fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Wiesławiec Deluxe
„Każda praca hańbi. Pozdrowienia z późnego kapitalizmu", Znak 2022, s. 280

Od dziecka marzyłam, by zostać zasobem, i to marzenie chciałabym spełnić w Państwa firmie.

Kinga Raab, „List motywacyjny”

 

Przyznam otwarcie, że wieść dotyczącą wydania książki powszechnie lubianego Wiesławca o magnetycznym podtytule „Pozdrowienia z późnego kapitalizmu” przyjąłem z ekscytacją. Aby jednak odpowiednie dać rzeczy słowo, zacząć wypada od sprawy zasadniczej i być może oczywistej: otóż w polskiej okołofacebookowej mediosferze sam Wiesławiec Deluxe nie jest bynajmniej postacią nieznaną. Jego godna podziwu, prowadzona od lat działalność memiarska napędza wyobraźnię kolejnych lewoskrętnych pokoleń, natomiast dla zmielonej pracą najemną generacji milenialsów – a przynajmniej jej scrollującej części – może być już wręcz kultowa. Jest to twórczość tak zabawna i pouczająca, jak okrutna i mroczna. Z racji tego, że nieodzownie będzie ona stanowić istotny punkt odniesienia dla wydanego właśnie cyklu minireportaży „Każda praca hańbi”, w kilku żołnierskich słowach warto przypomnieć, za co wszyscy ją tak uwielbiamy.

Mówiąc najogólniej, memy z facebookowej strony Wiesławca biorą za swój temat przewodni piekło kapitalistycznego spektaklu, w którym wszyscy nolens volens uczestniczymy. Cały koncept nie należy, trzeba przyznać, do szczególnie zawiłych, ale w tym właśnie tkwi jego siła. Charakterystyczne, obite w różowe ramy zdjęcia ze stockowej domeny publicznej autor okrasza celnymi, bezlitosnymi podpisami-ripostami, boleśnie obnażającymi ideologiczną papkę, która „skleja” rzeczywistość społeczną późnego kapitalizmu. Dzięki jednemu prostemu trickowi te – jak powiedziałby Guy Debord – idealnie martwe obrazy podglądowe nabierają ultraprzemocowego, wręcz makabrycznego rysu. Na ogół przedstawiają one nieodmiennie szczęśliwych i uśmiechniętych pracowników biurowych podczas wykonywania swoich służbowych obowiązków: uczestniczą oni w ekscytujących briefingach, prowadzą pouczające telekonferencje, odbywają przyjacielskie pogawędki przy automacie do kawy, czy też biorą udział w wesołych i inspirujących rozmowach kwalifikacyjnych. W tej shutterstockowej wersji rzeczywistości wszyscy odnoszą sukces i żyją w nieustającej ekstazie: rodzinna sielanka przed telewizorem nie ma końca, na sesji terapeutycznej zadbanemu „klientowi” nie schodzi z ust eksponujący idealnie białe zęby uśmiech, a pacjenci („klienci”) oddziału opieki paliatywnej z pogodnym wyrazem twarzy spoglądają ku czekającej ich otchłani.

W memicznej wersji Wiesławca cały ten perwersyjny, symulakryczny porządek zostaje, jak to się mówi, rozsadzony od środka. Podczas romantycznej randki w eleganckiej restauracji kochanek uczciwie uprzedza swoją wybrankę, że cierpi z powodu „masywnej grzybicy prącia”, koledzy przy korporacyjnym standzie przechwalają się pustoszącą ich psychozą, a zadowolona z siebie rekruterka wyjawia petentowi rzeczywisty interes przedsiębiorstwa: „szukamy osób na przemiał”. Radykalna desynchronizacja, brutalne rozejście się porządków obrazu i przekazu wywołują upiorne, schizofreniczne wrażenie zawieszenia, jakiejś niepojętej, nabierającej na intensywności grozy, ukrytej pod infantylnymi, zakłamanymi przedstawieniami społecznego konsensusu. Ten wyjątkowy efekt konsternującego odklejenia to niewątpliwie największa siła Wiesławca-memiarza, który swój projekt od lat realizuje z żelazną konsekwencją. Prawda w tej twórczości jest zarazem okrutna i bezpretensjonalna. I jako taka właśnie – okrutnie bezpretensjonalna – wyzwala.

Prawda w tej twórczości jest zarazem okrutna i bezpretensjonalna

Albo przynajmniej pozbawia złudzeń. Wszyscy jesteśmy skończeni i umrzemy, tyle. Warto o tym pamiętać, zanim zawierzymy wypielęgnowanemu menedżerowi i jego neoliberalnym tromtadracjom o nieustającym wzroście, ciągłym samorozwoju i poczuciu egzystencjalnego spełnienia, które ma być dodatkiem do prekarnej kariery. Zmierzamy do piachu i niewidzialna ręka rynku nic na to nie poradzi, niezależnie od tego, jak energicznie odganiać będzie od siebie wszystkie społeczne, ekonomiczne oraz klimatyczne kryzysy, które sama przecież wywołuje. Słowem, tanatyczno-frenetyczne memy Wiesławca wydobywają na wierzch to, co wśród peanów bitych w reżimowych mediach na cześć wszystkich przedsiębiorczych Bezosów i Musków tego świata jest tłumione oraz spychane w społeczną nieświadomość: strukturalną przemoc stojącą za najbardziej podstawową kapitalistyczną relacją społeczną. Mowa, rzecz jasna, o relacji pracy najemnej. I to właśnie o pierwszej dekadzie swoich niewesołych zmagań z pracą opowiada Wiesławiec w książce „Każda praca hańbi”. Jest to lektura pouczająca, chociaż niepozbawiona słabostek i pustych przebiegów. Ale po kolei.

Kiedy w kapitałocenie praca wre, życie ustaje. Prawda ta jest niby obiegowa jak szczur z wiersza Herberta, niemniej jej świadomość daje nam niewiele pocieszenia, a tak naprawdę nic szczególnego z niej nie wynika. Cierpienia ludzi pracy – co znamienne, prawie wyłącznie biurowo-korporacyjnej klasy średniej z miejskich ośrodków – stanowią zresztą wdzięczny temat literackich narracji i od lat cieszą się sporym zainteresowaniem. Do policzenia zasłużonych w tej materii autorów i autorek szybko zabrakłoby palców u rąk i nóg, zatem zwrócę się tylko do mojej ulubionej dwójki. We wprowadzeniu do tekstu generatywnego „Praca jest blisko” Łukasz Podgórni wyjaśniał niegdyś okoliczności zdalnej korporacyjnej „tyry przed kompem” tymi oto słowami:

Wiersz generatywny odgrywany dzień w dzień przez jednostkę pracującą zdalnie na kompie ustawionym w pomieszczeniu, które nazywa domem, będącym w istocie hologramem skompilowanym z ułomnie zrenderowanych i wzajemnie przecinających się warstw – biura, sypialni, baru, studia, kuchni i laptopowego kina.

Wtórował mu Piotr Płucienniczak w legendarnej już litanii do „estetyki cyberżulerki”. Autor „Firm” raźno wyznawał w niej swoje rozczarowanie przyszłością, jaką zgotowała dla niego profesja prekarnego najmity, przyspawanego do biurowego blatu z laptopem. Pozbywał się przy tym złudzeń co do swojego miejsca w społecznym podziale pracy:

Przyszłość nadeszła. Siedzisz przed komputerem. Wydaje ci się, że farmisz golda, ale to gold farmi ciebie. Twoja praca nie ma żadnej wartości i nikogo nie interesuje jakość jej realizacji. Przez wiele godzin dziennie wykonujesz zadania. Komu zależy na ich wykonywaniu? Mamie, tacie, babci. Świadectwem wartości twojej pracy jest fakt, że komuś przynosi ona profit, a tobie od tego profitu procent. Czasem procent oznacza również ubezpieczenie społeczne, ale sam na to nie liczę.

Nie jest zbytnio istotne to, że w autobiograficznych kawałkach składających się na zbiór „Każda praca hańbi” ani razu nie pada słowo „cyberżulerka”. Pojęcie to organizowało wyobraźnię artystyczną członków nieodżałowanej Rozdzielczości Chleba w najlepszym okresie działalności kolektywu, niemniej równie dobrze oddaje sprawiedliwość zgryzotom bohatera książki Wiesławca. Podgórni z Płucienniczakiem wydają się być dla autora minireportaży idealnymi „partnerami w trwodze” kieratu: wszyscy oni opiewają wzloty i upadki (raczej to drugie) szeregowych peonów na średnich i niższych poziomach semiokapitalistycznego zarządzania. Łączy ich uczucie rozczarowania, poczucie daremności podejmowanych wysiłków, trudna i niepewna sytuacja materialna, a także świadomość, że wbrew wmawianej im ciągle neoliberalnej papce „[n]ie ma czegoś takiego jak obiektywna wartość twojej pracy, rozumianej jako wycena umiejętności, inteligencji, trudu i poświęcenia, jakie włożyłeś w wytworzenie czegoś”. To już słowa Wiesławca. Nie ma co się oszukiwać: w zastałej konfiguracji społecznej to gold farmi ciebie, i robi to wyłącznie na własnych warunkach.

Doświadczenia zawodowe bohatera reportaży „Każda praca hańbi” nie są w żaden sposób wyjątkowe, a jego CV pozbawione jest wyraźnego wektora. Ciężko zresztą mówić o „rozwijaniu kariery” i budowaniu „spójnego image’u zawodowego”, kiedy presja ekonomiczna stawia głodującego petenta w sytuacji bez wyjścia. Można powiedzieć, że na jakimś etapie wszyscy byliśmy – albo jeszcze będziemy, czego zresztą raczej nikomu nie życzę – bohaterem Wiesławca, usiłującym skołować stówę, żeby zrobić w dyskoncie zakupy na nadchodzący tydzień. Podobnie jak i on byliśmy zatem pozbawionymi złudzeń peonami: sprzedawaliśmy markowe okulary przeciwsłoneczne w galerii handlowej, dawaliśmy w zastępstwie wykłady z podstaw socjologii na katolickiej uczelni, pociliśmy się na cyfrowej taśmie produkcyjnej niemieckiego banku, staliśmy na planie filmowym chujowego polskiego filmu akcji, rozkładaliśmy towar na zapleczu sklepu spożywczego, koordynowaliśmy sprzedaż na kilku rynkach w fabryce zakrętek, symulowaliśmy pracę przez klikanie myszką na korporacyjnym stanowisku Junior AML/KYC Analyst, siłowaliśmy się z anachronicznym i niedziałającym system informatycznym w fabryce kartonu albo doznawaliśmy ostrych napadów lęku i głębokiego poczucia derealizacji na open spasie jednego z gigantów outsourcingowych. Wstawaliśmy wcześnie i przez osiem godzin świadczenia stosunku pracy robiliśmy dobrą minę do złej gry, byliśmy twardzi i dzielni podczas porannych przesiadek, wzdychaliśmy ciężko nad topornością procedur, przechodziliśmy do porządku nad groteskowością odgrywanego tu i ówdzie sztucznego entuzjazmu.

Na jakimś etapie wszyscy byliśmy – albo jeszcze będziemy, czego zresztą raczej nikomu nie życzę – bohaterem Wiesławca

Czuliśmy przy tym jednocześnie dziwną mieszankę: niech pierwszy rzuci bowiem badgem ten, kto choć raz nie odczuł dziwnej, perwersyjnej fascynacji sterylnością biurowych open space’ów, kto choć raz nie posmakował korporacyjnego lifestyle’u, komu choć raz nie spodobał się osobliwy urok przyzakładowych kantyn, stołówek, pokojów gier, sal konferencyjnych, kto nie odnalazł się w rytualnym smaku szlugów palonych na parterze przy każdej możliwej okazji! Wiesławiec często opisuje tę osobliwą korporacyjną mieszankę atrofii i perwersyjnego spełnienia. Jedna z jego współpracowniczek „[w]yglądała, jakby niechęć była jej paliwem do działania i jakby kompletnie nie mogła już znieść wszystkiego, co się wokół niej dzieje, ale jednocześnie rozkoszowała się tą niechęcią, podlewała ją i rozsmakowywała się w niej, osiągając dzięki temu pewnego rodzaju perwersyjne ekwilibrium”. Ostatecznie najczęściej chcieliśmy po prostu umrzeć, a jednak uparcie żyliśmy – co więcej, niektórzy z nas czuli, że trzeba będzie z tego wszystkiego „dać świadectwo”.

To właśnie przypadek Wiesławca. Tym, co wyróżnia jego relację, jest wyjątkowo wyrazista pozycja, z której przemawia bohater książki „Każda praca hańbi”. O ile cyberżulerskie wyznania chłopaków z Rozdzielczości Chleba były z grubsza słodko-gorzkimi relacjami rozczarowanych artystów, którzy w obliczu konieczności reprodukcji materialnych warunków własnej egzystencji musieli przestawiać się coraz bardziej na tryby infantylnej korporacyjnej „kreatywności”, o tyle Wiesławiec jest w swoich opowieściach o wiele bardziej zdystansowany, analityczny, opisowy, „reporterski”. Pozycja, z której przemawia, to pozycja młodego, rozgoryczonego intelektualisty, ambitnego doktoranta oczekującego na rozpoczęcie zagranicznego stypendium naukowego (oczywiście po odbyciu owego stypendium wszystko wraca do punktu wyjścia). Dość zatem powiedzieć, że bohater Wiesławca to jeden z tych wrażliwych zdolniachów, jakich na każdym roku filologicznych, filozoficznych czy kulturoznawczych studiów jest przynajmniej kilku. Ten, co zawsze coś powie, gdy w salce seminaryjnej cisza po pytaniu prowadzącej zajęcia ścieli się gładko i gęsto jak mgła nad bagiennym landszaftem. Tacy jak on kończą swoje rewolucyjne dysertacje – bohater Wiesławca bronił magisterkę dotyczącą „kategorii alienacji w myśli pierwszego pokolenia szkoły frankfurckiej”, o czym w swojej opowieści donosi kilkakrotnie – i nie bardzo wiedzą, co dalej, więc z polskiego rynku pracy biorą akurat dostępne oferty. Los wiedzie Wiesławca od roli prymusa na schizoanalitycznym seminarium do roli trickstera w teamie, pilnie opisującego terror korporacyjnego ładu. Pytanie zatem o to, kto w „Każda praca hańbi” mówi, jest pytaniem o sfrustrowaną, sprekaryzowaną „inteligencję masową” późnego kapitalizmu, aspirującą – bądź wcale nie – do pozycji Fisherowskiej PMC, klasy specjalistyczno-menedżerskiej, zintegrowanej z całym tym libkowym bełkotem, jaki codziennie pompują w eter wszystkie TVN-y tego świata.

Los wiedzie Wiesławca od roli prymusa na schizoanalitycznym seminarium do roli trickstera w teamie, pilnie opisującego terror korporacyjnego ładu

Chociaż w starciu z bezwzględną machiną kapitału wiara bohatera Wiesławca w poznawczą i uskrzydlającą moc dyskursu akademickiego jest pełna ambiwalencji, należy on do tych nielicznych koryfeuszy, którym wciąż zależy na dekonstruowaniu całego imaginarium stojącego za zastałym porządkiem rzeczy. W pewnym momencie bohater Wiesławca wyznaje ze stosownym przekąsem:

Chodziłem po biurze, patrzyłem na wszystko, co się tam działo, w stanie będącym mieszanką oczekiwania nadchodzącego wyzwolenia z odczuciem lekkiej derealizacji i mamrotałem pod nosem: „Pierdolę was. Jestem Doktor Berlin. Pierdolę to”. „Doktor Berlin”. Imbecyl.

A jednak: dryfując po morzu kolejnych gównoetatów, pielęgnuje on etos intelektualisty. Wiesławiec nierzadko odwołuje się do mniej bądź bardziej klasycznych teorii krytycznych oraz rozwija dłuższe partie eseistyczno-dyskursywne. To właśnie one wyznaczają temperament reportaży składających się na „Każda praca hańbi”. Ostatecznie w podsumowaniu – ostatnim rozdziale książki – autor sam podsuwa gotową interpretację doświadczeń swojego bohatera. O wiele bliżej mu zatem do felietonisty aniżeli do pełnokrwistego pisarza, zamierzającego w eksperymentalnej formie powieściowej „opowiedzieć swój świat”. Wystarczy rzucić okiem na jedną z autotematycznych wypowiedzi, żeby przekonać się o narracyjnym rejestrze Wiesławca:

W pewnym sensie jest to także opowieść o aktualnym miejscu naszego kraju w globalnym podziale pracy i ewolucji tego miejsca w ciągu ostatnich piętnastu lat. Specjalne strefy ekonomiczne i umiejscowione w nich montownie, zakłady produkcyjne, różnego rodzaju przemysłowi podwykonawcy i firmy wytwarzające komponenty o średnim stopniu zaawansowania technologicznego, służące później do kompletowania produktów finalnych sygnowanych niemieckimi, francuskimi, szwedzkimi czy holenderskimi markami, wpisują Polskę w łańcuchy dostaw w obrębie Unii Europejskiej i w model Mitteleuropy, czyli niemieckiej ekonomicznej kontroli nad bliską zagranicą.

Nie bez kozery traktuję zatem książkę „Każda praca hańbi” jako serię minireportaży. Rozliczanie narracji Wiesławca podług imperatywu szukania „żywego mięsa literatury” – co autorowi wytykał Paweł Jasnowski – wynika z nieco topornego i sztucznego usiłowania wtłoczenia Wiesławca w rubrykę „współczesna powieść polska”.

Najważniejsze pytanie brzmi: czy to ciekawe? Tak, ale do pewnego stopnia. Z pewnością nie wszystkim czytelnikom oraz czytelniczkom krakowskiego Znaku przypadnie do gustu zawadiacki, z zasady nieco napuszony ton intelektualisty, który nie załapał się na uniwersytecki etat. Oczywiście, w drobiazgowo-analitycznej narracji da się wyczuć echo wielkich mistrzów w stylu Davida Fostera Wallace’a, Dona DeLillo czy George’a Saundersa – zwracał na to uwagę zarówno wspomniany już Paweł Jasnowski w lapidarnej i trochę jednak niesprawiedliwej notce, jak i Łukasz Najder w swoim omówieniu z „Dwutygodnika”. Wiesławiec pije do wspomnianych mistrzów neoliberalnej prozy i próbuje w jakiś sposób wymościć się między ich silnymi idiomami: oczywiście, nie może przy tym nie ponieść porażki. Sam nie uważam jednak, żeby ta nieszczególnie fortunna okoliczność miała decydujące znaczenie dla książki „Każda praca hańbi” jako zwartej całości. Te literackie idiomy są bowiem dzisiaj tak samo silne, jak zupełnie martwe. Nie da się ich z powodzeniem ruszyć, podobnie jak nie da się dzisiaj ugrać niczego literacko produktywnego na monologach w stylu Thomasa Bernharda – szlachetna żółć wiedeńskiej burżuazji w warunkach polskiej przaśności po prostu nie działa.

Wiesławiec rzeczywiście ponosi klęskę jako imitator, niemniej warto oddać mu sprawiedliwość: przy jego maniakalnych, drobiazgowych opisach dotyczących technologii produkcji zakrętek czy bankowych procedur męczyłem się tak samo, jak męczyłem się przy równie „błyskotliwych” tyradach Wallace’a z opowiadań w stylu „Mister Squishy”. Nie idzie o sprawność warsztatową bądź jej brak, ale o martwotę literackiego idiomu fundującego paradygmat: między fascynacją owymi paradygmatycznymi idiomami a stylizacją na nie przebiega bardzo cienka granica. Są jak czarne dziury: wciągają szybko i nie wydają reszty. Bardzo trudno nie zatracić w nich własnego głosu. Wiesławiec występuje jednak otwarcie z pozycji rozczarowanego intelektualisty, a nie aspirującego literata: sprawdza się przede wszystkim jako sprawny i przenikliwy felietonista, potrafiący celnie wskazać, w jaki sposób teoria krytyczna – rozumiana już jako społeczna praktyka – pozwala nam zrozumieć to, co kieruje logiką kapitału. Efekt, rzecz jasna, nie jest tak piorunujący jak w przypadku memów – kogo jednak dziwi to, że rozbudowana narracja literacka wytwarza inny rodzaj intensywności niż zdjęcia z błyskotliwymi podpisami?

Bez względu na deklaracje samego autora – tu i ówdzie powtarzającego, że swoje czułki wystawia przede wszystkim w stronę relacji klasowych – ciężko nie rozpatrywać książki „Każda praca hańbi” również w kontekście pokoleniowym, jako pewnego rodzaju milenialskiego antymanifestu czy też deziluzyjnego wyznania niewiary w zastały społeczny konsensus. Generacyjna taśma narzuca się sama nie tylko ze względu na to, że trzonem dzisiejszej klasy średniej w Polsce stają się wychowani w najntisach trzydziestolatkowie –książka zaczyna się, kiedy bohater ma dwadzieścia kilka lat, a kończy na wieku chrystusowym. Ważne w tym kontekście wydaje się także to, że relacje Wiesławca-milenialsa o bezsensie gównoprac podskórnie kompromitują wszystkie potransformacyjne, boomerskie mity dotyczące pochodzenia społecznego bogactwa. Żelazne przekonanie, że trzeba harować ponad siły, zaciągać kredyty, zaciskać pasa, deregulować, prywatyzować, liczyć tylko na siebie i gardzić wszelką formą redystrybucji wyznaczało za sprawą amerykańskiego kapitału tętno polskiego życia społecznego trzydzieści lat temu. Wszystkie te anachroniczne i szkodliwe frazesy syci zeloci systemu powtarzają po dziś dzień – tymczasem świat płonie i nic nie wskazuje na to, że przestanie.

Bez względu na deklaracje samego autora ciężko nie rozpatrywać książki Wiesławca również w kontekście pokoleniowym

Serwowana nam za pośrednictwem Balcerowiczów czy innych Matczaków bajka o spełnieniu i rozwoju poprzez pracę brzmi dzisiaj piekielnie groteskowo. W kontekście zmieniających się pokoleniowych etosów ciekawy wydaje się komentarz redaktora Najdera, który – mimo deklarowanej niechęci co do „licytowania się na cierpienia zadane przez kapitalizm i Miltona Friedmana” – w swoim omówieniu nie mógł powstrzymać się od boomerskiego, wieńczącego tekst komentarza, że podczas swoich „dwunastogodzinnych zmian” na stacji benzynowej miał od Wiesławca bardziej przejebane. W tym krótkim protekcjonalnym stwierdzeniu Najder wypowiada, zapewne niechcący, różnicę generacyjną, jaka oddziela go od Wiesławca: o ile u tego pierwszego tylnymi drzwiami wraca podskórne przekonanie o wartości tyrania, o tyle ten drugi ma tę kwestię już przerobioną. Jak pouczał przytaczany wcześniej klasyk: myślisz, że farmisz golda, chociaż w rzeczywistości sprawa wygląda zupełnie inaczej.

Tego typu licytowanie się na to, kto w tyrze najwięcej wycierpiał, przypomina trochę wszystkie te frakcyjne przepychanki na lewicy: kto jest lewakiem „najprawdziwszym”, a kto zaledwie aspirującym pozerem? Kto zatem może w Polsce rozdawać innym karty lewaka? Janek Śpiewak, Okraskowie, Maja Staśko? I dalej: kto najlepiej organizuje się w związki zawodowe, kto najwytrwalej walczy, kto jest moralnie najczystszy, a kto splamiony, sztuczny, pozerski, próżny? Nadzwyczaj popularne są zawody w moralnej wyższości oraz odwołania do absolutnej czystości etycznej. To szkodliwe i kontrproduktywne działania. Nie idzie ani o rozliczanie się, kto był bardziej eksploatowany, ani o to, kto wycierpiał najwięcej. Idzie o ustalenie, że sama forma pracy najemnej – sedno kapitalistycznego urządzenia społecznego – jest wyjątkowo niesprawiedliwą technologią władzy. Że wszyscy zasługujemy na coś więcej. W tym właśnie sensie każda praca w tym systemie „hańbi” – wzmaga atrofię, skazuje na alienację i nie licuje z potencjałem jednostki, zamienionej w anonimowy „ludzki zasób”. Wartość, która zostaje jej przypisana – a która wyraża się całościowo w relacjach płacowych – jest przy tym zupełnie arbitralna i nie ma żadnego związku z finalnym tejże pracy „produktem”. Pisze przecież Wiesławiec tak celnie, jak obrazowo:

Ujawnienie władzy jako ostatecznej zasady organizującej społeczeństwo, odmieniające „produktywność”, „racjonalność” i „merytokrację” przez wszystkie przypadki, nie jest ostatecznie żadną rewelacją, daje jednak pewne narzędzie do dokonywania na własny użytek w warunkach domowych krytyki ideologii. Za każdym eksponowanym w mediach Jeffem Bezosem stoją: tysiące siknięć w pieluchę wyrabiających target kierowców, dziesiątki tysięcy epizodów lękowej derealizacji pracowników magazynu w budkach do mindfulnessu, setki tysięcy przypadków bólu pleców w odcinku lędźwiowym zagłuszanych lekami opioidowymi, miliony mantr „mój Boże, to nie dzieje się naprawdę, niech to się skończy” w kabinach toalet, miliardy przymusowych klaskań, plastikowych uśmiechów, sztucznych deklaracji entuzjazmu i godzin upokarzającej pustki, alienacji, poczucia bezsensu i klęski.

Nie ma co udawać, że „Każda praca hańbi” zrobi wielką karierę – najpewniej w większości powędruje po prostu na półki stałych bywalców strony Wiesławca. Bez względu na to trzeba jednak przyznać, że ta „zawadiacka narracja o późnym kapitalizmie w wydaniu polskim” robi dużo dobrego na froncie rewizji społecznej wyobraźni. I za to jestem Wiesławcowi wdzięczny. Warto eksponować puste miejsce owej miękkiej władzy, jaką za pośrednictwem formy pracy najemnej sprawuje nad nami kapitał. Inaczej na zawsze utkniemy pod kieratem golda, który wyfarmi nas wszystkich i przemieli na wióry.

Wiesławiec Deluxe
„Każda praca hańbi. Pozdrowienia z późnego kapitalizmu", Znak 2022, s. 280

Krzysztof Sztafa
— (ur. 1991), krytyk literacki, publicysta, prozaik. Doktorant w Instytucie Badań Literackich PAN w ramach projektu „Humanistyka cyfrowa”, gdzie przygotowuje rozprawę dotyczącą twórczości poetyckiej Tomasza Pułki. Stypendysta m. st. Warszawy za rok 2022. Publikuje w prasie i internecie. Redaktor „Małego Formatu”.
redakcjaJacek Wiaderny
POPRZEDNI

recenzja  

Wybitnie po amerykańsku

— Paweł Jasnowski

NASTĘPNY

recenzja  

Wgraj: podmiot

— Barbara Rojek