Najgorsze Książki 2025„Głosu kosa nie słychać w Warszawie” Marcin Wilkowski, „Shmrodek” Łukasz Żurek i Filip Matwiejczuk, Dar Dobryszyc, s. 160, premiera: 11.12.2025
Tego dnia słońce rozkosznie wyzierało zza miękkich chmurek i floresów babiego lata. Był 9 września 2025 roku. Na rodzinnym ogrodzie działkowym nieopodal warszawskiego CH Reduta zebrało się siedem osób. Każdy z nas skądś wracał (głównie z tyrki) i dokądś zmierzał (pewnie na chatę). Pamiętam jak dziś: wesołe, ciepłe popołudnie grzało nasze papuśne lica, a gospodyni częstowała nas agrestem, zerwanym wprost z działkowego krzewu. Byliśmy pogodni i najedzeni. Po co zatem zgromadziliśmy się na tyłach wielkiego centrum handlowego? Mieliśmy otóż grupową tożsamość, a wraz z nią misję: jako gremium jurorskie zamierzaliśmy wyłonić zwycięzcę w pierwszej edycji Konkursu na Najgorszą Książkę im. Timothy’ego Dextera. Daliśmy sobie na to kwadrans. Rozsiedliśmy się przy wiklinowym stole i ochoczo przystąpiliśmy do pracy.
Niniejsza rozprawka to zlewka z tego, co mi się przy tej okazji pomyślało.
Skąd przychodzimy
Nie żeby tych uzbieranych rozkmin było szczególnie dużo.
Hasłem wywoławczym pierwszej edycji Konkursu na Najgorszą Książkę był „awans społeczny”. Dobrze pamiętamy, jak w drugiej dekadzie XXI wieku cała uśmiechnięta Polska oszalała na punkcie opowieści o pięciu się w górę bądź opadaniu w dół drabiny społecznej. Była to, rzekłbyś, słodko-gorzka koniunktura. Kulturalne tygodniki i wysokonakładowa prasa pisały o chłopkach stających się robotnikami, o robotnicach stających się klasą średnią i wreszcie o klasie średniej, która chciałaby od życia „czegoś więcej”. W przytulnych kawiarniach szeptano o marzeniach pokoleń, o silnym paszporcie, o kuchniach świata. Ktoś pobrzękiwał nieśmiało o kopaniu krypto bądź inwestowaniu w nieruchomości, ale robił to jeszcze dyskretnie — jak na społeczną awangardę przystało, bowiem czas spekulantów wciąż dopiero nadchodził. W modnych teatrach wystawiano subwersywne sztuki, na których wielkomiejska publiczność litowała się nad zżulonym ludem, bo rozpoznawała w nim dawnych siebie. Odkrywane powinowactwa koiły oświecone głowy. Z półek kameralnych księgarń łypały na nas uciemiężone warstwy społeczne — w błysku ich zszarzałych oczu odbijało się piękno zwykłego życia. Naród przeglądał się był cały w lustrze zadumy, a klasa dyskutująca rozprawiała, kto w pomrokach polskich dziejów miał najbardziej przejebane: przodek na pańskim polu, dziadzia w kopalni bądź fabryce, boomerski wujas we własnej firmie czy może bezdzietna wnuczka w korpo albo na JDG. Jedno było pewne: wszyscy wycierpieli swoje, ale generalnie mieli coraz lepiej. I zawdzięczali to przede wszystkim sobie.
Hasłem wywoławczym pierwszej edycji Konkursu na Najgorszą Książkę był «awans społeczny»
Dzieje pokoleń spisane były potem i krwią, ale dzięki krajowej modzie na „historie o awansie” raz jeszcze doceniono szarego człowieczka z jego skromnymi aspiracjami. Przynajmniej do pewnego stopnia. Zresztą te aspiracje z pokolenia na pokolenie rosły zdrowo — jako ten agrest z działki na tyłach CH Reduta. Utytułowani profesorowie spowiadali się, że pamiętają dzieciństwo bez prądu; szanowni redaktorzy pisali o tym, jak ich całkiem zwykła mama marzyła o całkiem zwykłej lodówce czy pralce; wreszcie głównonurtowi dziennikarze i znani sportowcy ze łzami w oczach przyznawali się na antenie telewizji, że mimo przeciwności losu zawsze wierzyli w siebie i to właśnie ta niezachwiana wiara zaprowadziła ich na szczyt. Generalnie nie było w tym nic złego. Niemniej, gdzieś w międzyczasie — między jedną subwersywną sztuką a drugą, między trzecią powieścią o przeprowadzce do miasta a czwartym wyznaniem o pochodzeniu z ludu — dojrzewała pewna charakterystyczna poetyka owego awansu. Polska opowieść o nim miotała się między dwiema skrajnościami: albo podkreślała wyjątkowość jednostki, która wyłącznie dzięki determinacji i własnemu uporowi podbiła świat, albo też mówiła o tej samej jednostce jako wytworze danej historycznie infrastruktury. Oczywiście, była też przestrzeń pomiędzy, ale ona nikogo nie obchodziła. Libkowy etos, na którym w latach .80 poprzedniego wieku zbudowano mitologię Trzeciej Republiki, szedł tutaj w szranki z socjaldemokratyczną wrażliwością społeczną i propaństwowym odruchem. Słowem, krajowe narracje o klasowym wychodźstwie dowartościowywały raz indywidualną sprawczość, a drugi raz akcentowały jej systemowe warunki możliwości — w jednym ruchu chwaliły deregulację, a w drugim pomstowały na zwijanie instytucji publicznych. I rozkrok ten, podniesiony do państwowej godności, w panoramie bieżącej produkcji kulturowej stawał się coraz bardziej karykaturalny.
Albo jawnie groteskowy. Tutaj przechodzimy do kwestii tytułowej. Wobec hasła wywoławczego konkursu musieliśmy pozostać lojalni i potraktować je „serio”. I tak, nie bez powodu biorę to „serio” w asekuracyjny cudzysłów. Idea stojąca za konkursem na najgorszą książkę o awansie klasowym była w kontekście opisywanych powyżej zjawisk całkiem prosta. Jak czytamy w regulaminie inicjatywy Daru Dobryszyc, chodziło o popularyzację „literatury jako beztroskiej wycieczki”. Poetyka awansu klasowego często wymagała, by swoje własne losy przykładać do meandrów historycznych procesów i możliwości rozwojowych — należało pisać poważnie, ze stosownie szerokim rozmachem, rzewnie, a zarazem na marszową nutę. Z jednej strony powieści o najzwyklejszych życiach zamieniały się tedy w erudycyjne eseje o transformacji ustrojowej i klasowych „strukturach odczuwania”, a z drugiej banalne bon-moty dziennikarzy i ustne pierdy influencerów urastały do rangi pomnikowych aforyzmów. Trzeba było coś z tym groteskowym szpagatem zrobić. Jako gremium jurorskie postanowiliśmy zatem otworzyć się na taką opowieść o awansie, która z niewymuszonym urokiem i wdziękiem cringe’u połączy jedno z drugim — bez baczenia na własne sprzeczności ułoży się w kaleką pieśń książki prawdziwie najgorszej.
Dokąd zmierzamy
Takie były plany i założenia, a życie wiadomo — wydarza się samo gdzieś za winklem. Pora zejść na ziemię. Na skrzynkę mejlową Daru Dobryszyc wpłynęło aż 16 prac. Wprawdzie nie wszystkie pozycje spełniały wymogi formalne, ale postanowiliśmy zajrzeć do każdej — tacy z nas już fajni goście. Były to iście pożałowania godne wypociny: zbiory gównianych wierszy, nadęte eseje ciągnące się jak gluty, wymęczone opowiadania ledwo dopasowane do tematu czy niedzielne wprawki skacowanych literatów. Jako gremium jesteśmy wdzięczni za możliwość wglądu w te dziełka: każde z nich było jak mały kosmos obramowany sklejką. Chcę być dobrze zrozumiany: mamy naprawdę dużo szacunku do osób, które poświęciły swój czas, żeby przeklikać się do konkursu. Ich wysiłki są podziwu godne, a pisarski znój wart lepszej sprawy. Wszystkie osoby uczestniczące w wyścigu o laur zasługują na oklaski i słodki kuferek. Mam nadzieję, że organizator zaplanował dla nich jakieś atrakcje w ramach consolatio. Jak się okazuje, nie sztuką jest pisać „dobrze”.
Wszystkie osoby uczestniczące w wyścigu o laur zasługują na oklaski i słodki kuferek
Prawdziwe wyzwanie to pisać źle — i iść w to na przekór wszystkiemu. Co to jednak znaczy? No właśnie. Stajemy przed pytaniem pełnym intryg. W trakcie obrad łacno zdaliśmy sobie sprawę, że przyznanie pierwszego miejsca w naszym konkursie jest sprawą absolutnie uznaniową. Każda z nadesłanych książek zasługiwała na miano najgorszej — i żadna nie urągała drugiej. Natomiast to, co nas (a przynajmniej mnie) naprawdę zaskoczyło, inszej było natury. Otóż wszystkie nadesłane do konkursu książki były nie tyle po prostu najgorsze, co raczej z dużym uporem dążyły do tego, by się takimi jawić. W każdej wyraźnie dało się wyczuć charakterystyczne usiłowanie, mocowanie się, igranie, przeciąganie struny — świadczące o bezbłędnej świadomości tego, do czego się dąży. Wiedzieliśmy, że zza drugiej strony pióra spoglądali na nas nie naturszczycy, lecz zawodowcy. Nie weseli grafomani, dręczeni przez pisarski świerzb (cacoethes scribendi), a wyrachowani, etatowi literaci. Żeby nie było — wszystkie pliki były zanonimizowane i prawdziwą tożsamość autorów poznaliśmy dopiero po podjęciu gremialnej decyzji.
Można śmiało zadać pytanie: w zasadzie po co powstały prezentowane właśnie czytelniczce dzieła? Kogo to obchodzi? Odpowiedź jest prosta: najgorsze książki powstają, gdyż powstać mogą — i nie interesują one absolutnie nikogo. Te rzekomo „dobre” też zresztą nie cieszą się wzięciem; książka to przeżyte i coraz bardziej anachroniczne medium. W każdym razie owo usilne mocowanie się z formą w przesłanych pracach — sumienne odklepywanie wszystkich grafomańskich szlagierów, celebrowanie pociesznych gaf i całej masy drobnych potknięć stylistycznych — świadczyło o tym, że „najgorszość” jest tutaj przede wszystkich pewną konwencją. Postanowiliśmy zatem, że nagrodzimy pozycje, które w sposób najbardziej konsekwentny wpisały się w ten założony szablon. I tak właśnie powstał dwuksiąg: Głosu kosa nie słychać w Warszawie Marcina Wilkowskiego oraz True Polish Eastern European Expierience in the Shadow of the Class Trauma and Story of the Struggle for the Class Advancement Filipa Matwiejczuka i Łukasza Żurka.
Uważna czytelniczka (a nie mam wątpliwości, że ze względu na szczelność środowiskowych baniek żaden „nieuważny” czytelnik po prostu do tego tekstu nie dotrze) z miejsca zauważy, że autorzy dwuksiągu to osoby nie do końca randomowe. Jeden jest humanistą cyfrowym, związanym z Uniwersytetem Warszawskim, drugi poczytnym w młodoliterackich garażach poetą, a trzeci to wykładowca na warszawskiej polonistyce (i jednocześnie krytyk literacki, towarzyszący owemu poecie). Czy nie jest to zatem paradoksalne, że konkurs na najgorszą książkę wygrali dwaj doktorzy nauk humanistycznych oraz doceniony w swoich dusznych kręgach literat? Pewnie, jeszcze jak! A czy to dobrze? Oczywiście! Wszak w ostatniej instancji chodziło nie o żadne złote majty, tylko o to, żeby się trochę pośmiać i rozerwać. O ile „najgorszość” książki jest konwencją, o tyle żaden naturszczyk po prostu nie istnieje. Szczególnie, gdy organizator z przyczyn infrastrukturalno-hajsowych nie jest w stanie przebić się z przekazem poza środowisko. Oba nagrodzone dziełka cechuje właśnie to: absolutna świadomość tego, gdzie celują. Przeładowane są one małymi gestami autotematycznymi, które świadczą o chęci wstrzelenia się w „złe” pisanie — jak w pierwszych akapitach Głosu kosa, kiedy narrator przeraża się, że serio będzie musiał sprostać regulaminowi konkursu i dobić do minimalnej długości książki: „Jezu, jeszcze trzydzieści osiem stron”. Kochane, prawda? Być może warto zauważyć, że pisanie jest tutaj — zupełnie inaczej niż w przypadku impulsu grafomańskiego — katorgą, czymś męczącym i odklepywanym, czyli czynnością przykrą, robioną wbrew sobie. Słowem, to najgorszość ogrywana, ironizowana i małpowana — jest autentyczna jak kwiat Baudelaire’a. Ess muss sein.
O samych książkach nie ma co długo gadać. To po prostu pocieszne opowiastki, które można machnąć przy pomocy odpowiedniego prompta do chataGPT, chociaż akurat przaśna zwiewność Głosu kosa wydaje się mniej algorytmiczna niż wyjątkowo toporne True Polish. Zostawmy to jednak do rozstrzygnięcia zajawkowiczom. Czy zatem wypada przyznać, że pierwsza edycja Konkursu na Najgorszą Książkę im. Timothy’ego Dextera okazała się przedsięwzięciem chybionym? I tak, i nie. Tak, bo w gruncie rzeczy coś takiego jak najgorsza książka to po prostu zjawisko niebyłe. Nie, gdyż w trakcie lektury propozycji i obrad uśmialiśmy się, zawarliśmy znajomości i najedliśmy pysznych owocków z działki. Poza tym dobrnęliśmy do końca: dwuksiąg zdobi dumna banderola, a ty, drogi czytelniku, wyruszasz właśnie w przygodę swojego życia. Papier przyjmie wszystko.
Co dalej? Czas pokaże. Przyszłość skrywa tajemnice, świat sprzyja zuchwałym.
* Tekst jest posłowiem do książek „Głosu kosa nie słychać w Warszawie” Marcina Wilkowskiego oraz „Shmrodek” Łukasza Żurka i Filipa Matwiejczuka. Książki zostały nagrodzone w pierwszej edycji Konkursu Na Najgorszą Książkę im. Timothy’ego Dextera, zorganizowanego przez zaprzyjaźnioną z Małym Formatem oficynę Dar Dobryszyc. Oficjalna premiera dwuksięgu odbędzie się 11 grudnia br. w warszawskim „Turnusie”.
Najgorsze Książki 2025„Głosu kosa nie słychać w Warszawie” Marcin Wilkowski, „Shmrodek” Łukasz Żurek i Filip Matwiejczuk, Dar Dobryszyc, s. 160, premiera: 11.12.2025
pisarz, okazjonalnie krytyk literacki, redaktor "Małego Formatu". Autor powieści "Wielka radość w polskich domach" (WBPiCAK 2024) oraz rozprawy monograficznej "Faza istnienia. Liryka Tomasza Pułki", która w 2026 roku ukaże się nakładem wydawnictwa IBL. Mieszka w Warszawie.
komentarze

11 min czytania