w tłumaczeniu Wojciecha Kunickiego.
ur. 1895 w Heidelbergu, zm. 1998 w Riedlingen, niemiecki pisarz i eseista, autor m.in. "W stalowych burzach" (1920), "Robotnika" (1932), "Na marmurowych skałach" (1939) czy "Szklanych pszczół" (1957), uczestnik I i II wojny światowej, w okresie międzywojennym przedstawiciel nurtu rewolucji konserwatywnej w Niemczech. Wkrótce nakładem Ha!artu ukaże się w Polsce tłumaczenie jego powieści "Eumeswil" (1977).