„Sontag jest skończona”[1], deklaruje w nagraniu z 1992 roku jej samozwańcza następczyni. Za pretekst do wydania przez Camille Paglię (bo o niej tu mowa) tego kasandrycznego osądu posłużyć miała emisja rozmowy, którą Christopher Lydon – w tym samym czasie goszczący Paglię w swoim programie telewizyjnym – przeprowadził wcześniej z samą Sontag. W udostępnionym publiczności fragmencie krytyczka sprawia wrażenie na wpół znudzonej, na wpół zirytowanej pytaniami Lydona, krążącymi wokół postaci Paglii – autorki głośnego wówczas zbioru krytycznoliterackiego „Seksualne persony”. Sontag zarzeka się, że dociekania dziennikarza nie są przez nią zbywane z powodu osobistych antypatii: nazwisko młodszej koleżanki po piórze po prostu nic jej nie mówi. Nieśmiały protest Lydona – próbującego zwrócić uwagę na fakt, że przecież obie autorki zajmują się tą samą problematyką – także zostaje szybko przez nią ucięty („Czy nie rozmawiamy po angielsku?”). To właśnie ostentacyjny (i, jak miała później przyznać, sfingowany) afront ze strony Sontag sprawia, że w Paglię wstępuje maniakalny duch (a raczej: demon) rewanżu. Z wypiekami na policzkach i prędkością karabinu maszynowego recytuje skierowaną pod adresem rywalki – i dotyczącą przyszłości jej rzekomo dogorywającej kariery – wiązankę czarnych wróżb przeplataną peanami na swój własny temat („Jest kompletnie wypalona (…) została pozostawiona w tyle przez młodszą rywalkę (…) [dzięki temu, że Sontag wróciła do mediów – przyp. aut.] ludzie zrozumieli nagle, jak interesująca jestem ja”).
Czy jednak słuszne byłoby bezwarunkowe zdyskredytowanie wszystkich prognoz Paglii? Wbrew jej górnolotnym zapowiedziom (i na przekór nieskrywanym nadziejom), gwiazda Sontag nie zgasła za jej życia; nieuzasadnione byłoby także stwierdzenie, że stało się to bezpośrednio po jej śmierci w 2004 roku. Można pokusić się o wysunięcie tezy, iż odejście pisarki stało się katalizatorem dla pewnego procesu (bo właśnie z powolnym wygaszaniem, a nie gwałtownym zgaszeniem mamy tutaj do czynienia), który wciąż nie został doprowadzony do swojej właściwej konkluzji. Intelektualny dorobek Sontag wciąż stanowi przecież ważny punkt odniesienia, szczególnie w zachodnim kręgu kulturowym. Świadczy o tym choćby to, że jej słynna krytyka etycznych implikacji fotografii – wyrażona po raz pierwszy w latach siedemdziesiątych – często przywoływana jest w kontekście coraz to nowych konfliktów zbrojnych. Sontag doskonale zdawała sobie sprawę z tego, że kanonizacja artykułowanych przez nią idei – uczynienie tego, co „mniejszościowe”, tym, co „większościowe” – nieuchronnie doprowadzi do ich skostnienia (oraz, co za tym idzie, banalizacji). Jak deklarowała w datowanym na 1975 rok wpisie w jednym ze swoich dzienników[2]:
Jestem pisarką adwersarzem, autorką polemiczną. Piszę, by opowiedzieć się za tym, co jest atakowane, i by atakować to, co budzi aprobatę. Budzi to jednak we mnie emocjonalny dyskomfort. Nie mam cichej nadziei, że przekonam innych do swoich poglądów, i czuję niesmak, gdy moje mniejszościowe smaki (idee) stają się smakami (ideami) większościowymi: mam wówczas ochotę ponownie ruszyć do ataku. Nie potrafię nie stawać w kontrze do własnych dokonań. (…) Pisarz interesujący to taki, który szuka przeciwników, problemów(„Jak świadomość…”, s. 384).
Diagnozę tę wydaje się potwierdzać fakt, że zeszłoroczna publikacja niezebranych dotąd esejów Sontag o tematyce feministycznej – błyskawicznie przełożona i wydana przez Karakter jako „Kilka uwag o emancypacji” – została za oceanem przyjęta dość ciepło (aczkolwiek bez większych fanfar). Nie ma nic dziwnego w tym, że współczesny dyskurs feministyczny zdaje się w większości retroaktywnie stemplować uwiecznione w tej „kapsule czasu” obserwacje Sontag: wszak nawet jej niezamierzony (momentami zaś otwarcie niechętny) przykład odegrał znaczącą rolę w nadaniu mu jego obecnego kształtu. Sontag, za życia raczej dystansująca się od jednoznacznej identyfikacji z nurtem krytyki feministycznej, w ostatnich latach coraz częściej określana jest jako jedna z jego świeckich patronek.
(…) współczesny dyskurs feministyczny zdaje się w większości retroaktywnie stemplować (…) obserwacje Sontag
Tym, co potencjalnie mogłoby uchronić intelektualne dziedzictwo Sontag przed trafieniem do kulturowego lamusa, byłaby nie tyle bezrefleksyjna regurgitacja jej poglądów i obserwacji przez przedstawicielki (tudzież przedstawicieli – sama Sontag, jakkolwiek świadoma materialnego wpływu, jaki płeć miała na przebieg jej kariery, z reguły stroniła od autoidentyfikacji jako kobieta-krytyk) młodszego pokolenia, lecz raczej kultywowanie przez nich określonej krytycznej metody – tej samej metody, którą sama Sontag przejęła od swoich poprzedniczek i poprzedników. Wyszczególnić należałoby tutaj przede wszystkim przedstawicieli tzw. nowojorskiej inteligencji, a więc marksistowskich pisarzy i krytyków skupionych wokół czasopisma „Partisan Review”. Sontag przyznała w jednym z wywiadów, że „pisanie dla »Partisan Review« i bycie czytaną przez grono 5000 osób” było swego czasu szczytem jej nastoletnich ambicji. Krytyczka nie stroniła od kontrowersyjnych osądów – przywołać można w tym kontekście chociażby określenie przez nią w latach sześćdziesiątych białej rasy mianem nowotworu na tkance ludzkiej historii – lecz, w przeciwieństwie do Paglii, kontrowersyjność nigdy nie była dla niej celem samym w sobie. Jak pisała w dzienniku z 1977 roku:
Jedyne, co się liczy, to idee. Wspierają je zasady [moralne].
Albo jest się człowiekiem poważnym, albo nie. Trzeba być gotowym do poświęceń.
Nie jestem liberałem („Jak świadomość…”, s. 417).
Jeśli trzeba by wskazać jeden epitet, który najczęściej przywoływany jest w kontekście dyskusji o Sontag i jej kulturowej spuściźnie, byłoby to najprawdopodobniej określenie „ostatnia”. Ostatnia literacka gwiazda (podobny osąd pada już na pierwszych stronach wydanej w 2019 roku autoryzowanej biografii krytyczki), ostatnia publiczna (alternatywnie: amerykańska, żydowska, nowojorska…) intelektualistka, ostatnia z wielkich krytyków kultury, ostatnia orędowniczka ideałów nowej lewicy… Od czasu śmierci Sontag w 2004 roku krytycy i komentatorzy prześcigają się w wymyślaniu nowych sposobów na podkreślenie jej unikalności. Przypisywany Sontag tytuł „czarnej damy” tudzież „arcykapłanki”, „cesarzowej” lub „Sybilli” (jak pisałam, zdawała się kolekcjonować górnolotne epitety) nowojorskiej sceny literackiej nie był jednak zupełnie bezprecedensowy. Podobnym statusem cieszyła się wcześniej chociażby Mary McCarthy (jako pierwsza nosząca miano środowiskowej „czarnej damy”), z kolei jeszcze przed nią – Hannah Arendt. Sontag, przy całej swojej niechęci do jakiegokolwiek systemu klasyfikacji, który opierać miałby się na tak incydentalnym atrybucie jak płeć (lub seksualność, lub pochodzenie etniczne), niezupełnie odcinała się od reprezentowanego przez te belletrists sans merci (zapożyczając ukuty przez Jamesa Wolcotta termin) intelektualnego rodowodu. Jak zdradzają jej zapiski, za swoich poprzednikówuważała raczej europejskich filozofów i teoretyków pierwszej połowy XX wieku. Z nietypową dla siebie pokorą znosiła przy tym docinki McCarthy, która – jeśli wierzyć jej biografom – odnosiła się do młodej Sontag (już wtedy namaszczonej przez nowojorskie salony na jej następczynię) w ozięble protekcjonalny sposób. Jak głosi anegdota, podczas jednego ze środowiskowych obiadów McCarthy podobno przywitała Sontag wymownym „Słyszałam, że jesteś nową mną”. Jak miało się okazać, przydomek „nowej McCarthy” znalazł odbicie w rzeczywistości – błogosławieństwo starszej pisarki ostatecznie wcale nie było potrzebne Sontag do tego, żeby zająć jej dawne stanowisko we wspomnianym „Partisan Review”.
Jakiś czas później sytuacja się odwróciła: na horyzoncie pojawiła się bowiem pretendentka do tytułu „nowej Sontag”, z którym już na początku lat siedemdziesiątych identyfikowała się Paglia. Pierwsze zetknięcie Sontag z jej przyszłą rywalką miało miejsce w 1973 roku, kiedy to czterdziestoletnia krytyczka została poproszona o wygłoszenie przemówienia w murach Bennington College: uczelni, której studentką była młodsza od niej o czternaście lat Paglia. Jak autorka „Seksualnych person” wspominała po latach, amerykańska kultura nie oferowała wtedy zbyt wielu wzorców kobiet-intelektualistek – Sontag z racji tego funkcjonowała jako jeden z nielicznych punktów odniesienia. Oczekiwania Paglii wobec pisarki były jednak na tyle wygórowane, że Sontag z krwi i kości – scharakteryzowana przez młodszą koleżankę po piórze jako „spuchnięta”, „zdezorientowana” i „osowiała” – nie była w stanie dorównać quasi-platonicznemu ideałowi czołowej bywalczyni literackich salonów. Paglia nie była osamotniona ani w aspirowaniu do dotknięcia szat krytyczki, ani w gorzkim rozczarowaniu, które spadło na nią po wyczekiwanym momencie kontaktu. Podobnie jak miało to miejsce dekadę wcześniej, namaszczenie swojej następczyni przez ówczesną mistrzynię nie doszło ostatecznie do skutku. Czy to jednak skłonność Sontag do znajdowania wrogów wśród niedoszłych uczniów oraz byłych przyjaciół rzeczywiście przyczyniła się do trwającego od momentu jej śmierci stanu impasu na scenie amerykańskiej krytyki?
Powiedzieć, że Sontag nie miała reputacji łatwej w obyciu osoby, to nie powiedzieć nic. Benjamin Moser – autor wspomnianej już, jak dotąd najobszerniejszej (bo ponad osiemsetstronicowej) biografii krytyczki „Sontag: Her Life and Work”[3] – zdecydowanie nie mógł narzekać na niedostatek relacji z pierwszej ręki. Właściwy życiorys jego bohaterki wydaje się bowiem pokryty – żeby nie powiedzieć: zakryty – nieprzeniknionym niemal gąszczem zwierzeń, wrażeń, rozgoryczeń, zażaleń i mniej lub bardziej wiarygodnych anegdot. Takie bogactwo materiału Moser zawdzięczać mógł szczodrości (zakrawającej na skwapliwość) wykazywanej przez szeroki wachlarz figur, które przynajmniej przez krótki czas miały okazję albo przywilej znaleźć się w orbicie Sontag. Nawet przychylne jej osoby nie były w stanie powstrzymać się od mniej lub bardziej bezpośrednich nawiązań do pielęgnowanych przez dekady uraz lub szczególnie dotkliwych przytyków, których przyszło im doświadczyć ze strony krytyczki. Sontag nigdy nie stroniła od jawnych konfrontacji; nic więc dziwnego, że – biorąc pod uwagę legendarną już ciętość jej języka – tak wiele osób z najbliższego otoczenia odważyło się odnieść do niezażegnanych konfliktów i niezagojonych ran dopiero piętnaście lat po jej śmierci.
Faktem jest także to, że oczekiwania Sontag wobec innychbyły często przesadnie wygórowane – bladły jednak w porównaniu z oczekiwaniami, które już od najmłodszych lat stawiała sobie samej. Jak pokazują jej dzienniki, Sontag potrafiła być w ocenie swojego dorobku nie mniej bezlitosna, niż mieli to w zwyczaju jej najsurowsi krytycy:
Z biegiem czasu przekonywałam się także, że brakuje mi inteligencji, by zostać Schopenhauerem, Nietzschem, Wittgensteinem czy Simone Weil. Postanowiłam wejść w ich towarzystwo jako uczennica; pracować na ich poziomie. Wiem, że miałam – że mam – dobry umysł, może nawet potężny. Dobrze przenikam różne sprawy – + porządkuję je, + korzystam z nich. (Mój kartograficzny umysł). Nie jestem jednak genialna. Zawsze o tym wiedziałam. Nie mam dość dobrego umysłu, nie jest naprawdę najwyższej próby. Mój charakter, moja wrażliwość są mimo wszystko zbyt konwencjonalne („Jak świadomość…”, s. 165).
W innym wpisie definiuje z kolei rzekome mankamenty swojego stylu:
Problem: rozwodnienie mojego pisarstwa. Jest ubogie, od zdania do zdania. Zbyt architektoniczne, zanadto dyskursywne („Jak świadomość…”, s. 64).
Sontag – przeplatając megalomanię z dobitną samoświadomością – nakreśla w zapiskach proces żmudnej autokreacji swojej publicznej tożsamości („W »życiu« nie chcę być sprowadzana do swoich tekstów. W »tekstach« nie chcę być sprowadzana do swojego życia” [tamże, s. 347]). Wyszczególnia w nich warte naśladowania wzorce („Najlepszy wzór tonu, w jakim należy prowadzić wywiad: Robert Lowell…” [tamże, s. 331]) i definiuje swoją docelową pozycję w literackim światku („Moja rola: intelektualistka adwersarz” [tamże, s. 367]). Nawet na kartach tak prywatnego medium, jakim jest pamiętnik to Sontag-osobistość wydaje się górować nad Sontag-osobą (ochrzczoną przez nią mianem „Panny Bibliotekarki”). Ta pierwsza, epatująca pozornie niewymuszoną aurą nonszalancji, słynęła ze swojej powściągliwości i opanowania – a więc walorów, do których na przestrzeni praktycznie całego życia nieudolnie aspirowała ta druga. Jak pokazują dzienniki, Sontag była aż do bólu świadoma własnych ułomności i nie ustawała w próbach ich wyplenienia. Krótko po debiucie na nowojorskich salonach wspomniana już Mary McCarthy miała wytknąć Sontag to, że zbyt często się uśmiecha – rzekomo zdradzało to jej „prowincjonalność”. Uwaga ta ma swoje echo w uwiecznionej w jednym z wpisów litanii autoreprymend: „Nie starać się być zabawna (…) Mniej się uśmiechać, mniej mówić” („Odrodzona..”, s. 277). Trudno o trafniejszą diagnozę autodestrukcyjnych tendencji pisarki niż ta, która postawiona została w przedmowie do dzienników przez jej własnego syna: „szczęście (…) nie stanowiło (…) źródła, z którego potrafiłaby głęboko zaczerpnąć” („Jak świadomość…”, s. 8). Warto przy tym wspomnieć, że jednym z zarzutów, które krytycy najczęściej stawiali biografii autorstwa Mosera, była uwidaczniająca się w tekście tendencja autora do „kanapowej psychoanalizy” oraz nadmiernej patologizacji swojego przedmiotu. Rzeczywiście: jest to impuls, któremu niełatwo się oprzeć, szczególnie w obliczu takiego bogactwa materiału oraz – niejako implikowanej przez podjętą na krótko przed śmiercią decyzję o umożliwieniu publikacji dzienników poprzez sprzedaż ich Uniwersytetowi Kalifornijskiemu – aprobaty (a przynajmniej braku jednoznacznej dezaprobaty) samej krytyczki. Przesadą byłoby jednocześnie stwierdzenie, iż wgląd do dzienników Sontag, jakkolwiek humanizujące by one nie były, czyni ją przystępną.
Sontag (…) nakreśla w zapiskach proces żmudnej autokreacji swojej publicznej tożsamości
Dzienniki dostarczają przynajmniej jednej potencjalnej odpowiedzi na pytanie, dlaczego śmierć Sontag doprowadziła do przerwania linii dziedziczenia tytułu „pierwszej damy amerykańskiej krytyki” – odpowiedzi, która wcale nie ma związku z rzekomymi ubytkami osobowości krytyczki. Sontag, podobnie jak jej poprzedniczki (oraz poprzednicy), ponad wszystko ceniła bowiem szeroko definiowaną powagę (seriousness). Mowa tutaj nie tyle o określonych inklinacjach charakterologicznych – aczkolwiek zdecydowanie nie można odmówić jej tego aspektu osobowości – lecz raczej o reprezentowanym przez Sontag podejściu do swojej profesji. Piszący dla „New Yorkera” Tobi Haslett w eseju na temat krytyczki wysuwa tezę, że powaga pełniła dla Sontag funkcję „błyszczącej maczety”, która umożliwiła jej przedzieranie się przez gąszcz „amerykańskiego filistynizmu”. Jak z kolei (i w znacznie mniej górnolotny sposób) definiuje swoją powagę sama Sontag, stanowiła ona dla niej wartość „niezbędną do istnienia jako istota moralna”, a to właśnie „moralna inteligencja” obdarzać miała pisarza „prawdziwym autorytetem” („Jak świadomość…”, s. 272). Co jednak kluczowe: ani definiowana w etycznych kategoriach powaga, ani tym bardziej wiara w faktyczną misję publicznych autorytetów (czy to moralnych, czy to intelektualnych) nie mają swojego odbicia we współczesnym paradygmacie socjokulturowym. Innymi słowy, to nie właściwe idee Sontag, lecz raczej jej ideały – charakteryzowane przede wszystkim przez rygorystyczne standardy moralno-intelektualne, którym mało kto (włączając w to nawet albo przede wszystkim ją samą) był w stanie podołać – są dzisiaj passé. Warto zauważyć, że Sontag w istocie świetnie zdawała sobie sprawę z faktu tego nieuchronnego przesuwania się kulturowego okna Overtona, pisząc w 1996 roku:
Dziś, trzydzieści lat później, demontowanie standardów powagi dobiegło już niemal końca. Towarzyszy mu rozwój kultury, której najczytelniejsze, najbardziej przekonujące wartości wytwarza przemysł rozrywkowy. Obecnie sama idea powagi (czy czcigodności) wydaje się większości ludzi uroczo dziwna, „nierealistyczna”, a gdy przypadkiem dopuszczą ją jednak do świadomości, jawi im się jako coś niezdrowego.
Jak określił to jej biograf, Sontag odgrywała rolę jednoosobowej „tamy”, która pozostawała niewzruszona w obliczu rozbijających się o nią „fal estetycznego i moralnego zepsucia” – nic więc dziwnego, że jej śmierć doprowadziła w końcu do powodzi. Co jednak istotne, postawa Sontag miała przy tym niewiele wspólnego z założeniami tak zwanej polityki tożsamościowej, która w ostatnich latach rzeczywiście odcisnęła swoje piętno na zachodnim dyskursie kulturowym – w tym wypadku nie można bowiem mówić o powadze, lecz raczej o poważaniu (respectability), nierzadko funkcjonującym jako jej nieudolny zamiennik. Biorąc z kolei pod uwagę widmo postironii unoszące się w ostatnich latach nad szeroko pojętą dziedziną krytyki kultury (przynajmniej w jej amerykańskim wydaniu), trudno pozbyć się wrażenia, że być może to właśnie Paglia – przez dekady nieudolnie podgryzająca kostki Sontag – może mieć tutaj ostatnie słowo. Wszak, w przeciwieństwie do swojej niegdysiejszej rywalki, nie jest ona w żaden sposób ograniczona przez etyczne i estetyczne skrupuły; jeśli krytyka była dla Sontag misją, dla Paglii jest ona tylko grą. Prawie wszystko – począwszy od propagowania pseudonaukowych idei New Age, kończąc zaś na flircie ze skrajną prawicą – jest dozwolone tak długo, jak tylko czyni się to z przymrużeniem oka i skrzyżowanymi za plecami palcami.
Paglia, w przeciwieństwie do Sontag, nie może także narzekać na brak współczesnych naśladowców. Szczególnie warte uwagi jest w tym kontekście środowisko „dirtbag left” skupione wokół nowojorskiej mikrodzielnicy Dimes Square (skądinąd utożsamianej także z nurtem alt-right). Potraktowanie Paglii jako pionierki i patronki tego szczepu samozwańczej „populistycznej lewicy”[5] – a za taką uznawana jest chociażby przez Annę Khachiyan i Dashę Nekrasovą, prowadzące podcast „Red Scare” i jeszcze do niedawna czołowe figury „dirtbag left” – przynajmniej częściowo tłumaczyłoby ostatni skręt ideologiczny wielu z jego członków założycieli. W przypadku Khachiyan i Nekrasovej ostatecznie zakończył się on udzieleniem poparcia dla prezydentury Donalda Trumpa i, co za tym idzie, ostatecznym porzuceniem antykapitalistycznego kontrarianizmu na rzecz establishmentowego reakcjonizmu. Sama Paglia, pomimo (lub, paradoksalnie, dzięki) kultywowanej od lat dziewięćdziesiątych dekadenckiej reputacji, także stała się w ostatnich latach swoistą ulubienicą mainstreamowych prawicowych mediów: wspomniane już okno dyskursu zostało w ostatnich latach nie tyle przesunięte, co wręcz roztrzaskane.
Paglia, w przeciwieństwie do Sontag, nie może (…) narzekać na brak współczesnych naśladowców
Nieubłaganie pokrywający się mchem posąg Sontag wciąż rzuca wystarczająco długi cień – sympatia, którą konserwatywny establishment wydaje się obecnie obdarzać Paglię i jej „córki”, jest bowiem warunkowa i wynika z wciąż żywego kompleksu Sontag, na który od dekad choruje zachodnia prawica. Paglia i jej naśladowczynie funkcjonują w tym kontekście nie tyle jako niezależne myślicielki, lecz jako antytezy pewnej postawy estetyczno-ideologicznej – bezwarunkowo i niezłomnie podporządkowanej wspomnianej już wartości powagi – której archetypem była właśnie Sontag. Dwie dekady po swojej śmierci krytyczka przynajmniej w ten sposób pozostaje kością w gardle swych intelektualnych i ideologicznych adwersarzy. Z kolei jej dzieła – aczkolwiek pozbawione już pierwotnej aury radykalności – wciąż się nie zdezaktualizowały. Choć ich kanoniczny („większościowy”) status, cementowany przez liczne dodruki i wznowienia (do których zalicza się cały szereg polskojęzycznych przekładów), sam w sobie zapewne nie zadowoliłby Sontag (łaknącej przecież produktywnej polemiki), to jednak uwieczniona w tekstach Sontag metodologia składa się na realny spadek krytyczki. Jest to równocześnie scheda, która póki co zmuszona jest oczekiwać na kolejne, bardziej sprzyjające drganie zeitgeistowego wahadła.
[1] Wszystkie tłumaczenia pochodzą od autorki artykułu, chyba że zaznaczono inaczej.
[2] Dwutomowe wydanie zebrane w wybitnym tłumaczeniu Dariusza Żukowskiego zostało ostatnio wznowione przez wydawnictwo Karakter.
[3] B. Moser, „Sontag: Her Life and Work”, Ecco, New York 2019.
[4] S. Sontag, „Trzydzieści lat później”, [w:] tejże, „Przeciw interpretacji i inne eseje”, tłum. D. Żukowski, Karakter, Kraków 2018, s. 418.
[5] Warto zaznaczyć, że „populizm” w tym kontekście wyrażany jest przede wszystkim poprzez zerwanie z obowiązującym w większości progresywnych środowisk paradygmatem politycznej poprawności.

Susan Sontag
„Odrodzona. Dzienniki, tom 1, 1947–1963”, przeł. Dariusz Żukowski, Karakter, Kraków 2024 (wyd. 2), 312 stron.

Susan Sontag
„Jak świadomość związana jest z ciałem. Dzienniki, tom 2, 1964–1980”, przeł. Dariusz Żukowski, Karakter, Kraków 2024 (wyd. 2), 504 strony.

Susan Sontag
„Kilka uwag o emancypacji”, przeł. Dariusz Żukowski, Karakter, Kraków 2024, 176 stron.
(1999) polonistka, anglistka, doktorantka w SDNH UW. Zajmuje się modernizmem (a raczej: modernizmami), komparatystyką literacką, dwudziestowieczną poezją oraz historią krytyki kultury i myśli lewicowej w ich anglofońskim wydaniu.
