Konrad Janczura: Od dłuższego czasu zastanawia mnie miejsce bookstagramu w ogólnie pojętym świecie literackim. Z jednej strony trudno traktować go całkiem serio: to przede wszystkim marketing, książkowy marketing odmieniany przez wszystkie przypadki. Jednocześnie reguły rynku kulturalnego w ostatnich latach dynamicznie się zmieniają i niemal zupełna nieobecność klasycznej krytyki literackiej w mainstreamie może być tego symptomem. Czy bookstagram ją zastąpił, tak jak rap w zasadzie wyparł większość form piosenki? Czy bookstagram ma do zaoferowania coś więcej niż wymyślne zdjęcia książek, autorów i książek z autorami? Przede wszystkim, czy chodzi w nim w ogóle o jakikolwiek tekst krytyczny?
Zuzanna Sala: Sama myślę nad tym od jakiegoś czasu i udało mi się wykształcić jedynie bardzo niejednoznaczny stosunek do tego zjawiska. Nie da się ukryć, że na popularne konta składa się głównie wysoka jakość produkcyjna kontentu wizualnego (na przykład rolek z ładnymi produktami albo makijażem zainspirowanym daną książką) połączona ze skrótowym streszczeniem fabuły, czasem wręcz pochodzącym wprost od wydawcy. Te treści nawet nie leżały nie tylko koło krytyki literackiej, ale i niezobowiązujących wymian opinii o danym tekście czy poleceń rzucanych w gronie znajomych. Nie ma w nich ani interpretacji, ani wartościowania – jest za to ekspresja inspirowana znajdującym się w punkcie wyjścia tekstem literackim. Dokumentne bzdury na ten temat szerzy już sam tytuł wywiadu, którego Wojciechowi Szotowi dla „Wyborczej” udzielił @to_ten_truskolaski: „Bookstagram pokazał, że książka jest nie tylko dla elit. Potraktował ją jak każdą inną rozrywkę”. W tej diagnozie przypisuje się przecież osiągnięcia takich socjalnych zdobyczy jak publiczna edukacja mediom społecznościowym. Ze swojej strony postulowałabym też zachowanie pewnego sceptycyzmu wobec stanowiska, że koncept „książka to rozrywka jak każda inna” jest istotnie nowy i emancypujący.
KJ: … i chyba już nie taki znowu prowokujący.
ZS: Dokładnie! Naprawdę nie sądzę, żeby dziś największym wrogiem progresywnego myślenia o kulturze był w Polsce elitaryzm. Stawianie sprawy w ten sposób to pozorowanie kontrowersji za pomocą mylenia egalitaryzmu z komodyfikacją (stanowisko bardzo dziś częste, bo żyjemy w ideologicznym złudzeniu, że zasady rynku są w zasadzie synonimem demokracji). Najbardziej irytująca jest jednak retoryka koryfeuszy tej rzekomej demokratyzacji kultury, napakowana stawianiem się w roli posłańców „niewygodnej prawdy” wobec broniących swojego przywileju elit. Naprawdę trudno mi sobie wyobrazić, jak bardzo trzeba nie rozumieć obecnej sytuacji produkcji kulturowej, żeby łykać te argumenty.
Biorąc pod uwagę to wszystko, o czym dotychczas powiedzieliśmy, można łatwo postawić krzyżyk na całym zjawisku. Bookstagram? Do kosza, nic tu nie ma. Tyle że to też nieprawda. Niefrasobliwość medium, ulotność instagramowych relacji, specyfika toczonych dyskusji i tak dalej – to wszystko rzeczy, które umożliwiają casualowe formułowanie mocnych opinii i zderzanie ich z reakcjami grona ludzi zainteresowanych podobnymi problemami. Nie bez powodu ukuty przez Mateusza Kosteckiego z peja @ksiazkimozgi termin „prababkizm” przeniknął (choćby na chwilę) do drukowanych tekstów. Autorowi żartobliwej prowokacji udało się uchwycić coś, czym jesteśmy już chyba wszyscy zmęczeni. Tymczasem tradycyjna krytyka literacka dość konsekwentnie odmawiała zmierzenia się z tym zmęczeniem i namysłu nad jego przyczynami.
Bardzo kontrintuicyjne było też dla mnie zauważenie, że negatywne komentarze dotyczące książek mają się na bookstagramie jak najlepiej. W czasach, kiedy recenzenci i autorzy głównie klepią się po główkach z satysfakcją, ludzie w social mediach nie szczędzą książkom mocnych słów. Nie chcę być zrozumiana źle – szkalowanie nie jest w moim przekonaniu wartością samą w sobie. Ale w ogólnym zaduchu samozadowolenia (unoszącym się zwłaszcza w wysokonakładowej prasie), wobec gestów normalizujących wizję krytyki pozbawionej krytycyzmu i akceptującej z dobrodziejstwem inwentarza rozstrzygnięcia zaczerpnięte z rynku książki (zobacz: słynny tekst Jakubowiaka), tę socialmediową swobodę w formułowaniu bezlitosnych ocen odczuwam jako powiew świeżości.
W sumie jestem ciekawa, co Ty na to. Widzisz inne proporcje zachwytów i połajanek w krytyce i w bookstagramerskich notach o książkach, czy to kwestia tego, co we mnie ujrzały algorytmy (i w jakie bańki zostałam wtłoczona)?
KJ: Poruszyłaś tyle istotnych wątków, że nie wiem, od którego zacząć.
Wydaje mi się, że w ogóle cała ta internetowa fala ludzi komentujących literaturę wzięła się z popularności notek książkowych z tygodników opinii. Literackie dziennikarstwo jest czymś, co najpierw wyparło krytykę z gazet, a potem zaczęło się replikować w kolejnych, wyrastających po sobie internetowych modach. Wyszło na to, że dziennikarze i blogerzy (jak Wojciech Szot czy Michał Nogaś) szumnie zaczęli się nazywać krytykami literatury (choć wiadomo, nie jest to też żaden zaszczyt), a na nich wyrósł cały bookstagram, który na ten moment jest już właściwie tak ogromny, że nie sposób go nawet zdefiniować. Osobiście znam konta osób, które jakoś związane są z literaturą i trudno nazwać je klasycznymi bookstagramerami (choć nawet nie wiem, którzy to ci „klasyczni”). Anna Karczewska, Agnieszka Budnik czy Aleksandra Pakieła są bardzo aktywne w tym świecie, natomiast nie wiem do końca, o co chodzi w tej aktywności. Na moje oko bookstagram świetnie służy pozycjonowaniu własnego wizerunku za pomocą książek. Dzięki książkom ostatecznie można wygenerować wiele słów kluczy i się pod nie podłączyć, tak jak i można zrobić sobie z nimi sporo różnych zdjęć, które internetowe algorytmy bardzo lubią. Na pewno też wydawnictwa płacą za tę reklamę, tylko czy im się to faktycznie opłaca?
Inna sprawa – czytelnictwo. W przestrzeni internetu o każdej książce powstaje mnóstwo tekstów, ale większość z nich ma format rozszerzonego leadu z jakimś pseudo-opiniującym frazesem, typu „<książka> nie daje gotowych recept / nie pozwala o sobie zapomnieć”. Możliwe więc, że rzeczywiście SEO jest tu dominującym aspektem. Książki łączą się ostatecznie z tyloma różnymi zmiennymi (tytuł, temat, autor, kraj, narodowość i tak dalej), że stanowią świetny sposób na poszerzanie zasięgów. I zapewne dostrzegło to rodzime pole literackie, oddając dziennikarzom, blogerom i bookstagramerom zasadniczą inicjatywę. Bo kiedy ostatnio jakieś wydawnictwo pytało o opinię Dorotę Kozicką czy Jarosława Fazana? Może po prostu zmieniło się czytelnictwo, które nie chce już autorytetów i ich zawiłych dyskusji. Każdy chce samemu performować czytanie książek, tak jak od dawna ma to miejsce na przykład wśród słuchaczy płyt. Zmieniają się chyba funkcje tekstu literackiego, zmienia się pozycja drukowanej prasy, coraz trudniej też stworzyć definicję książki literackiej i wskazać kryteria jej wartościowania. Kolejne teksty ubiera się w ramy lifestyle’u, docenia się bardziej elementy dotąd niedoceniane: okładki, fonty, ilustracje, skład. I to chyba nie chodzi tyle o samą relację produktową, co o stworzenie dla literatury nowej formy elitarnego luksusu, seksapilu.
I tu właśnie dochodzimy do przedmiotu wielu sporów. Jest to moim zdaniem chyba najbardziej grząski temat, bo dyskusje same w sobie internet kompletnie zdewaluował. Powiedzenie, że nie ważne co mówią, ważne żeby mówili, jest chyba bardziej aktualne niż kiedykolwiek. Najbardziej istotne są bowiem opinie, które generują kolejne opinie, a więc opinie skrajne. W ten sposób buduje się pozycję sprzedażową książki: dzięki liczbie reakcji. Tak więc jedna z podstawowych funkcji krytyki, funkcja niuansowania – jest tu zupełnie niepotrzebna.
Prawdę mówiąc, chyba dopiero podczas studiów na kierunku krytyka literacka zrozumiałem, czym ona jest i, jednocześnie, jak bardzo jest ona sztuką dla sztuki. I choć wiem, że w kameralnym gronie ludzi wpływowych (i nie mam tu na myśli tylko ludzi literatury, ale też polityków i biznesmenów związanych z wiele lat trwającymi frakcjami) tradycyjna krytyka literacka jest czytana, to większość krytyków nie może nawet do tego masońskiego kręgu aspirować. A więc: bookstagram nie pokazał, że książka nie jest dla elit, mam wrażenie, że pokazał coś zupełnie innego. Elitaryzm i snobizm są pożądane w handlu literaturą, natomiast dla krytyki literackiej są do zdefiniowania na nowo.
(…) bookstagram nie pokazał, że książka nie jest dla elit, mam wrażenie, że pokazał coś zupełnie innego
ZS: Twoje doszukiwanie się źródeł bookstagramerskich notek w wypchnięciu krytyki literackiej poza mainstreamowe media (na rzecz dziennikarstwa kulturalnego) jest dla mnie nowym punktem widzenia i faktycznie nieoczywistym rozpoznaniem. To ciekawa myśl, w której warto byłoby trochę skrupulatniej pogrzebać, ale na pierwszy rzut oka wydaje mi się ona trafiona. Tym, co łączy krótkie noty w tygodnikach opinii ze sposobem opisywania książek na Instagramie, jest między innymi ściganie się na nowości. Jakimś absurdem wydaje mi się robienie wartości z napisania o czymś „jako pierwszy/pierwsza” – a tak dzieje się zarówno w socialach, jak i w mediach tradycyjnych. I bookstagram, i mainstreamowe czasopisma mają tendencję do ciśnięcia wydawców o przedpremierowe egzemplarze na długo przed zaplanowaną datą wydania oraz ignorowania książek chwilę po ich premierze (swoją drogą: to śmieszne, ile się standardowo dzieje wokół różnych tytułów na miesiąc przed ich oficjalną premierą oraz jak bardzo dzień premiery wyznacza początek końca życia przeciętnej książki). Ulgę w tym pościgu zapewnia rzeczywiście chyba tylko tradycyjna krytyka literacka, która nie wstydzi się publikować recenzji nierzadko półtora roku po premierze danej książki, a już na pewno woli napisać późno niż szybko i głupio.
Ale z drugiej strony: czy zwróciłeś uwagę na to, że dziś forma krótkich not o książkach jest znacznie rzadziej eksplorowana przez media literackie niż choćby przed dziesięcioma czy piętnastoma laty? Kiedyś każde czasopismo kulturalne miało krótkie notki – i one bynajmniej nie ograniczały się do opisu treści książki. Paweł Kozioł w „Lampie” pisał na jednej rozkładówce o 4–6 książkach na raz, robiąc przegląd poetyckich nowości, czasem skrótowo się wyzłośliwiając, czasem rzucając (jakby mimochodem) naprawdę wnikliwą uwagą interpretacyjną. W „REDzie” był dział nazwany bodaj „Krótka lufa”, w którym pojawiały się noty na 1–2 tysięcy znaków. A to tylko dwa przykłady z samego brzegu mojej pamięci.
Dzisiaj to już niemal nie funkcjonuje w literackich mediach. Internetowe czasopisma z wnikliwą krytyką przesunęły się w stronę dłuższych szkiców. I to jest generalnie jakościowa zmiana na plus. Mam jednak wrażenie, że jednocześnie paraliżuje bieżącą rozmowę o książkach i uniemożliwia dowiadywanie się na szybko, co w trawie piszczy. Krytycy boją się pisać zbyt skrótowo, za szybko – i produkują jedną recenzję na dwa miesiące. A niejako obok ich pracy ma miejsce popularyzacja (robiona przez osobne grono ludzi). Dziwny podział pola – może i merytoryczny, ale nie jestem pewna, czy funkcjonalny.
Ja zresztą pozostaję jak najdalsza od negowania roli popularyzatorów. Bardzo często zajmują się oni bowiem oddolnym animowaniem życia czytelników (na przykład przez dyskusyjne kluby książki). Ze względu na przystępną formę produkowanych przez siebie treści i spore zasięgi są w stanie sprawić, że ktoś w ogóle się dowie o istnieniu jakichś tytułów/oficyn/zjawisk. Social media przez swoją wszechobecność i czasożerność (której większość z nas się poddaje z większym lub mniejszym oporem) są świetną przestrzenią do promocji bardziej zaawansowanych rozważań, do odsyłania dalej. Ja na przykład weszłam na bookstragrama właśnie z powyższych powodów. Z jednej strony czułam, że często nie mam co zrobić z moimi niedomyślanymi (nierozwiniętymi w kierunku pogłębionego szkicu) luźnymi kminkami, którymi czasem mam potrzebę się podzielić. Z drugiej strony kierowała mną intuicja, że bookstagram to niezłe narzędzie do popularyzacji dłuższych i poważniejszych tekstów, które publikuję w niszowej prasie literackiej. I to się generalnie sprawdza, chociaż nie na masową skalę. Liczba ludzi, którzy do mnie piszą, żeby podyskutować o jakichś rozpoznaniach z moich recenzji czy artykułów, wzrosła skokowo, odkąd mam konto bookstagramerskie. Nie czuję, żebym sprzedała duszę – czuję, że jest to narzędzie silniejsze od nas, z którym można jednak próbować jakoś pogrywać. A Ty? Nie dostrzegasz potencjału w tej strategii przechwytywania medium na swoje własne potrzeby?
KJ: Zgoda, ale tu chyba trafiamy na pierwszą minę, bo wypadałoby zdefiniować, co mamy na myśli jako core bookstagramu. Czy każda osoba wygłaszająca opinię o książkach na instagramie to już bookstagram? Czy „prawdziwi” bookstagramerzy to osoby zarabiające na polecajkach? Czy bookstagram ma swoją sferę meta, którą rozumieją tylko wtajemniczeni, „siedzący w tym biznesie”?
I teraz przypomina mi się, jak w 2017 debiutowałem literacko wraz z kilkoma innymi osobami, które zrobiły większe bądź mniejsze kariery. Był wtedy chyba pierwszy taki boom na debiuty, co łączyło się z eksplozją fejsbukowych recenzji i tendencją schyłkową prasy tradycyjnej. Wówczas to blogerzy z jednego z najbardziej znanych polskich fanpejdży, którzy dziś zasiadają w komisjach nagród… pisali do nas wiadomość typu „mogę się dołączyć do promocji nowej książki za 1000 zł”. Nikt z piszących nie odważył się tego wówczas upublicznić, ze strachu przed hejtem i konfliktem ze światem recenzenckim, którego naturalną konsekwencją mogło być upchnięcie w kategorię „kiepskiej baletnicy przeszkadza rąbek od spódnicy”. Ale to wszystko się rozlało, bo internet wciąż buduje swoją przewagę nad innymi mediami przez iluzję casualowości, na którą wielu się łapie. Notki blogowe udają spontaniczne, podobnie jak notki instagramowe. W rzeczywistości są syntezą wielu skoordynowanych działań, nie zdziwiłbym się nawet, jeśli umyślnymi byłyby błędy gramatyczne tudzież merytoryczne, których przecież jest pełno (i to nie tylko moje zdanie), aby pokazać autora jako osobę jak najbardziej casualową.
Naturalni, niemarketingowi użytkownicy social mediów służą dziś chyba za tło dla całej tej walki o klienta. Nadzieja jednak w tym, że przez popularyzację czytelnictwa, która być może się dokonuje (o czym wcale nie jestem przekonany), wzrośnie głód na opinię bardziej staranną, nieszablonową, a może po prostu szczerą. Bo konwencjonalizacja rozszerzonych blurbów/streszczeń, które szerzą się na bookstagramie, nie służy szczerości. Te tendencje wpływają również na recenzje w magazynie „Książki” czy na blogach typu Kurzojady czy Książki na ostro.
ZS: No dobrze, ale zwróć uwagę na jeden kluczowy fakt: jeśli patrzysz na centrum (to znaczy na te miejsca, gdzie są naprawdę duże grupy odbiorców, a całość komunikacji jest bardzo sprofesjonalizowana), to zawsze trafisz na doszczętnie skomodyfikowane teksty. Najlepiej zarabiającym polskim pisarzem jest Remigiusz Mróz, a po piętach depcze mu autorka „Kici koci”, Anita Głowińska. Ten pierwszy produkuje pełne błędów faktograficznych fabuły gatunkowe na absolutnie masową skalę (najpewniej jest demonem pracy, tego mu nie odbieram), a ta druga ma tak silną fanbazę, że boję się złego słowa powiedzieć o spizganej mordce Packa, żeby mnie przypadkiem nie zalała fala nienawistnych komentarzy. Nie odbieram pracowitości i zasług tym autorom, ale nie mam też najmniejszych wątpliwości, że to nie oni – podpisując umowy na kolejne współprace i rozwijając swój merch – tworzą dziś historię literatury. Kiedy się zastanawiam „co ciekawego współcześnie mogę znaleźć w książce literackiej?” nie spoglądam na Remigiusza Mroza, nie mówię zniechęcona „nic szczególnego” i nie odwracam głowy w kierunku innego medium. Bo to, co najciekawsze, zazwyczaj (choć oczywiście nie zawsze) nie jest najbardziej popularne.
Chętnie powiedziałabym, że wobec tego na social media powinniśmy patrzeć także jak na medium służące do publikacji różnych treści – i że najpopularniejsze oczywiście będą doszczętnie utowarowione i nieciekawe. Ta analogia nie daje się jednak doprowadzić do końca – mało który popularny pisarz w tak jednoznaczny sposób opiera swój model biznesowy na lokowaniu produktów, jak robi to większość najpopularniejszych bookstagramerów. Więcej: założyłabym, że pisarzom (niezależnie od stopnia skomodyfikowania ich dzieł) zazwyczaj jednak chodzi o pisanie książek, bookstagramerom z kolei nie zawsze chodzi o ich czytanie czy komentowanie. Czasem wybierają malowanie brzegów, układanie kolorystycznie biblioteczek, robienie ładnych zakładek i przebieranie się zgodne z wajbem danej powieści. Słowem: wydawanie pieniędzy. Zauważając to – podobnie jak Ty – zachowałabym znaczny sceptycyzm wobec rozpoznania, że bookmedia promują czytelnictwo (a już na pewno – że odgrywają w tym jakąś kluczową rolę). W sensie bezpośrednim promują raczej posiadanie biblioteczek. (Co mnie oczywiście boli z zawiści – mieszkam na 20m2 i każda kolejna papierowa książka rywalizuje ze mną o przestrzeń do życia; nie mogę sobie pozwolić na piękną bookstagramerską przestrzeń, chociaż chciałabym.)
(…) założyłabym, że pisarzom (…) zazwyczaj jednak chodzi o pisanie książek, bookstagramerom z kolei nie zawsze chodzi o ich czytanie czy komentowanie
Zdając sobie sprawę z pewnych ograniczeń, mimo wszystko upierałabym się przy rezygnowaniu z apokaliptycznego tonu i zauważaniu możliwości, jakie daje komunikowanie się przez sociale. Jakiś czas temu z podobną „obroną” wystąpiła Marysia Magierska (@isagreatbook) w podcaście Orbita Literacka. Jej obraz bookstagramu wygląda jak duży internetowy klub czytelniczy, w którym odpowiednie skalibrowanie własnych algorytmów może nas doprowadzić do ludzi z niszowymi zajawkami, do pasjonatów i absolutnie nieoczywistych informacji.
KJ: I znowu: kluby czytelnicze w świecie anglosaskim stają się nowym sposobem na promocję celebrytów. Większość znanych amerykańskich aktorek ma swój klub czytelniczy, w Londynie jest podobnie.
ZS: A widzisz u nas taki trend? Niewykluczone rzecz jasna, że jeszcze do nas dotrze, ale póki co dyskusyjne kluby czytelnicze to w Polsce najczęściej oddolna robota osób, które nie dostają za to wynagrodzenia (albo dostają niewymierne) i działają, bo po prostu widzą wartość w animowaniu dyskusji o literaturze. Popularyzatorki czytelnictwa obecne na bookstagramie – takie jak Anna Karczewka, prowadząca „w realu” kobiecy klub czytelniczy Books&Boobs czy Jagoda Gawliczek, organizująca Reading Party w warszawskiej Elektrze – może i nabijają sobie działalnością organizatorską popularność, ale to jest jedyna waluta, w której są wynagradzane. I ta waluta, umówmy się, nie przynosi im statusu celebrytek. Upierałabym się więc, że różnego rodzaju DKCz nie są wyłącznie kolejną przestrzenią autokreacji i reklamy. Nie twierdzę, że nie mogą się nią stać, ale mam na podorędziu sporo przykładów, które pokazują, że wcale nie muszą.
Wróciłabym jednak jeszcze na moment do problemu kontentu sponsorowanego, który nie jest oznaczany w należyty sposób – ten wątek w kontekście bookstagramu szczególnie mnie trapi. Zgadzam się z Tobą, że to potężny problem – ale chyba nie przynależy tylko do sfery social mediów. Wcześniejsza jego wersja doskonale rozwijała się na blogach (chciałabym kiedyś przycisnąć Jarosława Czechowicza z bloga Krytycznym okiem o to, czy któreś z not na jego blogu to nieoznaczone współprace z wydawcami – mam bowiem w tej sprawie uzasadnione podejrzenia). W tradycyjnych mediach (nawet tych wydawanych przez prywatne podmioty) podszywanie się reklamy pod krytykę literacką chyba nie jest aż takim problemem, ale za mało znam nieoficjalne realia, żeby móc to osądzać. Trudno mi z czystym sumieniem ogłaszać, że kultywowana jest tam nienaruszona reklamą przestrzeń autonomii krytyki. Jej bowiem szukałabym chyba jedynie w prasie stricte literackiej – tak niszowej, że nie dzieje się tam marketing, ale z tego powodu potrzebującej też wszelkich narzędzi i kanałów promocji, by dotrzeć do czytelnika (a tu znów wracamy do roli social mediów).
I żeby było jasne: nie uważam, żeby płatne promocje towarów, jakimi są książki, były czymś z gruntu skandalicznym (nie mam ochoty też ich bronić, mam je po prostu za smutny element rzeczywistości). Tym, co oburza, jest dopiero ukrywanie natury reklamy – udawanie, że nie jest ona opłaconym działaniem promocyjnym. Bookstagramer, który za 1000 ziko zaangażuje się w promocję książki, bliższy jest bilbordowi reklamowemu niż krytykowi literackiemu. Jeśli taki ma pomysł na siebie, to proszę bardzo, niech tak pracuje. Tylko błagam, jeśli odkryjemy, że nie oznacza w zgodzie z polskim prawem płatnych promocji, skanselujmy go bez litości, przestańmy obserwować i nie zapraszajmy już nigdy, nigdzie, do niczego.
KJ: Im dalej, tym ciemniej, jak widać, a wątki mnożą się jak szalone. Wydaje mi się, że dochodzimy do modnego obecnie tematu „jak bardzo wolnorynkowa powinna być literatura”. Bo, moim zdaniem, im bardziej jest wolnorynkowa, tym mniej jest w niej autora. Książka jako produkt niewiele ma wspólnego z autorem, tak naprawdę. Owszem, ludzie kupujący w kluczu fanowskim widzą autora na pierwszym miejscu, ale zapewne w badaniach wydawnictw nie jest to dominująca grupa. Dlaczego? Bo wówczas honoraria dla autorów/autorek byłyby większe. Jest kilka głośnych, dobrze opłacanych nazwisk. Ale właśnie: kilka. Cała reszta książek kupowana jest wedle innych kluczy: z uwagi na temat, jako świetny prezent, przez chwilową modę, bo bawi i uczy. Ktoś musi to w końcu powiedzieć: rynek wydawniczy nie jest rynkiem piszących, lecz wydających. I moim zdaniem nie ma żadnej możliwości, by to zmienić.
Dlatego w naszej dyskusji dochodzę do wniosku, że wariant bookstagramu ocierający się o opiniowanie literatury jest tylko jednym z możliwych i wcale nie tym najważniejszym. Jest być może wynoszony przez media jako kolejne, doniosłe oblicze kapitalizmu, w którym zarabiać pieniądze można na wyrażaniu własnych refleksji. Ale wiadomo – internet działa tak, że refleksje w refleksjach są najmniej ważne, a wśród wielu bookstagramów ten recenzencki wygląda może i tak najbardziej po ludzku, ale zapewne zarabia najmniej. Bo to wciąż internet, a nie Biblioteka Aleksandryjska.
Z drugiej strony być może odradza się literatura jako produkt realnie luksusowy, a luksusem jest też wiedza o niej, posiadanie opinii. W końcu jest ona złodziejem czasu, a powstało chyba wystarczająco dużo tekstów o współczesnym człowieku zagubionym w pożytkowaniu wolnego czasu tak, aby móc i nim handlować. Przypomina mi się idiotyczny serial o rosyjskim hrabim uwięzionym w pięciogwiazdkowym hotelu w Moskwie, w czasie rewolucji październikowej. Choć wszyscy są tam już „uwolnieni”, to w naturalny sposób zaczynają się do hrabi garnąć, bo „potrafi docenić dobrą kuchnię” i sprawia, że czuje się przy nim sens pracy. Przytoczona przez Ciebie opinia z wywiadu Wojciecha Szota może świadczyć o podobnym paradoksie: bookstagram miał zbudować nową wymianę opinii o książce, wprowadzić wolność, spontaniczność, nowe nazwiska do pisarstwa i krytyki. W ostatecznym rozrachunku jedynie umocnił dawne, „feudalne” relacje w świecie literatury. Ale to tylko hipoteza.
ZS: Masz rację, wątki się mnożą i chyba nie wolno im na to pozwalać, bo zagrzebiemy się w kolejnych długich dyskusjach. Ja w tym miejscu mam odruch przekornego odpowiadania: że w gruncie rzeczy nie widzę specjalnej wartości w tym, by w literaturze maksymalizować „ilość” (jeśli można tak to mierzyć) autora. I mam w sobie duży sprzeciw wobec zarysowanej przez Ciebie opozycji: utowarowienie albo autorska obecność. Nie wiem też, czy mówiłabym z taką pewnością o „rynku wydawców” – chyba że rozumiesz przez to „kilku największych wydawców”. Ci, którzy ledwo utrzymują się na powierzchni, raczej nie czują się beneficjentami obecnej sytuacji.
Ale to są wszystko kwestie poboczne dla naszego głównego przedmiotu zainteresowania. Bookstagram oczywiście nie unosi się nad polem literackim i rynkiem książki w jakiejś uroczej próżni, oddzielony od reszty zjawisk. Ale jeśli chcemy opisać ciastko, nie uda się nam pewnie uchwycić wyglądu całej piekarni (i w dodatku dojść do porozumienia w kwestii jej obrazu). Jedyne, w czym na pewno się zgadzamy, to rewizja złudzenia radykalnej demokratyzacji, które podsycały w nas wczesne konceptualizacje internetu. Ale już jakiś czas temu na polskim gruncie podobną deziluzję wprowadzał choćby kolektyw Rozdzielczość Chleba, nie ma sensu powtarzać sformułowanych przez nią gorzkich cyberżulerskich prawd. Musimy więc chyba pogodzić się z własną niekonkluzywnością – tak dobrze wpisującą się w specyfikę medium, o którym rozmawiamy.
Bookstagram oczywiście nie unosi się nad polem literackim i rynkiem książki w jakiejś uroczej próżni, oddzielony od reszty zjawisk
KJ: Tak, za to w trakcie naszej dyskusji zaczyna mnie ciekawić bookstagram w kontekście ewolucji mediów cyfrowych i… wcale niewykluczone, że ktoś to wszystko w końcu ogarnie w jedną przestrzeń. Goodreads, Lubimyczytać – to już były próby, ale chodzi o coś grubszego. Moim zdaniem kwestią czasu jest, żeby powstał wielki, globalny, książkowy Spotify, pełen ebooków, audiobooków i przestrzeni do komentarzy. I wtedy dopiero zrobi się ciekawie, wystarczy że AI do perfekcji opanuje translację. To rozjaśni wiele dotychczasowych dyskusji o kulturze, przekładzie i… krytyce literackiej. Bo jeśli globalna korporacja wchłonie resztki narodowych elitaryzmów, wówczas wszyscy staną nadzy wobec komentarzy, zasięgów, profili, automatycznie generowanych polecajek. I tak, w świecie muzyki też wydawało się to niemożliwe, zwłaszcza że, przypomnę, w XX wieku cały Zachód ubóstwiał swoich krytyków muzycznych, czasopisma, dziennikarzy, płyty, kasety… Co było dalej – wiadomo. Ale muzyka też efektownie zmieniła się pod wpływem streamingów, czy więc pod wpływem nowych mediów cyfrowych zmieni się też i literatura? Wydaje mi się, że poezja najwcześniej i najaktywniej zareagowała na zmiany cyfrowe. Już Tomasz Pułka niezwykle trafnie definiował zjawiska, które niebawem wstrząsną światem kultury, potem to również poezja diagnozowała nadchodzące cyfrowe koszmary (chociażby „Hejt i inne bangery” Justyny Kulikowskiej). Niedawno z kolei Michał Mytnik w swoim nowym tomiku „LINE” użył kodu QR, a za pomocą zapisu analogowego wyraził podstawy współczesnej architektury oprogramowania, które też łączą się na przykład z rozmieszczeniem hasztagów i innych odnośników w tekstach tworzonych przez UX writerów. Trochę też jako literaturę rzucającą wyzwanie bookstagramowi (ale w zupełnie inny sposób) widziałbym „Żywot i śmierć pana Hersha Libkina…” Ishbel Szatrawskiej: jest tam na wejściu tyle popularnych atrybutów: holokaust, woke, migracja, homoseksualizm, Stany Zjednoczone… to aż zakrawa o performens (i… pozycjonowanie). Może właśnie dzięki temu udało się wypromować ów świetny, lecz przecież konserwatywny w swojej formie dramat.
ZS: Niedawno omawiałam z jedną grupą zajęciową antologię „Była sobie krytyka…” pod redakcją Dariusza Nowackiego i Krzysztofa Uniłowskiego. Ledwie parę lat ode mnie młodsi studenci ironizowali i podśmiechiwali się z lęków dotyczących zmiany sytuacji medialnej w latach 90. „Boją się komputera” – mówili o najważniejszych krytykach tamtego dziesięciolecia – „gdyby ich wtedy przenieść w czasie i pokazać im BookToka, dostaliby zawału”.
Rzeczonym studentom nie chodziło nawet o to, że krytycznoliterackie lęki i diagnozy związane ze zmianą sytuacji komunikacyjnej były niesłuszne. Raczej o to, że zabawnie się do nich wraca z perspektywy 2025 roku. Rozedrgana uwaga, siedmioprocentowe czytelnictwo, konieczność mierzenia się z rynkiem książki zalanym niezredagowanymi wpisami na Wattpadzie. Kiedy Kinga Dunin pisała o „Dominującym Dyskursie Medialnym, naprawdę nie miała możliwości wyobrażenia sobie, dokąd zmierzamy.
I my chyba też dziś nie mamy. Boimy się konsekwencji różnych zjawisk, a czas zapewne zweryfikuje nasze lęki. Nie dlatego, że sobie z nimi poradzimy. Po prostu czas ma tendencję do podsuwania nam problemów, których wcześniej nie byliśmy w stanie nawet wymyślić.
(1988) programista, miłośnik gier, pisarz i krytyk. Niegdyś pracownik Ubisoftu, dziś w banku Pekao. Publikował w „Popmodernie", „Dwutygodniku", „Krytyce Politycznej", „Tygodniku Powszechnym" i Culture.pl. Autor powieści „Przemytnicy” (Ha!art, 2017).
literaturoznawczyni, krytyczka literacka, asystentka w Katedrze Krytyki Współczesnej na Wydziale Polonistyki UJ, autorka instagramowego fanpage'a @pytaniazsali. W latach 2017–2024 ściśle związana z fundacją KONTENT. Publikowała teksty krytyczne m.in. w „Czasie Kultury”, „Małym Formacie”, „Notatniku Literackim” czy „Odrze”. Pochodzi z Bierutowa.
