z Barbary Buczek
Pierwsze zdanie karmi się wszystkim.
Zaczyna od spalonego początku,
przechodzi przez wykarczowany koniec,
by ostatecznie osiąść dokładnie w połowie
planu wydarzeń, którym jeszcze
podpiera się życie – białe obrazki,
jeden po drugim nakładane
na tlące się pismo. Karmi się
wszystkim złamana wpół ziemia,
trzcina, którą ta próbuje wciąż chwycić,
a pustynia zważyć; karmią całe pasaże, syntaksy
w podmienionych na fałdy zdaniach,
rozbite żarówki nad bordiurą, oktawą
i liczbą. Bo wiersz przecież także
zaczyna się od pękniętego punktu. Rozkrawa
czarne, lśniące płótno żagla, w przerwach od wahnięć,
w których chwilowo zjawia się statek
i jeszcze szybciej zanika, tak że słychać
jedynie bełkot busoli, koło zamachowe
kierunku, współrzędne pokrywające się ze śladami
zostawianymi w skrzydłach ptaków i pęcherzach ryb. A to
dopiero początek. Postój przy czółnie
obok opuszków zdejmowanych z liści,
rozgłaszanych przez wiatr. Obok bladych
łodyżek, długich wiązań – dłuższych
od swoich końców, a krótszych tylko od litery
w pojęciach, takich jak: „passant”, „lot nad ukłuciem
lądu” lub „ukąszeniem archipelagu”, okrążeniem
kolejnej ziemi w tym roku, należącym raczej
do podziurawionych dni – każdego z osobna. W tym miesiącu
zachwiane jest następstwo przyjazdów i wpłynięć.
Ziarna głogu rozkładają się na planie przestrzennym
nierównomiernie i z każdym kolejnym obrotem
tygodnia oddalają się – tak od kleszczy portu,
jak i od wiersza, niezainteresowanego zupełnie twardą
granicą czasu. Tyle z elementarza. W nim także zachwiane
jest jakieś następstwo, bo jakikolwiek początek (a jest on
z rozpędu wpisywany we wszystkie formy kanciaste
i prostokątne), wlecze za sobą blaszane butle po takich
czy innych towarzystwach deszczu, śniegu, a najczęściej
obu. Nie ma też końca, więc nic tylko stanąć (o ile stać
może balon spóźniony na przelot) i pokazywać: „a”
za ulice niebieskie i giętkie, „b” za ścięte toczki, jeśli
gdzieś jeszcze pałęta się „passant” – „c” za owe ścięcia
i „d” za ich zbocza. Albo też stanąć tuż obok zdania
i odliczać, wtedy już na chybił trafił i na jawną złość
zegarowi, z wynikiem pochodzącym od uszczypnięć
tarczy, spalonej w szklance światła, dlatego krągłej
jak żyto. Ziarno jest w środku,
ale nie karmi się ziemią.
Nie karmi się stłuczonym ołowiem, nie wchłania tkanin
przez postrzępione pasma ani przez kanały wszystkich
telewizji dawno już powybijanych przez język. To właśnie
znaczy trafić na suszę – dokładnie w chwili, gdy wiersz
staje w miejscu. Najpierw zdejmuje miarę z budynków,
dokładnie zliczając proporcje swych wahnięć, później
obręcze z papierowych lampionów, puszczonych tyłem
do piasku i ognia, aż w końcu trafia do złamanego na pół
wiosła – i jest to metafora szczelnie zamknięta, rozchwiana
w swoim wewnętrznym żywiole przesypywania. Tak też
zaczyna się owa kulistość niechcianych fragmentów, kaskad,
ostrużyn sięgających nisko aż do linii ziemi; i tak zarazem
kończy się ważenie podstaw, zdejmowanie miary z punktu
ciężkości trawionej przez trzciny i cukry, bo równowaga
musi skądś także brać swój początek, a nawet powtarzać się –
czasem dla karty rzuconej po raz pierwszy na szczyt stosu.
Ledwie drgnięcie znamionuje kontynent. Intensywność
zero, pusty kanister z zadanego trybu pracy, jakby przetrwać
oznaczało: gubić ziemię czy wręcz rozpuszczać jej mapę
na terenach podmokłych. Tak przecież trwają
również belki, podpórki ze swoją potrzebą
poprzecznego dryfu – na ukos czy wspak, z pewnością
jednak w krzyżowym ogniu aż do momentu
znalezienia się dokładnie tam, gdzie zawsze
trzeba – całe sekwencje i ciągi pni, dalej
od chwilowych zgrubień naniesionych na papier.
Z nich natomiast dębowe patia, jesionowe drzwi
i cała rozszczelniona przestrzeń wsparta jedynie
na dwóch cienkich zawiasach zostawionych
po czasie. Coś dopowiada, że na wypadek
powrotu. Proszę nakręcić dwa metronomy i patrzeć,
jak mechanika rozmawia sama ze sobą, tak
oddalając muzyczne widmo ściętego stożka,
że już tylko klastry i plamy – plamy i klastry
mogą cokolwiek powiedzieć o czasie. A ich
przecież nie ma (tu już odpowiedź wpisana
w tryb zdania), nie ma niczego, co wtórowałoby
głuchym warknięciom, odwracaniu płachty
na drugą stronę przez „jakieś” siły i „jakiś”
wiatr, nie ma już nawet zgniecionej puszki,
którą dałoby się połączyć z chwytającą ją wędką – na przykład
fizyką sznurka naprężonego na czas brania.
Na przykład.
Bo są również twierdzenia (fizyka wyobraża je
jako wymuszoną pauzę) uwzględniające,
że w końcu coś musi wysypać się,
ze złotych chmur w końcu musi urwać się dystans
i tylko deszcz, jak odmierzał przecinki, tak nadal
odmierza – pozostaje w zdaniach, w kasetach,
wypiętrzonych ścianach. Wiersz, z kolei,
nie musi niczego. Jest rynną, na którą spada
pierwsza sekunda. Schowek na puszki,
jeszcze przed swoją właściwą historią – wciąż
otwieraną i zamykaną, jakby na kształt urodzin –
w nim zaś gra w kamień podtapiający nożyce
i papier, co ma miejsce zawsze w okolicach
srebrnego początku. „To” znosi „tamto”
jako wzór prostej składni. Przepisywana sumiennie,
sumiennie też ubierana w schludne parczki
nie dające niczego ponad niekończącym się
odraczaniem – ukrwień czy arterii,
by pozostać w orbicie spraw prostych – ubierana w białe
puzderka nieistniejących budynków, całych filii
bliźniaczych domów ściśle odgrodzonych od siebie.
Jest takie zdanie:
czerwone światło pada na drugi brzeg burzy, ale nie pada
na owce strzyżone przed deszczem, tak jak nie pada na ostrze
i na człowieka, który jeszcze próbuje nim znaczyć: i własną
rękę, i dźwięczność koła, i pękaty nawias zamknięty nad
ziemią. Tak mówi zdanie o pierwszej sekundzie,
kiedy chce ją dawkować, dzielić na cząstki
aż do pustej daty. Ale ona już płynie,
ta bezkształtna sekunda. Chwilę za nią druga,
która obraca się wokół uchylonych wskazówek,
skrojonych pod kątem tak samo ostrym jak szerokie
bywa rozwarcie. A trzecia to już wprost wyrażone
puszczanie powietrza, wezwanie do wyłapywania
deszczowych baniek na ostatnich prostych, tuż-tuż,
odzieranych z kierunków i smoły, kiedy w powolne
drżenie wchodzą równania ruchu. Drgają też cegły
w rytm wyznaczony przez swoją konstrukcję.
Objawiają się przesunięcia w ramach wędrówek
płyt i powietrznych prądów. Zatem coś przeszło, naprawdę
tamtędy przeszło i zakreśliło pole – tak, że wszelki
margines to odtąd łamiąca się trzcina, wyrwany ustnik,
ślady suszy, zbyt świeżej jeszcze, by zmyła je burza. Bo wiersz
to przecież coś zupełnie innego. Sekundy
dzielące się na barwę roślin i białe miasta
zasypywane gdzieś wciąż w interwałach
bliskich uściskom; później minuty
dalekie w swym pochodzeniu
od drogowych świateł, za to będące ich źródłem,
jeśli przyjąć, że coś jeszcze trzyma się tej powierzchni
złożonej tylko z przeciwstawionych sobie
prędkości. Oddalają się, motyw za motywem,
niemożliwe do równoczesnego objęcia,
przypisy z wyświechtanego posłowia
do książki o płci – aż chciałoby się
nałożyć na siebie dwie opowieści: kołowrotek
i wiatr. Tak mówią wersy
zgodne z literą prawa. Żeby rozsypywać, rozrzedzać,
mówi ostatnie zdanie – nigdy pełne, pozostawione
w pociągu, na torach, w obłym cieniu
rzuconym na dopiero co wymyśloną,
logiczną całość, właśnie psutą – by w końcu,
w tym uruchomionym dla języczka u płci
końcu, wpisać w fleksję coś więcej niż tylko
opuszczony klif, skład suchej ziemi, pył.
pisze rzeczy różne, publikował tu i ówdzie. Wydał „przyjmę/oddam/wymienię”, „jest taki konik”. Wyda (marzec 2024) „Klif, dywiz i sestynę”. Czasem słonecznik.