Johann Wolfgang von Goethe
„Lata nauki Wilhelma Meistra”, przeł. Wojciech Kunicki i Ewa Szymani, Fundacja Augusta hr. Cieszkowskiego, Warszawa 2019, s. 724.
– Podsłuchiwał – oznajmił baron.
– To niegrzecznie! – zawołał Abbé.
– No szybciej – poganiał Fryderyk.
Jest to tak lekka powieść, że chyba należy o niej pisać lekko. Nie przejmując się tym, że ma już ponad dwieście lat, ani też tym, że napisał ją Goethe. Może i Goethe ją napisał, może i miał nam w niej do przekazania coś bardzo doniosłego, do nas już jednak ta doniosłość nie dociera, żyjemy w czasach rozkwitu i upadku cywilizacji przemysłowej, która wtedy dopiero tyle co się rodziła (raz się w tej książce pojawia słowo „fabryka”, może dwa razy), chodzimy w przysłowiowych dresach, co prawda bliskie są nam rozważania ówczesnych mężczyzn, czy nosić włosy rozpuszczone, czy też splatać je w warkocz, ale już kobietę, która pudruje sobie fryzurę, trudno nam sobie wyobrazić, patrzymy na wszystko własnym okiem, bo patrząc wszystkimi oczami na raz, już dawno byśmy powariowali. Jesteśmy zresztą, jako zbiorowość, niezłymi wariatami, leczymy się wszyscy psychiatrycznie i wcale się nam nie wydaje, że nasze czasy są lepsze od jakichś innych czasów, wręcz przeciwnie, chętnie byśmy do innych czasów wrócili, w tym celu sięgamy po jakąś starą książkę, a tam – jak się niestety okazuje – wszystko jest o nas, tyle że w innej fryzurze, w innym kostiumie.
Zacznijmy więc może od tego, że „Lata nauki” mają strukturę telenoweli, jest to najpopularniejsza dziś forma podawcza, więc rozpoznanie jej cech nie powinno nikomu sprawić najmniejszego kłopotu. Każdy może się tu okazać spokrewniony z każdym, co naturalnie dla wszystkich jest niesłychanym zaskoczeniem (wyjąwszy może czytelnika), idea pokrewieństwa wydaje się dla Goethego ogromnie ważna, mając romans ze starszą kobietą, nie można bowiem ożenić się z jej córką, no chyba że okaże się, iż nie jest ona córką swojej matki, co oczywiście szczęśliwie następuje. Jakiejś pani zostaje oddany we władanie cały długi rozdział (przepraszam – Księga, powieść ta bowiem dzieli się na Księgi), tylko dlatego, że potem okazuje się ona ciotką kilkorga ważniejszych postaci. Przede wszystkim dominuje tu jednak sytuacja znana z seriali brazylijskich jako „siądźmy i porozmawiajmy”, przy czym bohaterowie więcej przed sobą ukrywają, niż sobie mówią, co daje asumpt do dalszych „sensacyjnych” odkryć. Ewentualnie opowiadają sobie, co kiedyś wspólnie przeżyli, dzięki czemu może się o tym dowiedzieć również i czytelnik. Towarzyszy temu upiorna dominacja czasowników w aspekcie niedokonanym, w związku z czym nader rzadko coś się wydarza, a za to ciągle w kółko wszystko dzieje się: obie siostry miały sobie wiele do powiedzenia, Abbé szukał towarzystwa Harfiarza, Jarno odbywał częste narady z lekarzem, Fryderyk trzymał się Wilhelma, a Feliks był wszędzie, gdzie mu było dobrze – w ten sposób nasi ulubieńcy spędzają tydzień lub dwa, czekając na jakiś mający nadejść list. Akcja toczy się leniwie, a raczej nie toczy się, tylko przeskakuje co jakiś czas do następnego etapu, który jest równie statyczny jak poprzedni.
»Lata nauki« mają strukturę telenoweli, jest to najpopularniejsza dziś forma podawcza, więc rozpoznanie jej cech nie powinno nikomu sprawić najmniejszego kłopotu
Elementów typowych dla komedii romantycznej też mamy co niemiara: chłopak już ma się ożenić z brzydszą koleżanką, która go co prawda nie kochała, lecz z rezygnacją godziła się na to, gdy nagle niespodziewany obrót rzeczy sprawia, że oboje znajdują swoje wymarzone połówki. Zasadniczo zresztą nie zawsze wszystko wygląda aż tak słodko, bo niektóre z tych osób umierają; stosunek Goethego do śmierci jest dziwnie niefrasobliwy, gdy ktoś przestaje być potrzebny albo już wręcz zawadza, to po prostu umiera i koniec, można się przestać nim przejmować. Nawet okropna śmierć dziewczynki, pieszczoszki całego towarzystwa, nie budzi specjalnej żałości, gdyż zaraz okazuje się, że była ona owocem kazirodczego związku brata i siostry (nie mówiąc już o tym, iż brat był wtedy bratem zakonnym), więc w sumie może to i lepiej, że umarła, bo kto by taką chciał?, zwłaszcza że przebierała się za chłopca i darzyła występną miłością swojego właściciela, który ją nabył za parę groszy od wędrownego linoskoczka. Wtedy można było tak sobie kupić dziewczynkę, nikogo to nie dziwiło, natomiast jej uczucia i zachowania są już konsekwentnie przedstawiane jako „dziwne”.
Ponieważ duża część akcji dzieje się w środowisku aktorskim, nie od rzeczy wydają się skojarzenia z popularnym serialem „Artyści”, z których wynika, że problemy ludzi sceny są w gruncie rzeczy zawsze te same, wzajemne podżeranie się, braki obsadowe tuż przed premierą etc. Wyjąwszy może jedno, o czym autorzy serialu jak gdyby „zapomnieli”, dla Goethego zaś sprawa jest ewidentna: wszyscy aktorzy (jak też aktorki, o linoskoczkach nie wspominając) to prostytutki. Po prostu dorabiają sobie w ten sposób lub też jest to dla nich bramą do następnych etapów kariery. Na hrabiowskim dworze zespół Wilhelma urządza regularny burdel, którego klientami są rzecz jasna weseli oficerowie. My (mówię o swoim pokoleniu), wychowani jeszcze w czasach PRL-u, przyzwyczailiśmy się do aktorów-wyroczni typu Gustaw Holoubek i Maja Komorowska, jednak te czasy minęły i znowu mamy prostytucję na porządku dziennym, czy to w dalekim kolorowym Hollywood, czy w naszych szarych i zgrzebnych teatrach o lewicowej proweniencji, więc czemu o tym nie mówić w powieściach i serialach. W „Latach nauki” prostytutką nie jest chyba tylko pani Melina (co za nazwisko!), gdyż jako kobieta ciężarna znajduje się „poza wszelką atrakcyjnością” (niewybredne żarty z jej ciąży są zresztą na porządku dziennym). Sam Wilhelm (w dalszej części książki) postanawia sprostytuować się z Hrabiną, do stosunku co prawda nie dochodzi, jednakże Hrabina płaci mu za samą chęć, on zaś z „wielkimi oporami” przyjmuje honorarium pod pretekstem, że czuje do niej „afekt”, czego dowodem fakt, iż później żeni się z jej siostrą.
W ten sposób przechodzimy płynnie do osoby Wilhelma, którego narrator nazywa chętnie „naszym przyjacielem”, lecz od takich przyjaciół broń nas, Panie. Jest on typowym oportunistą i hipokrytą, innymi słowy (i stosując terminologię Mieczysława Piotrowskiego) – łajdakiem. Co prawda z tego, jak postrzegają go inni bohaterowie, można wnosić, że „uroczym łajdakiem”, jednak znając jego całą biografię, stwierdzić trzeba stanowczo, że to łajdak jakich mało. Nie mówię już o tym, że lekkomyślnie porzuca dziewczynę w ciąży (która na szczęście potem umiera) i że przepuszcza pieniądze ojca (który umiera również, właśnie w momencie, gdy jest to Wilhelmowi na rękę), są to bowiem drobnostki. Gdy jednak zostaje szefem trupy teatralnej (którym powinien był zostać rozważny pan Melina), natychmiast, uniesiony ambicją, naraża wszystkich na rabunek i utratę ciężko zarobionych pieniędzy. Jedna z aktorek (wspomniana pani Melina), będąca w zaawansowanej ciąży, przypłaca ten epizod poronieniem, nic to jednak nie znaczy dla Wilhelma, który w potyczce ze zbójcami doznał poważniejszych obrażeń (Leżę tu ranny, więc jeśli wszyscy coś stracili, to ja straciłem najwięcej), a pretensje pozostałych członków zespołu nazywa podłym zachowaniem. (Dodajmy, że w sensie finansowym Wilhelm akurat nic nie traci, gdyż inna aktorka, będąc inteligentną prostytutką, ratuje jego zasoby, oddając się podczas tego napadu hersztowi zbójców na ich wspólnym kuferku.)
Muszę przyznać, że mimo najlepszych chęci nie polubiłem Wilhelma ani trochę, chciałem wręcz, żeby już umarł jak inni i żeby ta powieść wreszcie się skończyła. Pozostaje tu jednak do rozważenia pytanie, czy podczas swoich „lat nauki” osobnik ten czegokolwiek się uczy. W tej kwestii istnieją dwa stanowiska badawcze, większość uznaje, że się uczy, mniejszość – że jednak nie. Nietrudno się domyślić, że staję po stronie mniejszości, przede wszystkim dlatego, że Wilhelm jest od razu „gotowy”, wszystko zawsze wie najlepiej, wygłaszając swoje tyrady rozwlekle i pouczająco. Szekspira wprawdzie początkowo nie zna, skoro już go jednak nieco liźnie, zostaje natychmiast wybitnym szekspirologiem, którego autorytet wszyscy uznają, przy czym jedyną jego istotną obserwacją jest, że – jak można wnosić z tekstu sztuki – Hamlet był grubaskiem (to akurat spotyka się z namiętnym protestem aktorki grającej Ofelię: Proszę tylko nie wystawiać nam korpulentnego księcia!). Miast być pojętnym uczniem w „szkole życia”, zdaje się ów Meister pacynką w rękach Losu, rzucaną to tu, to tam (oczywiście: coraz wyżej) i kolejne etapy „edukacji” puentującą stwierdzeniem nic mi z tego nie pozostało. W tym sensie najbardziej goetheańskim utworem naszych czasów wydają mi się „Dropie z zagranicy” Natalki Suszczyńskiej, gdzie swoją wielką przygodę edukacyjną bohaterka podsumowuje tak: Potem zainteresowałam się chodzeniem do miejsc i wtedy zgubiłam gdzieś telefon, a razem z nim całą moją kolekcję fotografii z ptakami. Nigdy się nie znalazł. Zdarza się.
Muszę przyznać, że mimo najlepszych chęci nie polubiłem Wilhelma ani trochę, chciałem wręcz, żeby już umarł jak inni i żeby ta powieść wreszcie się skończyła
Sam Wilhelm zresztą zdaje sobie sprawę, że coś tu jest nie tak. Czy świat tylko po to edukuje nas z takim mozołem, żebyśmy poczuli, że sam jest nieedukowalny? – pyta w rozmowie z jednym ze swoich równie jak on antypatycznych przyjaciół. Tymczasem z perspektywy owych dwustu lat możemy stwierdzić, że świat, owszem, edukuje się w stopniu wręcz zastraszającym, jesteśmy otoczeni przez coraz to więcej coraz mądrzejszych urządzeń i instytucji, sami jednakże, jako ich „użytkownicy” pozostajemy wciąż na tym samym poziomie głupoty. Uczymy młodzież podstaw fizyki kwantowej, a jednocześnie nie uczymy, jak być rodzicami, co przecież, prędzej czy później, stanie się doświadczeniem większości. „Dojrzewanie do roli ojca” to bodaj jedyna rzecz, jaka się Wilhelmowi udaje, aczkolwiek jego synek musi najpierw dwukrotnie cudem uniknąć nagłej śmierci, by w głowie ojca postało coś takiego jak idea „opieki”.
Nasz bohater ostatecznie trafia do miejsca, gdzie może porzucić teatr dla czystych i bezpiecznych zajęć, który to kryptonim oznacza nicnierobienie i ewentualnie pocieszanie dziewczyn uwiedzionych przez jego nowego przyjaciela Lotaria, który zapewnia mu wikt i opierunek. Jest to nader godne uwieńczenie „lat nauki” i w tym „stanie łaski” porzucamy tę obrzydliwą postać. Geniusz Goethego objawia się najmocniej w tym, że do końca mimo wszystko kibicujemy Wilhelmowi i nawet dziwimy się, dlaczego wziął za żonę akurat nudną Natalię, choć przecież powinniśmy się cieszyć, że trafił swój na swego. Postaci znacznie ciekawsze i sympatyczniejsze (jak choćby Filina i Fryderyk) są zaś konsekwentnie spychane na drugi plan i traktowane jako „komiczny przerywnik”. Komizmu zresztą w tej powieści nie brakuje, choć nie wiem, czy był on zamierzony. Podam jednak dwa najwspanialsze przykłady, pierwszy to jak biedna Aurelia kończy swoje skierowane do Wilhelma smutne zwierzenia na temat Lotaria, który i ją uwiódł: Uczestniczył w najdrobniejszych szczegółach mojego życia; nie można sobie wyobrazić jedności czulszej i doskonalszej niż nasza. Nie mówiliśmy o miłości. On odchodził i przychodził, przychodził i odchodził, a teraz, mój przyjacielu, nadszedł moment, aby i pan wyszedł. Drugi to opis ponownego spotkania Meistra i jego przyszłej małżonki: Postawił dziecko, które zdawało się budzić, i zamierzał podejść do damy, ale chłopiec, wciąż upojony snem, upadł, po czym kobieta wstała i podeszła do niego. To była amazonka! Nie mógł się powstrzymać, runął na kolana i zawołał: „To ona!”. Chwycił jej dłoń i ucałował z bezgranicznym zachwytem. Dziecko zaś leżało między nimi na dywanie i spokojnie spało.
Dla takich sytuacji warto brnąć przez te pięćset stron, znosząc po drodze wyznania przesadnie religijnej ciotki (która porzuca narzeczonego, gdyż nie otrzymał awansu) oraz „przemądrego” księdza-masona, którego tylko uroczy Fryderyk odważa się nazwać klechą. Do refleksji na jakimś poziomie zdolny jest jedynie stryj (brat ojca Natalii, Hrabiny, Lotaria i Fryderyka), zalecający ocenę dzieł sztuki przez wzgląd na ich wartość artystyczną (a nie temat) i wygłaszający pochwałę muzyki absolutnej (tj. nie obarczonej tekstem), jego poglądy przytaczane są jednak przez spadkobierców jako przykłady „uroczej aberracji”. Co do Wilhelma, za wartą przytoczenia uznaję tylko jedną jego myśl, wypowiedzianą na samym początku książki, w rozmowie ze śmieszkującą Filiną: Człowieka najbardziej interesuje wyłącznie człowiek. Święta prawda.
Na koniec sprawa przekładu, tym bowiem, z czym obecnie obcujemy, jest przekład nowy, dokonany przez Wojciecha Kunickiego (mającego wielkie zasługi w dziedzinie popularyzacji dzieł Ernsta Jüngera) i Ewę Szymani. Poprzedni, autorstwa Piotra Chmielowskiego, ukazał się pod koniec XIX wieku i przeszedł prawie bez echa (mimo proto-pozytywizmu reprezentowanego przez osobę Teresy), później zaś został fragmentarycznie przedrukowany w PIW-owskiej edycji dzieł Goethego, w opracowaniu i z poprawkami Aleksandry Olędzkiej-Frybesowej, z tej właśnie wersji teraz skorzystam, dokonując pobieżnych porównań. Weźmy chociażby drugie zdanie rozdziału czwartego księgi drugiej: Liczne towarzystwo linoskoczków, tancerzy i kuglarzy, wśród których był i siłacz, wtargnęło tu z kobietami i dziećmi i dopuszczało się jednej swawoli po drugiej, przygotowując się do występu publicznego [Chmielowski]; Wprowadziła się tam duża trupa linoskoczków, akrobatów i kuglarzy wraz z atletą, gromadą kobiet i dzieci i przygotowując się do publicznych występów, wszczynała wciąż nowe awantury [Kunicki-Szymani]. W starej wersji zdanie to ma dynamikę i rozpęd, ładne jest to wśród których był i siłacz, wolę też agresywne słowo „wtargnąć” od neutralnego „wprowadzić się”, zwłaszcza że chodzi o „gospodę na rynku”, która była co prawda hotelem, ale też knajpą, i to w tej właśnie knajpie, a nie w pokojach gościnnych, widzi ową trupę Wilhelm, który skądinąd jeszcze nie wszedł do środka, jak bowiem czytamy dwa zdania dalej: Niepewny, czy ma odejść, czy zostać, Wilhelm stał w bramie i przypatrywał się robotnikom, którzy zaczęli wznosić rusztowanie na placu. W ujęciu Kunickiego i Szymani brzmi to tak: Niezdecydowany, czy ma odejść, czy zostać, przyglądał się robotnikom, którzy zaczynali wznosić rusztowanie na placu. O ile wcześniej mieliśmy do czynienia z ewidentną zmianą na gorsze, o tyle tutaj – z usiłowaniem, by było po prostu inaczej, „niepewny” zamieniono na „niezdecydowany” i „przypatrywał” na „przyglądał”, a to wszak jeden pies, jak to mówią, czy raczej powiedzieliby, gdyby nie zmiana trzecia („zaczęli” na „zaczynali”), uwzględniająca skłonność Goethego do czasowników w aspekcie niedokonanym. Tych Chmielowski wyraźnie unika, przydając akcji nieco naturalnej płynności: Chłop, grożący z początku kijami, powoli dał się ułagodzić – czytamy w dawnym przekładzie, podczas gdy w obecnym Wieśniak, początkowo skory do bójki, pozwalał się stopniowo obłaskawiać – brzmi to może i nowocześniej, ale też sugeruje długi i żmudny proces obłaskawiania chłopa (przy czym pierwsze znaczenie czasownika „obłaskawić” to „oswoić dzikie zwierzę”, w związku z czym „ułagodzić”, mimo swojej archaiczności, brzmi tu chyba korzystniej). Tendencja do unowocześniania przybiera zresztą u nowych tłumaczy kształty niekiedy groteskowe, kiedy np. decydują się na użycie słowa „podłapałeś”; zdarzają się im też zwykłe błędy: ku szlachectwie, strzeżono obszar czy widział teatr w swej doskonałości. Dość często ma też miejsce grzech zbyt literalnej wierności oryginałowi: u Chmielowskiego Wilhelm chciał pójść na chwilę do siebie, by doprowadzić do porządku włosy, które po podróży wyglądały jeszcze jakby zburzone, u Kunickiego i Szymani natomiast chciał udać się na chwilę do domu, aby poprawić włosy, jeszcze w nieładzie po podróży. By udać się „do domu”, Wilhelm musiałby wsiąść do powozu i spędzić parę dni w kolejnej podróży (chodzi zaś o pójście do swojego pokoju w sąsiedniej gospodzie), natomiast by „poprawić włosy”, wystarczyłoby przeciągnąć po nich ręką (a tymczasem chodziło o poważne ufryzowanie się z udziałem służącego), a zatem za jedyną pozytywną innowację uznajemy zamianę „jakby zburzonych” na „w nieładzie”. Jak z tych paru, losowo wybranych, zdań wynika, nowy przekład nie był bezwzględnie konieczny, nie przewyższa też zbytnio poprzednika; sam utwór też się zresztą nie zaleca takimi pięknościami jak (przełożone znakomicie przez Staffa) „Cierpienia młodego Wertera”. Myślę, że nowego przekładu domagają się w tej chwili przede wszystkim wiersze Goethego, brzmiące obecnie po polsku tak archaicznie i nieudolnie, że aż zęby bolą, no ale tym będzie musiał się zająć Jacek Buras, obecnie zajmujący się (słusznie) drugą częścią „Fausta”.
Johann Wolfgang von Goethe
„Lata nauki Wilhelma Meistra”, przeł. Wojciech Kunicki i Ewa Szymani, Fundacja Augusta hr. Cieszkowskiego, Warszawa 2019, s. 724.
ur. 1967, poeta, prozaik, tłumacz, krytyk literacki i muzyczny, malarz i rysownik. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Laureat nagród: PTWK (1998), Fundacji Kościelskich (1999) i Nagrody Literackiej Gdynia (2008). Ostatnio wydał tom „Metro na Żerań”. Mieszka w Warszawie.