fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Bożena Keff

poetka, pisarka, literaturoznawczyni, feministka. Jest autorką kilku tomów poetyckich, m.in. „Nie jest gotowy" (2000), „Utwór o Matce i Ojczyźnie" (2008), książek eseistycznych „Postać z cieniem. Portrety Żydówek w polskiej literaturze" (2001), „Antysemityzm. Niezamknięta historia" (2013) i zbioru felietonów „Barykady. Kroniki obsesyjne lat 2000–2006" (2006). Współautorka pierwszego w Polsce studium o homofobii „Homofobia po polsku" (2004). Dwukrotnie nominowana do Nagrody Literackiej Nike.

Bożena Keff

„Strażnicy fatum", Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2020, s. 320.

Spotykamy się dzień po obchodach 77. rocznicy wybuchu powstania w getcie warszawskim. Jakie jest miejsce tego wydarzenia w kalendarzu polskich świąt państwowych?

Obchody państwowe są organizowane w sposób dyplomatyczny. To znaczy uprzejmie, powierzchownie. Nie towarzyszą im ani wiedza, ani emocje. Muzeum POLIN próbuje wykonywać różne gesty, między innymi prowadzi akcję z żonkilami. Żonkil żonkilem, ale niestety, wbrew sloganowi, pamięć nas nie łączy. Pamięć Żydów i Polaków wobec okresu Zagłady w Polsce jest różna. I dotyczy to też powstania w getcie. Obchodów z nim związanych nie da się w ogóle porównać z kolejnymi rocznicami powstania warszawskiego.

Jak wygląda wiedza Polaków o powstaniu w getcie? Jak się o nim mówi w szkole?

Nie wiem, co się mówi w szkole. Bardzo wątpię, że czyta się literaturę wydawaną zaraz po wojnie, w drugiej połowie lat 40. i w latach 50., na której skupiam się w swojej książce „Strażnicy fatum”. A można znaleźć tam sporo ciekawych tekstów pisanych zarówno przez Żydów, jak i przez Polaków. Kiedyś w szkole najpopularniejszą lekturą na temat powstania było, lub chyba jest nadal, „Zdążyć przed Panem Bogiem” wywiad Hanny Krall z Markiem Edelmanem. Ale trzeba pamiętać, że to jest dawny przekaz, a w kolejnych wypowiedziach Edelman dodawał pewne fakty, inne rozwijał, wprowadzał korekty. W mediach zaś często powtarzana jest zupełnie bezmyślnie opinia, że powstanie było „walką o godną śmierć”. Nie mam ochoty owijać w bawełnę: rzygać mi się chce, kiedy to słyszę. Bo to oznacza, że cała reszta zamordowanych Żydów zmarła bez godności, bo godna śmierć odbywa się tylko w decorum militarnym. To jest okropne sformułowanie i powinno się wlepiać kary pieniężne za jego używanie, po 300 złotych na początek. W tym powstaniu nie chodziło bowiem o żadną godność, tylko o to, żeby nie dać się zagazować i mieć tę satysfakcję, że przed śmiercią zabiło się trochę żołnierzy niemieckich. Wzniecone zaś zostało w momencie, w którym getto było już praktycznie puste, więc swoimi działaniami powstańcy nikogo nie narażali. To nie było powstanie warszawskie robione w mieście pełnym ludzi.

W książce „Strażnicy fatum” przytacza pani liczne fragmenty z literatury, które świadczą o tym, że Polacy w czasie wojny do tego powstania również nie byli nastawieni empatycznie.

O empatii nie ma mowy. Polska literatura zawiera sporo świadectw, jeszcze więcej jest w dokumentach osobistych. Pisarze mieli różną wrażliwość na dyskurs, na to, co się mówi, myśli i robi. Ale na przykład Ludwik Hering, który nie był Żydem, zwracał baczną uwagę na to, co mówią między sobą ludzie patrzący na płonące getto. Odnotowywał to też Adolf Rudnicki, który pochodził z chasydzkiej rodziny, ale miał, jak to się mówiło, dobry wygląd, był wysokim, naturalnym blondynem, i oczywiście posiadał aryjskie papiery. O zachowaniu Polaków pisał również Jerzy Andrzejewski. A to, co słyszeli pisarze było straszne, to była prawdziwa mowa ludożerców. „Żydki się smażą” – to u Heringa. „To za to, że zabili naszego Chrystusa” – to u Rudnickiego, choć akurat Chrystus był ich. Były też śmiechy, że ktoś zabawnie wyskoczył z okna płonącego budynku. Pod murami słychać było również narzekania, że Żydzi mieszkają w najlepszych domach (chociaż akurat one były raczej najgorsze, te lepsze zostały po „aryjskiej” stronie), a teraz przez nich te domy spłoną. Zaś polska straż pożarna gasiła pożary, ale tylko budynków po „aryjskiej” stronie. O tym można przeczytać u Adolfa Rudnickiego w „Złotych oknach” i innych jego opowiadaniach z tomu „Żywe i martwe morze”. Hering i Andrzejewski pisali jeszcze o polskich dzieciach tropiących żydowskie dzieci… Zdaję sobie sprawę, że pod murami mogli stać też ludzie współczujący, ale nie mogli tego wyrażać, bo większość czuła inaczej. Widzieli to tak, że dla dobra Polaków Żydzi mieli zostać wybici. Wyrażenie współczucia mogło skończyć się bardzo źle, ponieważ to dyskurs antysemicki był dyskursem aprobowanym przez większość, legalnym i w mowie, i w czynie, dzięki Niemcom. Trzeba powiedzieć wyraźnie: Polska przed wojną była krajem niezwykle antysemickim.

Co teksty literackie mogą wnieść do dyskusji na temat polskiej odpowiedzialności w kontekście Zagłady?

Dyskusja na temat polskiej winy czy odpowiedzialności zaczęła się na dobre po roku 2000, czyli po wydaniu „Sąsiadów” Grossa, a teksty, które badam w książce, są wydawane zaraz po wojnie. Nawet w podręcznikach szkolnych, choć przelotnie, było któreś z opowiadań Ludwika Heringa. W 1994 roku wokół tekstu „Polacy ‒ Żydzi: czarne karty powstania” Michała Cichego drukowanego w „Gazecie Wyborczej” wybuchł straszny skandal i protesty. Cichy przytoczył tam kilka dobrze udokumentowanych przypadków zabijania Żydów, którzy chcieli się przyłączyć do powstania. Narrator „Mojej czarnej brody” Adolfa Rudnickiego (u niego to zazwyczaj alter ego autora) opisuje następującą sytuację: gdy wybucha powstanie warszawskie, bohater staje się gościem w jednej z kamienic. Pojawiają się akowcy, którzy zachęcają innych, zwłaszcza młodych mężczyzn, żeby się przyłączyli. Bohater myśli sobie, że owszem, przyłączyłby się, ale za kilka dni wyrośnie mu czarna broda, która zdradzi, że jest Żydem – a nie ma się czym ogolić – i wtedy powstańcy go zabiją. Nie myśli o tym jako o możliwości, jest pewien, że tak będzie. Oczywiście brodę możemy traktować jako symbol. Jak się zna takie opowiadanie, to się nie wszczyna skandalu wokół niewinnego tekstu dziennikarza. A może się wszczyna, może w temacie żydowskim duża część ludzi jest odporna na wszelką wiedzę, na wszelkie fakty.

Pisze pani o tym, że powojenny antysemityzm nie był czymś nowym, a wręcz był wzmocnioną przez hitlerowców kontynuacją postaw, które w Polsce przyjmowały się od dawna bardzo dobrze, między innymi na skutek propagandy „narodowej”, nacjonalistycznej i kościelnej.

W czasie wojny istniejący od dawna sposób mówienia i myślenia o Żydach został zalegalizowany. Wstrząsającym doświadczeniem było dla mnie zobaczenie wystawy „Obcy i niemili. Antysemickie rysunki z polskiej prasy 1919‒1939”, powstałej w Żydowskim Instytucie Historycznym, ze zbiorów między innymi Dariusza Konstantynowa. Prac tych było bardzo dużo i wyglądały jak przeklejone z prasy wydawanej w Niemczech przed i w czasie wojny, z „Der Stṻrrmer”. Pojawił się tam między innymi rysunek przedstawiający choinkę, na której wisieli powieszeni przedstawiciele różnych mniejszości narodowych. To był taki prezent na święta dla czytelników. Najliczniej wisieli tam Żydzi, ale byli też Ukraińcy i reprezentanci różnych partii. A jeśli to było aprobowane i uznawane za zabawne, to co hitlerowcy mieli jeszcze dodawać? Od przedstawień symbolicznych przechodzi się do realnych, tak to bywa. W czasie mojej edukacji szkolnej i potem, na polonistyce, nie dostałam żadnej informacji o tym, jak duży zasięg miał w Polsce antysemityzm. O tym, że Żyd zawsze traktowany był jako ktoś, kto nie jest obywatelem i nigdy nie może się nim stać.

Jakie były tego przyczyny?

Jakie były przyczyny antysemityzmu w Polsce? Przyczyn jest dużo i sięgają bardzo dawnych czasów. Po pierwsze Kościół katolicki i jego przekaz. W XIX wieku antysemityzm stał się postawą polityczną, zwłaszcza tam, gdzie tworzył się nowy naród, który dawniej nie był narodem, i przydawał się wspólny wróg. Jak w Polsce, w Niemczech czy w Austrii. O Rosji nawet nie wspominam, tam w drugiej połowie XIX wieku pogromy na Żydach rozładowywały niezadowolenie społeczne. Polska niepodległość też zaczęła się od pogromu we Lwowie. Można przeczytać o tym w książce Grzegorza Gaudena „Lwów. Kres iluzji. Opowieść o pogromie listopadowym 1918”.

Dodatkowo jest w Polsce problem z pojęciem obywatelskości. Obywatel to u nas za słabe pojęcie, podobnie jak prawa obywatelskie. Polacy powstawali jako naród pod koniec XIX wieku i potem, na początku XX wieku. W 1864 roku car zniósł poddaństwo, czyli niewolę chłopów na centralnych ziemiach polskich. Ci uwłaszczeni chłopi i szlachta nie mieli ze sobą wiele wspólnego. Jeszcze do XVIII wieku „Polak” to znaczyło wyłącznie tyle co „szlachcic”. Mieszczaństwo było bardzo słabe. Świetnym sposobem na połączenie tych grup był wspólny wróg, a wróg był już dawno gotowy, bo zabił „naszego” Chrystusa, „miał w rękach handel” i nazywał się Żyd. Antysemityzm był dobrym spoiwem, wypróbowanym, tradycyjnym. Nie „społeczeństwo polskie” było głównym pojęciem, ale „naród”, czyli inaczej zorganizowane, wielkie plemię, jakoś połączone więzami krwi. Nie obywatele, ale „Polacy”. Żydzi się w tym narodzie nie mieścili, obywatelami nazywano ich chyba dla żartu. Obywateli bowiem łączą wspólne prawa i wzajemne zobowiązania. Uczucia narodowe bardzo często przechodzą zaś w nacjonalizm, w skrajny nacjonalizm, w faszyzm. Historia pokazuje, że namiętne odwoływanie się do pojęcia narodu przez władzę i polityków, zawsze kończy się źle dla tego narodu. Naziści zafundowali Niemcom czarne sumienie na dziesiątki lat, odrazę innych, sobie – miliony zabitych, ruiny, klęskę i głód. Naród jest narzędziem wodza czy rządzących, ma przelewać krew, ma słuchać, jest rodzajem wojska. Obywatele to jest coś innego, to jednostki zindywidualizowane, które znają swoje prawa. Obywatel – użyję tu tego źle rozumianego dzisiaj słowa – jest suwerenem. To ktoś, kto przekazuje władzę, ale też może ją odebrać.

Naród jest też pojęciem bardzo ekskluzywnym: albo się do niego należy, albo nie. Nie ma możliwości zmiany tego stanu rzeczy.

Tak, przy czym istnieją bardzo ciekawe opisy tego, jak antysemityzm były używany do klajstrowania społeczeństwa już od czasu średniowiecza, kiedy to jeszcze nie było żadnych narodów, ale ludzie określali się jako chrześcijanie. A określać musieli się wobec kogoś. Żydzi nasuwali się sami, ponieważ przelali krew Jezusa Chrystusa, który rzekomo był chrześcijaninem. I w podtrzymywanej przez Kościół mitologii szło to jeszcze dalej – skoro przelali oni krew Chrystusa, to stale potrzebują krwi chrześcijańskiej. Można powiedzieć, że w kulturze Żydzi stali się jakimś rodzajem wampirów, ssą krew chrześcijan, muszą ją sobie dodać do macy, żeby im było fajnie. Figura Żyda również łączy się z dogmatem o transsubstancjacji, mówiącym o tym, że przyjmowane w czasie komunii opłatek i wino naprawdę przemieniają się w ciało i krew Chrystusa. To nie jest wcale łatwy dogmat, wymaga uruchomienia myślenia magicznego i abstrakcyjnego jednocześnie, żeby w niego uwierzyć. Jak pisze Joanna Tokarska-Bakir, dopiero kiedy rozgłoszono, że Żydzi kradną opłatki z kościoła, a potem tłuką je w moździerzu tak długo, aż tryśnie z nich krew, ludzie uwierzyli, że to naprawdę jest ciało Chrystusa. Pojawiły się potem wielkie procesy o wykradanie i hańbienie hostii, między innymi w Poznaniu, po czym na stosach palono żywcem po kilkanaście osób: Żydówek i Żydów, za to rzekome bestialstwo. Od początku opinia świata chrześcijańskiego o Żydach była całkowicie wyobrażona i oparta na mitach. W tej kulturze Żydzi byli tak winni i tak odczłowieczeni, że nawet kiedy Kościół przestał już mieć takie wielkie znaczenie w Europie, to wyobrażenie się utrzymało i przeszło transformację w świecki antysemityzm, rozkwitający w krajach, które go szczególnie potrzebowały. Niemcy nigdy wcześniej nie były państwem i potrzebowały czegoś lub kogoś, kto będzie potrafił je scalić. W Polsce przekaz antysemicki umacniał Kościół katolicki, który był nienowoczesny, niereformowalny i myślowo średniowieczny, zresztą dziś jest podobnie. A ten głos podchwycili politycy, np. Roman Dmowski, który był zdecydowanym antysemitą. Te hasła działały. W 20-leciu międzywojennym antysemityzm stał się bardzo istotną ideologią. Głównym powodem zastrzelenia prezydenta Gabriela Narutowicza było to, że ‒ jak mówiono ‒ został wybrany głosami Żydów i mniejszości narodowych.

Gdy uświadomimy sobie skalę antysemityzmu II RP, trudniej mówić o Polakach w czasie wojny jedynie jako biernych obserwatorach. W książce wprowadza pani inną kategorię „strażników fatum”, co ona oznacza?

O kategorii „obojętnego świadka” zaczęłam myśleć wraz z rozpoczęciem pracy w ramach trzyletniego grantu badawczego w Instytucie Badań Literackich PAN. Czytałam wtedy wiele dokumentów, zapisanych przez Żydów wspomnień, w których często pojawiało się zdanie, że gdyby Polacy zachowywali się obojętnie, to bardzo by to pomogło im przeżyć. Jeśli ktoś miał aryjskie papiery, mówił po polsku nie idealnie, ale znośnie, wyglądał też znośnie, to Niemcy mieliby duży problem z jego rozpoznaniem, ale Polacy już nie. A takie osoby były wyławiane, czy to w tramwaju, czy w sklepie, czy na ulicy, i był szantaż, rabunek albo ciągnięcie na posterunek Gestapo. Gdyby ktoś zachował się obojętnie, neutralnie, to po prostu odwróciłby głowę i poszedł swoją drogą. W wierszu znalezionym przeze mnie w dokumentach pojawia się historia mieszkającej w Krakowie Żydówki na aryjskich papierach, która wsiadła do tramwaju, a koło niej pojawił się szantażysta mówiący: „Ale pani ma złoty zegarek / Hm, za tak drobny podarek / Ma pani szansę przeżyć / jak nie to na szlachtus, na mydło”. Szlachtus to rzeźnia. W „Samsonie” Kazimierza Brandysa jest fragment, w którym główny bohater, Żyd, musi się przemieścić do nowej kryjówki, przejść przez Nowy Świat na Krakowskie Przedmieście. Już po chwili otacza go tłumek idących za nim gapiów. Wiedzą oni, że prędzej czy później pojawią się Niemcy, nie muszą nawet wołać. Brandys pokazał, co to znaczyło być takim gapiem. Przecież oni nie wołali, nie donosili, tylko szli za Żydem, dla zabawy. Dużo było tej zabawy. Jeremi Przybora zaś, we wspomnieniowej książce „Przymknięte oko Opatrzności”, opisuje następującą scenę ‒ we wnęce jakiegoś muru siedziało małe dziecko, jak pisze: malutki szkielecik, zagłodzone dziecko z getta. Patrzy na nie kilka czy kilkanaście osób. I nikt nie może mu pomóc, bo spojrzenia innych ludzi wokół pełnią funkcję strażników. Jeśli wyciągnę rękę, doniesie na mnie ktoś, kto stoi obok. Więc nie wyciągam. Żyd może być uratowany tylko w sytuacji jeden na jednego; jeśli jest druga osoba, to pojawia się ryzyko. W książce Feliksa Tycha „Długi cień zagłady” wreszcie ktoś nie wytrzymuje nerwowo komentarzy pod gettem i zaczyna krzyczeć: ludzie, wy przecież patrzycie na śmierć innych ludzi! W odpowiedzi jest wleczony przez obserwatorów na posterunek gestapo, udaje mu się jednak wyrwać. Nie należało nie wytrzymywać. Zakładam, że istniała grupa ludzi, którzy nie byli antysemitami ‒ lub byli, ale szczerze współczuli Żydom. Wiedzieli oni jednak, że nie należy nie wytrzymywać, ze swoimi poglądami czy odczuciami należy się chować, bo według dominującej narracji Żydzi nie są ludźmi, a ponad wszystko są wrogami Polski, więc ich śmierć jest korzystna. To omówił szeroko Andrzej Leder w „Prześnionej rewolucji”. W opowiadaniu Heringa „Meta” opisany zostaje warsztat ściśle przylegający do murów getta, którego pracownicy pilnują, żeby nikomu przez ich podwórko nie udało się uciec. W jednej ze scen panowie zapraszają panie na dach, żeby mogły razem z nimi pooglądać, jak getto płonie, i jedna z nich mówi: jak się zapomni, że to są Żydzi, to to jest jednak straszne.

Pomimo realiów getta i obozów utrzymywało się również przekonanie, że Żydzi są bogaci.

Bo to, co się działo z Żydami w rzeczywistości, nie wpływa na ich mityczny obraz, który nie odnosi się do konkretnych ludzi, ani do ich historii, ani do ich kultury. Odnosi się do mitu, który MY wyznajemy, to nasz mit, my go podtrzymujemy i dopisujemy do niego kolejne elementy. Pierwowzorem tego chciwego i bogatego Żyda był Judasz. To on za zdradę swojego nauczyciela i mistrza miał zarobić srebrniki. Potem je oddał i sam się zabił, ale o tym już nikt nie pamięta. To połączenie Żydów i pieniędzy było odwieczne. W średniowieczu łączono ich z lichwą; żydowskich lichwiarzy było niewielu, ale byli. To zresztą władcy chrześcijańscy decydowali, czym Żydzi mogą się zajmować. Zajmowali się tradycyjnie medycyną, ale w XIV wieku to się skończyło – jeśli Żyd wyleczył pacjenta, uważano że pomógł mu diabeł, a jeśli nie wyleczył, to dlatego, że chciał zabić.

W II RP stosowano fanatyczną dyskryminację zawodową: Żydzi, i Ukraińcy podobnie, nie dostawali posad państwowych, czyli nie mogli pracować między innymi w szkołach, transporcie miejskim, kolejowym i wielu innych. Żydzi historycznie nie mogli posiadać ziemi, więc rzadko byli rolnikami. Już na początku II Rzeczypospolitej z pracy zostało zwolnionych tysiące Żydów zatrudnionych na kolei jeszcze przez carskie państwo.

W Polsce Kościół i propaganda antysemicka zawsze przedstawiały Żydów jako pasożytów, jako chciwców, grabieżców, którzy rozkradali Polskę i dzielili między siebie jej dobra. Więc chyba mieli nadal złoto? Dlaczego stereotyp podtrzymywany przez setki lat miałby nagle zniknąć? To jest zarejestrowane w filmie „Shoah” Lanzmanna, w scenie, w której polscy wieśniacy objaśniają reżyserowi, że Żydzi przetrzymywani przed zabiciem w miejscowym kościele w walizkach mieli złoto i kosztowności, bo te walizki były takie ciężkie! Dlatego kopano potem wokół obozów zagłady, żeby odkopać szczątki żydowskie i dokładnie je przeszukać, z myślą, że może choćby jakaś złota plomba się znajdzie. Tak się działo jeszcze do niedawna. Czytałam ostatnio niestety – mówię niestety, bo to bardzo trudna lektura – książkę Mordechaja Canina „Przez ruiny i zgliszcza. Podróż po stu zgładzonych gminach żydowskich w Polsce”. Canin urodził się w Polsce, brał udział w kampanii wrześniowej i miał szczęście, ponieważ dzięki pomocy japońskiego konsula, który wielu Żydom załatwiał paszporty, w czasie wojny znalazł się w Palestynie. Do Polski ponownie przyjechał po 1945 roku. Opisuje on w książce następującą historię: w czasie podróży z chłopem, któremu przedstawił się jako podróżujący w swoich sprawach Polak, usłyszał, że mieszkańcy Kosowa Lackiego i Treblinki toczyli ze sobą wojnę o to, kto ma większe prawo do ziemi z żydowskimi szczątkami. Konflikt wygrali mieszkańcy Treblinki, więc ci z Kosowa zakradli się nocą i wynosili całe wory ziemi z popiołem z ludzkich ciał. Ponieważ, jak tłumaczył chłop, jak się nim nawoziło pola, to kartofle nawet na piachu rosły jak szalone. Czyli ‒ najprościej mówiąc – chłopi z tych dwóch miejscowości toczyli walki o ludzkie szczątki po to, żeby popiołem z nich nawozić pola. Wykorzystano po Żydach wszystko: domy, warsztaty, dobytek. Także nagrobki, macewy – można było z nich zrobić chlewik, murek, kamień do ostrzenia noży. Zdarzało się też, że z jednej strony była macewa, a z drugiej katolicki nagrobek, bo uważano, że te wzorki na nich, czyli hebrajskie litery, nie mają żadnego znaczenia. Kiedyś słyszałam opowieść, że matka pewnego pana powiedziała mu, kiedy był dzieckiem, że tych rzeczy po Żydach dotykać nie wolno, bo to są święte rzeczy. Ale to musiała być jakaś wyjątkowa osoba, której udało się wyjść poza plemienny wzór kulturowy w jakiś ludzki, uniwersalny. To w Polsce niesłychana rzadkość.

W książce powołuje się Pani na bardzo wiele utworów literackich, wspomnień, relacji, tekstów źródłowych, jednak mam wrażenie, że mało tych historii jest rzeczywiście słyszanych. W debacie publicznej pojawiają się na chwilę, a potem znikają bez śladu.

Możemy jeszcze mówić o pojedynczych przypadkach polskiego antysemityzmu, ale nie możemy zasugerować, że te wszystkie przypadki składają się w jeden, silny, obowiązujący w tym kraju paradygmat kulturowy, bo zaraz ze wszystkich stron pojawiają się krzyki: obraza, pomówienie! Tymczasem tak jest. To siedzi w paradygmacie kultury.

Jak można to zmienić?

Najważniejsza jest edukacja. W szkole jak mantrę powtarza się, że podczas wojny w Polsce i tylko w Polsce za pomoc udzieloną Żydom groziła kara śmierci, a mimo to Polacy pomagali. Dowodem na to są uhonorowani tytułem Sprawiedliwy Wśród Narodów Świata i zasadzone przez nich drzewka w parku otaczającym siedzibę Yad Vashem. W książce nazywam tę opowieść „zestawem z drzewkiem”. Słyszymy go od dziecka: od nauczycieli, w domach, bo nasi rodzice też się tego nauczyli, od znajomych, bo im też wbito to w głowę, czytamy to w prasie. Nie mamy potrzeby weryfikacji tej wiedzy, zresztą po co mielibyśmy to robić, skoro przekazał ją autorytet szkoły. Żeby to zmienić, trzeba zmienić cały wzorzec edukacyjny, świadomościowy, wysadzić go w powietrze i zacząć od nowa. Jeśli chodzi o poszerzanie wiedzy i zdobywanie informacji, to można rzeczywiście powiedzieć, że polska humanistyka się spisała. Jest wiele świetnych książek, źródeł i opracowań pokazujących relacje polsko-żydowskie w czasie II wojny światowej i przed nią, pokazujących je z różnych perspektyw. Trzeba tylko po nie sięgnąć.

Czego należałoby się z tego paradygmatu pozbyć?

Mnóstwa rzeczy, bo chodzi o cały system. Zmienić „Polaka” na „człowieka” lub „człowieka z Polski”, a potem spytać, co to znaczy „z Polski”? Teraz „z Polski” oznacza przeważnie, że myślimy według egoistycznie pojętej kategorii narodowej. Naród w tym XIX-wiecznym polskim rozumieniu działa tak, że każdy atak na jednego z jego członków odbieramy jako atak na wszystkich. Jeśli ktoś oskarży Polaka o wyrządzenie jakiegoś zła podczas II wojny światowej, to wielu odbiera to jako osobistą zniewagę. Krzycząc, że to niemożliwe, zaprzeczając, zabezpiecza się niedobry wzór kulturowy. Moja znajoma powiedziała mi kiedyś: „mówi się o odpowiedzialności Polaków za Zagładę, a co ja mam z tym wspólnego? Urodziłam się po wojnie i nie było mnie wtedy”. Jednak nie w tym rzecz. Rzecz w tym, jak się zachowuję jako użytkowniczka polskiej kultury. Jakie jej treści wspieram, z jakimi się nie zgadzam, z jakimi walczę. Możemy zgodzić się z tym, że nie zmienimy faktów dotyczących polskiego uczestnictwa w Zagładzie, ale jednocześnie powinniśmy działać na rzecz zmiany mentalności, która do tego doprowadziła – to jest dla mnie dorosłe, indywidualne i odpowiedzialne podejście do sprawy. Bo wreszcie, jako naród, powinniśmy się rozpaść, rozdzielić na jednostkowych obywateli i obywatelki, i jako obywatele budować swoją siłę kulturową i polityczną. I realną wspólnotę. Ta mityczna, narodowa, jest przeciwniczką realnej, tak samo jak czyjeś narcystyczne wyobrażenie o sobie jest jego wrogiem w kontakcie z rzeczywistością. Pozwoliłoby nam to zrezygnować z takiego nacjonalistycznego czytania historii, w którym zawsze Polacy i Polska są w centrum. Zamiast tego spojrzeć choć raz na przeszłość oczami mniejszości. Wreszcie, trzeba odrzucić ten konserwatywny, nacjonalistyczny, a czasem faszystowski paradygmat myślenia, który obecnie obowiązuje. Paradygmat, w myśl którego wszystko, co nie jest polskie, zagraża nam. Przez który to, co jest polskie, nie może wchodzić w przyjazne relacje z tym, co jest obce.

Jak obecnie wygląda stosunek Polaków do Żydów?

Symbolem tego jest tak zwany „Żyd z pieniążkiem”, popularna figurka, obrazek często pojawiający się w polskich domach. Trzymają go w domach nawet ludzie, którzy uważają się za wykształconych i wrażliwych. Ponieważ nie wykształcono w nich wrażliwości na stereotyp, na dyskryminację, na to, że używając stereotypu, wyrażamy pogardę dla ludzi. W Polsce się mówiło: poprawność polityczna to terror! I zamiast poprawności można wyzywać, lżyć, obrażać. Antysemityzm w Polsce ma się więc zupełnie dobrze, rasizm wybornie, homofobia kwitnie. Niechęć i wrogość do kobiet wyraża się w prawie antyaborcyjnym, w kolejnych próbach jego zaostrzania, choć już teraz jest ostre. Co to za kraj, w którym nie kobieta decyduje o sobie, o swoim ciele, o życiu? I dlaczego kobiety na to pozwalają? I znów inteligencja najbardziej boi się wypowiedzieć słowo: faszyzm. Wierzą, że dopóki nie mówią, to nie istnieje.

Mówiła Pani wcześniej o tym, że potrzebne byłoby pozbycie się dotychczasowego paradygmatu kulturowego, zdefiniowanie na nowo przez Polskę swojej tożsamości. Chciałam na koniec zapytać, czy to w ogóle jest możliwe?

Nie wiem, ale wiem, że jak się go nie rozwali, to dalsze życie będzie klęską, dla wielu wegetacją w jakimś faszystowskim, plemiennym obozie, który trwa, choć umarł. Polska akurat jest tu bardzo dobrym przykładem, bo to u nas trwanie w przestarzałym paradygmacie kulturowym doprowadziło do rozpadu państwa, czyli do rozbiorów. Wtedy też coś przestało działać, paradygmat stał się niefunkcjonalny, oderwany od tego, co dzieje się dookoła. A tymczasem zmiany, które próbowano przeprowadzić w postaci Konstytucji 3 Maja były niewielkie, a i tak egzekwowane z dzikim trudem, przy oporze większości. I większość odniosła sukces, czyli udało się jej zlikwidować własne państwo. A czy można to zmienić? Nie wiem. Mówi się, że Polska nie jest rewolucyjnym krajem, jest raczej zachowawcza. Jednak mamy narzędzia do zmiany. Rewolucję francuską poprzedziły działania wielu reformatorów, filozofów, pisarzy, tych wszystkich ludzi, którzy w kółko powtarzali: Francuzi, to się wszystko musi skończyć! Musi być inaczej i macie prawo, żeby to urządzić inaczej. Rewolucja październikowa jest różnie oceniana, ale do niej przecież też doprowadziło poczucie niemożności pozostania w starym paradygmacie. I chociaż Polska nie jest krajem rewolucyjnym, nasza świadomość ewoluuje. Trzeba przestać bać się zmian, o ile to możliwe. Jesteśmy w takiej sytuacji geopolitycznej, że nikt na nas nie dokona rozbioru. Ale za to będziemy trwać jak kraj po implozji, będziemy się coraz bardziej w sobie zapadać. Nasi rządzący mogą poruszać raz Polski ręką, a raz nogą, ale nie zmieni to faktu, że to będzie naprawdę martwy kraj.

Bożena Keff

poetka, pisarka, literaturoznawczyni, feministka. Jest autorką kilku tomów poetyckich, m.in. „Nie jest gotowy" (2000), „Utwór o Matce i Ojczyźnie" (2008), książek eseistycznych „Postać z cieniem. Portrety Żydówek w polskiej literaturze" (2001), „Antysemityzm. Niezamknięta historia" (2013) i zbioru felietonów „Barykady. Kroniki obsesyjne lat 2000–2006" (2006). Współautorka pierwszego w Polsce studium o homofobii „Homofobia po polsku" (2004). Dwukrotnie nominowana do Nagrody Literackiej Nike.

Bożena Keff

„Strażnicy fatum", Wydawnictwo Krytyki Politycznej, Warszawa 2020, s. 320.

Katarzyna Niedurny
recenzentka, dziennikarka, teatrolożka. Stale współpracuje z dwutygodnik.com.
korekta Lidia Nowak
POPRZEDNI

recenzja  

Matka – substancja silnie uzależniająca

— Joanna Bednarek

NASTĘPNY

szkic  

„Le Consentement”, czyli kilka pytań etycznych kierowanych w stronę literatury

— Agnieszka Sobolewska