Jest 25 grudnia 2006 roku. Magazyn „Time” ogłasza, że Człowiekiem Roku zostajesz… Ty. Tak, ty. Na okładce – zamiast twarzy jednego z możnych tego świata – widać ekran Macintosha z interfejsem przypominającym YouTube’a. Na środku wielki napis „Ty”. Poniżej, mniejszymi literami, „Tak, Ty. Ty kontrolujesz Erę Informacji. Witaj w Twoim świecie”.
Przyznanie tytułu Człowieka Roku społeczności internetowej, a w szczególności użytkownikom Wikipedii, YouTube’a i MySpace’a, było triumfem wyznawanego w Dolinie Krzemowej technooptymizmu, czyli tak zwanej ideologii kalifornijskiej. Po Wieku Pary, Elektryczności i Atomu nastąpić miał Wiek Informacji. Wreszcie spełniło się marzenie Schillera wyrażone w „Odzie do radości”. Wszyscy ludzie stali się braćmi, częścią jednej wielkiej globalnej wioski. Gospodarka oparta na wiedzy miała przynieść powszechny dobrobyt – oczywiście w ramach ekonomii skapywania – a internet wyzwolić ludzkość z dotychczasowych ograniczeń. Nawet kryzys ekonomiczny z 2008 roku nie przekreślił tych marzeń. Wybuch Arabskiej Wiosny w 2010 roku oraz o rok późniejsze protesty Occupy Wall Street w USA i Indignados w Hiszpanii były określane jako „rewolucja internetu i mediów społecznościowych”. Nowe technologie miały umożliwić powstanie oddolnej, horyzontalnej i radykalnie demokratycznej wielości, podmiotu politycznego na miarę Wieku Informacji. Demokracja płynna i bezpośrednia, „prawdziwa” władza ludu oparta na decyzjach podejmowanych przez każdego w czasie rzeczywistym, była na horyzoncie.
Po Wieku Pary, Elektryczności i Atomu nastąpić miał Wiek Informacji
Fast forward do roku 2020. Dokument Netfliksa „The Social Dilemma”, opowiadający o mrocznej stronie mediów społecznościowych, bije rekordy oglądalności. Dwa lata wcześniej Mark Zuckerberg, założyciel Facebooka (skądinąd Człowiek Roku „Time” AD 2010), zostaje przesłuchany przed Kongresem USA w ramach dochodzenia antymonopolowego. Technooptymizm odchodzi w cień, jego miejsce zajmuje tech-clash (od połączenia słów tech i backlash) – rosnący opór wobec Big Techu, Wielkiej Piątki, a więc wspomnianych już Facebooka oraz Amazona, Apple’a, Google’a i Microsoftu. Zamiast globalnej wioski mamy do czynienia z zamkniętymi w bańkach społecznościowych monadami. Samotność określana jest jako choroba cywilizacyjna XXI wieku. Uzależnienie od urządzeń mobilnych i mediów społecznościowych odpowiada za skokowy wzrost zaburzeń lękowych u nastolatków. Zamiast oddolnej demokracji – Cambridge Analytica, targetowane kampanie wyborcze i antagonizujące algorytmy. Z perspektywy czternastu lat wspomniana okładka „Time” wygląda jak ponury żart.
***
„Dlaczego internet stał się pułapką i jak możemy zaplanować lepszą przyszłość?” – tak brzmi podtytuł książki „Kapitalizm sieci” Jana J. Zygmuntowskiego wydanej niedawno przez Stowarzyszenie ROzRuch. Próbując odpowiedzieć na pierwszą część pytania, większość krytyków Big Techu wskaże na dążenie technologicznych gigantów do osiągnięcia monopolu, nieuczciwe praktyki dotyczące prywatności i przetwarzania naszych danych czy algorytmy, które robią nam „pranie mózgu”. Niektórzy, jak Eric Spitznagel w „New York Post”, będą zastanawiać się nad tym, czy aby CEO z Doliny Krzemowej nie są po prostu psychopatami. Jedni i drudzy mają rację, ale wskazują na objawy, a nie na przyczyny. Kryzysu na rynku subprime z 2008 roku nie da się wyjaśnić ani za pomocą panującej na Wall Street „mentalności kasyna”, ani – z pewnością odrażającymi – cechami osobowości prezesów największych banków inwestycyjnych. W grę wchodziły znacznie większe siły, cykle akumulacji kapitału, wobec których nawet anioły nie byłyby w stanie nic poradzić. Podobnie jest z „pułapką internetu”, w którą wpadliśmy. Tak, Zuckerbergowi czy Bezosowi bliżej do reptilian niż do zwykłych śmiertelników. Big Tech na porządku dziennym stosuje zagrywki znane wcześniej z cyberpunkowych powieści czy serialu „Black Mirror”. Ale to tylko symptomy – prawdziwy problem to kapitalizm jako taki.
Uprzedzając zarzuty, „Kapitalizm sieci” nie jest kolejnym antykapitalistycznym rantem, z którego dowiadujemy się, że całemu złu na świecie winny jest 1% najbogatszych (co skądinąd jest prawdą, ale niewiele da się z tym zrobić) i nic poza tym. Zygmuntowski jest ekonomistą, jednym z przedstawicieli młodego pokolenia polskiej ekonomii heterodoksyjnej. Książka łączy twarde dane i modele ekonomiczne z teoriami marksistowskimi, przede wszystkim z kręgu włoskiego operaizmu. Wszystko to przetykane jest nawiązaniami do aktualnej sytuacji społeczno-politycznej, w tym do „nowej normalności” czasów pandemii. „Kapitalizm sieci” to próba stworzenia krytyki ekonomii politycznej Wieku Informacji. Krytyki przez duże K, która odsłania ukryte mechanizmy i pozwala zrozumieć, z czym właściwie mamy do czynienia.
»Kapitalizm sieci« łączy twarde dane i modele ekonomiczne z teoriami marksistowskimi, przede wszystkim z kręgu włoskiego operaizmu
Cyfrowy kapitalizm opisywany przez Zygmuntowskiego nie zaczął się wczoraj. To tak naprawdę kolejne stadium kapitalizmu kognitywnego – gospodarki opartej na wiedzy – której początki sięgają drugiej połowy XX wieku. W krajach rozwiniętych już pod koniec lat 60. rośnie waga wyspecjalizowanej siły roboczej, a wraz z nią edukacji i całego systemu produkcji i reprodukcji wiedzy. Jak pisze Zygmuntowski: „Niegdysiejsi bohaterowie, którzy przy fabrycznych taśmach montowali w pocie czoła samoloty, okręty i auta, stopniowo zaczęli tracić społeczne uznanie, ustępując pola nowym pionierom świata pracy, (…) specjalistom ds. logistyki, inżynierom instalującym i nadzorującym nowe maszyny czy menedżerom sprzedaży”. Pojawienie się w 1974 roku pierwszego mikroprocesora Intel tylko przyspieszyło te procesy. Jak możemy wyczytać z twardych danych, znaczący wzrost inwestycji w kapitał niematerialny jako procent PKB zaczyna się w USA właśnie w połowie lat 70. – przy jednoczesnym spadku nakładów na kapitał materialny. Czym jest kapitał niematerialny? Są to „aktywa skomercjalizowanej wiedzy”. Cytowani przez Zygmuntowskiego badacze definiują je po pierwsze jako oprogramowanie czy różnego rodzaju bazy danych, po drugie jako innowacje, działania badawczo-rozwojowe (B+R), patenty czy prawa własności intelektualnej, wreszcie po trzecie jako nakłady na marketing, branding, szkolenia pracowników, badania rynków, a także usprawnienia procesów produkcji czy struktury organizacyjnej. „Aktywa skomercjalizowanej wiedzy”, czyli wiedza, na której da się zarobić. Krzywe pokazujące relacje między inwestycjami w oba rodzaje kapitałów spotykają się na wykresie w roku 1989 wraz z upadkiem muru berlińskiego. W połowie lat 90. nakłady na kapitał niematerialny przewyższają już inwestycje w realną gospodarkę i rosną sukcesywnie aż do dnia dzisiejszego.
Co ciekawe, ani kryzys na rynku dotcomów w 2001 roku, ani kryzys finansowy z 2008 nie zatrzymały tego trendu. Wręcz przeciwnie. W jednym i drugim przypadku to inwestycje w kapitał materialny lecą na łeb na szyję. Jeżeli oprócz USA wziąć pod uwagę rozwinięte gospodarki UE, wykres przedstawia się podobnie. Wprawdzie punkt przecięcia przypada dopiero na rok 2008, ale już w czasie pęknięcia bańki internetowej inwestycje w kapitał materialny znacząco spadają. Widać wyraźnie, że w obecnej fazie rozwoju kapitalizmu to kapitał niematerialny przynosi największą stopę zysku. Wystarczy spojrzeć na listę najbogatszych ludzi na świecie „Forbesa” AD 2020. Pierwsze miejsce – Jeff Bezos, założyciel Amazona, z majątkiem szacowanym na 113 miliardów dolarów. Drugie – Bill Gates. Piąte – Larry Ellison, założyciel Oracle. Siódme – Mark Zuckerberg. Z kolei najwyższe pozycje rankingu Global 500 magazynu „Fortune”, zestawiającego największe międzynarodowe korporacje pod względem kapitalizacji giełdowej, zajmuje od dobrych kilku ta sama Wielka Piątka z Doliny Krzemowej, zamieniając się co roku jedynie miejscami na podium. Nie oznacza to jednak, że całość produkcji przenosi się do chmury, a platformy cyfrowe generują wartość niejako z powietrza. Podobnie nie jest tak, jak głosi ideologia kalifornijska, że miliardy dolarów zarobionych przez Bezosa, Gatesa, Jobsa czy założycieli Google’a są wynikiem innowacji – słowa wydmuszki, które znaczy wszystko i nic. Historie o kolesiach, którzy gdzieś na Zachodnim Wybrzeżu, dłubiąc w garażu, odnaleźli kamień filozoficzny pozwalający im zamieniać „dobre pomysły” w złoto, są bajkami dla grzecznych dzieci. W porównaniu z wiekiem XX liczba pracowników w szeroko rozumianym przemyśle wzrosła, a nie zmalała. Produkujemy coraz więcej, doprowadzając przy okazji do wyczerpania zasobów i katastrofy klimatycznej. To dalej ludzka praca – nie informacja – jest źródłem wartości. Jednak różnica między starym dobrym fordyzmem a kapitalizmem kognitywnym polega na tym, że technologie informacyjne pozwalają na wyciśnięcie wartości dodatkowej z ludzkiej pracy na niespotykaną wcześniej skalę.
Weźmy przykład sieci hipermarketów Walmart, założonej w 1962 roku przez Sama Waltona, którego trójka spadkobierców zamyka pierwszą dziesiątkę wspomnianego już rankingu „Forbesa”, sytuując się o włos za Zuckerbergiem. Firma ta swoją potęgę zawdzięcza zastosowaniu na niespotykaną wcześniej skalę analizy danych, komputeryzacji i centralnego planowania. Dzięki temu była w stanie zoptymalizować koszty na każdym etapie – od dostawców przez logistykę, magazynowanie, sprzedaż aż po marketing. Jednak w ostatecznym rozrachunku zoptymalizowanym kosztem okazują się być ludzie, dostawcy związani kontraktami na wyłączność, sprzedający swoje towary poniżej granicy opłacalności, oraz pracownicy Walmartu. Ci ostatni są największą grupą pracujących biednych w USA, żyją tylko dzięki państwowym bonom żywieniowym i to pomimo – a raczej właśnie dlatego – że firma w 2019 roku osiągnęła 514 miliardów dolarów przychodu, zajmując pierwsze miejsce na liście „Fortune” Global 500.
Pracownicy Walmartu są największą grupą pracujących biednych w USA, żyją tylko dzięki państwowym bonom żywieniowym
Jednak nie musimy pracować w Walmarcie czy owianych złą sławą centrach logistycznych Amazona, żeby doświadczyć cyfrowego tayloryzmu. Autorzy tego pojęcia, brytyjscy socjologowie Phillip Brown, Hugh Lauder i David Ashton, twierdzą, że naukowe zarządzanie spotykane dotychczas przy taśmie produkcyjnej obejmuje swoim zasięgiem, dzięki maszynom obliczeniowym i technologiom komunikacyjnym, całokształt rynku pracy. Wyśrubowane normy, kontrola każdej sekundy czasu pracy, zalgorytmizowany nadzór, a przede wszystkim alienacja, która sprawia, że człowiek jest tylko dodatkiem do maszyny – to, co kiedyś było zarezerwowane dla wielkoprzemysłowych fabryk, teraz jest codziennością każdego i każdej z nas, niezależnie, czy pracujemy, jeżdżąc na Uberze, obdzwaniając klientów w call center, wyrabiając KPI w korporacji, klepiąc linijki kodu czy tonąc w papierkowej robocie na uniwersytecie. Skanery do paczek w Amazonie, które liczą kroki pracowników i włączają alarm, jeżeli ci nie wyrabiają normy, niewiele różniące się od dozoru elektronicznego dla więźniów, są ucieleśnieniem cyfrowego tayloryzmu, który w mniejszej lub większej skali dotyka nas wszystkich. Systemu opartego o maszyny obliczeniowe podłączone do sieci, która są jednocześnie narzędziami pracy i aparatami kontroli.
Żeby było jeszcze gorzej, wyzysk przy cyfrowej taśmie produkcyjnej nie kończy się wraz z wyjściem z pracy. Teoretyczną oś „Kapitalizmu sieci” wyznacza koncepcja fabryki społecznej autorstwa włoskiego operaisty Mario Trontiego. W latach 60. stwierdził on, że kapitalizm wszedł w kolejną fazę swojego rozwoju, w której społeczeństwo staje się tożsame z fabryką. Rozróżnienia na produkcję i konsumpcję, czas pracy i czas wolny, pracę produkcyjną i nieprodukcyjną tracą rację bytu. Niezależnie, czy pracujesz przy taśmie, wykonujesz nieodpłatną pracę domową, konsumujesz, czy spędzasz czas wolny, de facto reprodukując swoją siłę roboczą, jesteś trybikiem w jednej wielkiej fabryce społecznej, której jedynym celem jest wytwarzanie wartości 24/7, w nieprzerwanym cyklu produkcji-reprodukcji. Wszystkie aspekty ludzkiego życia zostają poddane utowarowieniu i przeliczone na pieniądze.
Model teoretyczny stworzony przez Trontiego w początkach kapitalizmu kognitywnego doskonale opisuje rzeczywistość Wieku Informacji. Wraz z rozwojem technologii informacyjnych fabryka społeczna staje się fabryką sieci, fabryką społeczną 2.0. Jak pisze Zygmuntowski:
Nowa fabryka jest fabryką sieci, w której wyzyskiwana wartość dodatkowa pochodzi od stron popytu i podaży, relacji społecznych i komunikacji zachodzącej między nimi przy pośrednictwie platform, będących jednocześnie nadzorcami sieci. Fabryka przemysłowa była modelem organizacji pracy i produkcji na miarę społeczeństwa rynkowego funkcjonującego w dobie elektryczności i stali; fabryka sieci jest modelem organizacji pracy i produkcji na miarę społeczeństwa rynkowego funkcjonującego w wieku informacji. Wykształcone w procesie powszechnej edukacji masy kognitariatu (kognitywnego proletariatu) mielone są w aparatach netarchów, przepuszczane przez czujniki, architektury decyzji i interfejsy, by wycisnąć z każdej myśli, słowa i uczucia informację o wartości rynkowej.
O ile kapitaliści przemysłowi zarabiali na każdej godzinie naszego czasu pracy, kapitaliści cyfrowi zarabiają na każdej sekundzie naszego życia. Klikając, scrollując, komunikując się, zatrzymując wzrok na tych czy innych treściach, poruszając się z włączoną geolokalizacją, lajkując, dokonując zakupów, wrzucając kontent do sieci i ściągając kontent z sieci, dostarczasz cyfrowym gigantom danych, które sprzedaje się dalej, żeby targetować reklamy, profilować przekazy wyborcze, trenować sztuczne inteligencje i poszerzać kontrolę. Tak działa błędne koło cyfrowej akumulacji.
O ile kapitaliści przemysłowi zarabiali na każdej godzinie naszego czasu pracy, kapitaliści cyfrowi zarabiają na każdej sekundzie naszego życia
Dlatego, parafrazując Maksa Horkheimera, można powiedzieć, że kto nie chce mówić kapitalizmie, powinien także milczeć o Big Techu i jego grzechach. Wpadliśmy w „pułapkę internetu” przez chciwość cyfrowych gigantów, którzy z wynalazku mającego łączyć ludzi zrobili maszynkę do zarabiania pieniędzy. Nie był to wypadek przy pracy, jak wydaje się byłym pracownikom Doliny Krzemowej, którzy stosunkowo niedawno przeszli na jasną stronę mocy, jak na przykład narrator „The Social Dilemma” Tristan Harris. Wypadek przy pracy, którego skutki można naprawić stricte technologicznymi środkami, jakby tylko z technologią był problem.
Ostatnia część książki Zygmuntowskiego poświęcona jest właśnie sposobom na wydarcie sieci z rąk Wielkiej Piątki. Pojawiają się tam takie pomysły jak cyfrowe spółdzielnie (CoopTech), które miałyby rzeczywiście – w odróżnieniu od Ubera czy Airbnb – uskuteczniać ideały ekonomii współdzielenia (sharing economy), czy propozycja nowej przysięgi Hipokratesa dla twórców technologii, „przysięgi nieszkodzenia w wieku informacji”, zaproponowanej przez amerykańską politolożkę Virginię Eubanks. Najciekawsza jest chyba jednak idea „wspólnic danych” (data commons). Rozwój sztucznej inteligencji może w niedalekiej przyszłości zrewolucjonizować zarówno gospodarkę, jak i stosunki społeczne. Jednak obecny stan AI różni się od tego, który znamy z filmów science fiction. To nie „duch w maszynie”, który naśladuje ludzki umysł, a sieci neuronowe uczące się maszynowo na ogromnych zasobach danych. Zygmuntowski opisuje przypadek, w którym należąca do Google’a firma DeepMind w ramach współpracy z NHS otrzymała dostęp do danych wrażliwych 1,6 miliona brytyjskich pacjentów w celu wytrenowania na nich (na danych, nie na pacjentach) algorytmu rozpoznającego ostre uszkodzenie nerek. Jak można było się spodziewać, doszło do – prawdopodobnie kontrolowanego – wycieku, dzięki któremu bazy danych NHS zostały nielegalnie wykorzystane do trenowania komercyjnych sztucznych inteligencji. Żeby uniknąć podobnych sytuacji, które mogą się powtarzać wraz z rozwojem AI, Zygmuntowski proponuje nową umowę społeczną: „dane domyślnie trafiają do wspólnego zasobu, jednak ich wykorzystanie podlega demokratycznej kontroli i ma służyć przede wszystkim celom reprodukcji całego społeczeństwa. Oferowane dzięki temu usługi publiczne nowej generacji są nierynkową wymianą opartą o zasadę wzajemności – znaną od zarania cywilizacji człowieka”.
Brzmi utopijnie? Być może. Ale jeżeli mam wybierać między utopią „cyfrowego państwa dobrobytu” a dystopią fabryki sieci, bez wahania wybieram tę pierwszą.
Jan J. Zygmuntowski
„Kapitalizm sieci”, Stowarzyszenie Rozruch, Warszawa 2020, s. 214.
Ur. 1990 r. w Krakowie, studiował filozofię na Uniwersytecie Jagiellońskim, do 2018 związany z Korporacją Ha!art. W latach 2015–2019 działacz partii Razem. Publikował m.in. w „Ha!arcie”, „Praktyce Teoretycznej” i „Stonerze Polskim”.