Jakub Żulczyk
„Kandydat”, Świat Książki, Warszawa 2025, s. 464.
1.
Rok 2015 był to w Polsce czas niezwyczajny, kończący symbolicznie dominację obozu liberalnego, którego wpływ na polskie życie i polską duszę jawił się jeszcze chwilę wcześniej jako nieprzemożony. Tamten sezon polityczny okazał się również założycielski dla tak zwanych ruchów antysystemowych, wyspecjalizowanych w dostarczaniu powodów dla delegitymizacji „republiki okrągłego stołu”. Antyelitarną i antyinteligencką korektę nastroju społecznego dobrze wyczuł Jarosław Kaczyński, który zyskał dzięki niej wolną rękę w obalaniu najważniejszych totemów ustrojowego liberalizmu (wraz z władzą sądowniczą i publicznymi mediami).
Ważnym elementem tego przesunięcia było obwieszczenie triumfu mediów społecznościowych. Mrówcza praca w sieci opłaciła się – tożsamościowa prawica zdobyła realną przeciwwagę narracyjną wobec symbolicznej władzy środowiska „Gazety Wyborczej” i innych ośrodków spod liberalno-inteligenckiej gwiazdy. Obnażenie niedemokratycznego (mniejsza, czy wówczas jeszcze rzeczywistego) wpływu „pisarzy, reżyserów, profesorów z łupieżem na ramionach” (s. 16) było nagrodą za lata poniewierki.
Kaczyńskiemu udała się więc rzecz niezwykła. Obnażając cynizm elit sam niespecjalnie krył się z tym, że jego sprawczość podobnie opiera się na skrajnym pragmatyzmie. Nie szło bowiem o etyczną ocenę mechanizmu władzy, a o jego jawność, a więc i o uczciwe stawianie sprawy. Odtąd już nikt poważny nie mógł sobie pozwolić na pięknoduchowską maskaradę. Kaczyński uczynił język konfliktu interesów i prywatnych niechęci powszechnym językiem polityki. Takimi właśnie demaskacjami napędzana jest nowa powieść Jakuba Żulczyka.
2.
W sprawie tak zwanego patentu, to już raczej wiecie, jak było – powieść z kluczem, Kaczyński-Car, Kaczyński-Mistrz, prezydent-Prezydent, surowy minister od służb z przykrą odmianą problemu alkoholowego, Jąkała maczający miecz w krwi z dawnej wielkości swojej opozycyjnej gazetki i Prokurator, z którym łączyła niegdyś Prezydenta szorstka, krakowska przyjaźń. Czasami żony – ważniejsza, prezydencka, nieprzepadająca za mężem, uwikłana z tym ostatnim w duszny układ na potrzeby kamer (odliczająca dni do końca kadencji z pozwem rozwodowym w szufladzie), względnie ta mniej ważna, prokuratorska, wspomniana chyba tylko po to, by rumieniec historii o homoerotycznej turystyce Prokuratora z Krakowa (na prawicy, kto to słyszał!) stał się jeszcze czerwońszy. Poza tym Reporter, skompromitowany funkcjonariusz policji inteligenckiego etosu, krążący w przedwyborczą noc po mieście (chciałoby się napisać „Mieście”) i poszukujący kupca – kogoś, kto przejmie się jego materiałem ostatniej szansy (kompromatem na Prezydenta) i obsypie go w zamian pieniędzmi lub wspomoże środowiskową rehabilitację. Skracam te atrakcje jak mogę, bo dobrze już omówione, choć chyba jednak przede wszystkim dlatego, że większa część naszej krytyki z trudem dostrzegła zza nich powieść.
Środkiem, za pomocą którego świat przedstawiony ma nabrać głębi Żulczyk po raz kolejny czyni wielogłos – na przemian śledzimy losy Prezydenta i Reportera. Choć prowadzi nas przez nie narrator, to nie ma wątpliwości, że to głosy dwóch głównych bohaterów, których urazy i sympatie są pryzmatem do oglądania pozostałych. Zabieg ma również dynamizować powieść. Od momentu, gdy nad miastem zawisa groźba wyjawienia prezydenckiego sekretu, między potencjalnym (re)elektem a Reporterem rozpoczyna się wyścig o dobrą sprzedaż lub rozbrojenie sensacji. Nie trwa on paradoksalnie tak długo, bo obaj, poczuwszy się zbyt mocno, licytują w pewnym momencie za wysoko i pozbawiają się szansy na przejęcie kontroli nad otoczeniem. Zdani na łaskę innych, głównie nieżyczliwych sobie, aktorów dryfują do końca dnia wyborczego i skomlą, by chwilowe sny o potędze nie odbiły się na tych, których kochają (kochance Prezydenta i synu Reportera). Ten zabieg pozwala Żulczykowi trochę obłaskawić banalność fabularnej puenty – nieuniknione spotkanie Prezydenta i Reportera nie jest potyczką równych, a ławką kar. Pozbawieni atutów, bezsilni, mogą co najwyżej potwierdzić swoje przypuszczenia, wymienić się płonnymi złośliwościami, wypalić na spółę pokojowego papierocha, a wreszcie: spojrzeć na siebie ze współczuciem (s. 391-416). Papieros jako rekwizyt, „fajka pokoju” (s. 42) pojawia się zresztą w powieści wcześnie i towarzyszy do końca.
Choć sprzyjałaby tej tezie symetria, nagromadzenie klisz i prostota głównej intrygi ocierającej się o niedorzeczność (na koniec dowiadujemy się, że szarą eminencją i sprawczynią wszystkich dramatów jest Żona; trzymająca z jakiegoś powodu w garści Prokuratora Generalnego i ochroniarzy Prezydenta, włącznie z ich szefem, a przy okazji jedynym przyjacielem głowy państwa), osobiste wycieczki faktycznie nie są chyba esencją książki. W nocie od autora Żulczyk deklaruje, że jego powieść wyrasta z zainteresowania „pustką fikcji, którą władza generuje tylko po to, aby usankcjonować swoje istnienie”. I cokolwiek miałoby to dokładnie oznaczać, wierzę mu, głównie przez zapał, z jakim narrator wnika do świadomości bohaterów, by zdać stamtąd sprawę z ich hipokryzji (ze względu na portretowane środowisko – głównie jej wariantem dewocyjnym) i uzależnienia od stanu, w którym inni traktują cię poważnie.
3.
Nie znaczy to wcale, że „Kandydat” nie stara się być komentarzem do polskiego życia publicznego. Przeciwnie – poglądy narratora na dynamikę i stawkę tutejszych sporów są skonkretyzowane i niekiedy aż nadto widoczne. Może dlatego Żulczyk stopniuje wierność odmalowania bohaterów po linii pokoleniowej. Staroświecka erudycja i złośliwość Cara, mentorska aura, pryncypialnego tylko co do zasady, Mistrza i styl bycia Wielkiego Jąkały nie odbiegają za bardzo od „oficjalnych” wizerunków braci Kaczyńskich i Adama Michnika. Inaczej rzecz wygląda u postaci młodszych, w tym Prezydenta, Żony i Prokuratora, ufundowanych raczej na luźnych skojarzeniach i nieżyczliwych plotkach (dość powiedzieć, że wątek o romansach Andrzeja Dudy i odroczeniu rozwodu do zakończenia prezydentury rymuje się z dyrdymałami kolportowanymi przez Zbigniewa Stonogę). Żulczyk jest tu wiernym uczniem Roberta Krasowskiego – kluczem do zrozumienia wolnej Polski jest u niego napięcie między Kaczyńskim i Michnikiem, ich lękami i obsesjami. Skoro młodszy rzut polityków nie był w stanie zerwać z tym układem, to życiorysy i właściwości jego przedstawicieli nie mają analogicznej wagi. Tyczy się to poniekąd także Donalda Tuska, którego w postaci Fantastycznego skleja się trochę z Trzaskowskim, trochę z Komorowskim.
Żulczyk jest wiernym uczniem Roberta Krasowskiego – kluczem do zrozumienia wolnej Polski jest u niego napięcie między Kaczyńskim i Michnikiem
W powieści Żulczyka pojawia się jednocześnie zapowiedź nowego. Faszystów, z którymi partia Cara będzie musiała w końcu zawiązać koalicję, gdyż – klaruje Prokuratorowi Prezydent – „rozumieją rzeczy, których my nie rozumiemy” (s. 167). Co rozumieją? Możemy się tylko domyślać, ale zapewne też to, by moralny szantaż żadnej ze stron nie przesłonił politycznego interesu. Nasi faszyści rozumieją to co najmniej od czasów „Michnikowszczyzny” Ziemkiewicza; ewentualna dla nich przeciwwaga nie stanie się nią naprawdę, póki reprezentować ją będą ludzie pokroju posłanki Anny Żarnej z fikcyjnej Lewicy Polskiej (s. 182).
Myliłby się jednak ten, który zaufał Jakubowi Majmurkowi i jego zapewnieniom, że „Kandydat” odbiega znacząco od poziomu polskiej prozy politycznej pisanej w ostatnich latach. Majmurek podsumowuje ją słowami: „trochę środowiskowych aluzji, trochę teorii spiskowych, dużo politycznej publicystyki i jeszcze więcej paniki moralnej wokół postkomuny, postmodernizmu, genderu i innych lewackich agend, wszystko to niespecjalnie udanie wpisane w gatunkowe wzorce i przyprawione mniejszą lub większą dawką miękkiej literackiej pornografii”. I owszem, nie są to wywołujące ciarki wynurzenia Marka Migalskiego, a z rekwizytów mniej tu „lewackich agend” i „genderu” – to jednak głównie dlatego, że Żulczyk nie jest homofobem. Sama powieść, wraz ze „środowiskowymi aluzjami”, „miękką [(momentami nie tak miękką)] literacką pornografią” i wykorzystaniem nieco już zużytych prawideł gatunku (inny recenzent napisze, że intrygi nie powstydziłby się sam Robert Ludlum. Nie czytałem nigdy Ludluma, ale nie byłbym zadowolony na jego miejscu) idealnie wpisuje się w klucz kojarzony z – przywołaną przez Majmurka – „Doliną nicości” Wildsteina.
Jak już wspominałem, uprawianie bieżącej publicystyki nie jest sensem powieści Żulczyka. Może szkoda, bo niektóre nawiązania do rzeczywistości wyszły autorowi całkiem błyskotliwie (tak na przykład „poseł-przedsiębiorca, który oszukał dziesiątki tysięcy ludzi […], gdy zdecydował się stokenizować swoją fabrykę piwa i wódki” (s. 179), albo Weteran, „kolorowy menel grający bluesa na Floriańskiej”, którego do partii Cara przyprowadziła „przyjaźń ze zrzuconym ze schodów Studentem” (s. 282)). Są tu też oczywiście kanty – choćby przypadek Barbary Blidy; tak inspirujący, że przywołano go – raz jako przestrogę, raz jako aluzję – w odniesieniu do dwóch różnych postaci. Gdyby Żulczyk zatrzymał się w tym miejscu, stworzyłby wartką i interesującą powieść środka, z której najwięcej uciechy mieliby widzowie Antoniego Dudka i słuchacze cotygodniowych podcastów o znanym i lubianym formacie „dwa chłopy rozmawiają o polityce a czasami nawet doproszą babę” (to znaczy całkiem sporo ludzi). Ten potencjał musiał jednak ustąpić mrokowi, „pustce fikcji”, powszechnemu zepsuciu urządzającemu świat. Sprawnie napisana sylwa nie była, jak widać, szczytem ambicji Żulczyka.
Powieść jest tezowana, najważniejsze myśli z przesłania wypowiada się wprost, by mniej uważny czytelnik wiedział, o co naprawdę chodzi. „Polityka to nic innego jak wzajemne upokarzanie się” (s. 75-76) – informuje przyjaciela zmizerowany Prezydent. Prawem symetrii musi się też oberwać dziennikarzom. Obśmiewany przez kolegów, i raczej nie bez aprobaty narratora, Portal myśli, „że to wszystko jest naprawdę” i nie rozumie, że „nie ma już prawdy, że pracuje wyłącznie dla kapitału, […] bo wszystko jest obsługą kapitału, że działa w sektorze dymania ludzi w głowę, ubijania i mózgów na pianę z białka” (s. 32).
Powieść jest tezowana, najważniejsze myśli z przesłania wypowiada się wprost, by mniej uważny czytelnik wiedział, o co naprawdę chodzi
Sytuacja jest niestety bez wyjścia. Każdy, kto choć na moment zdradzi się z wrażliwością musi być w świecie „Kandydata” poraniony. W wersji łagodnej – jako naiwniak – obśmianiem i niedopuszczeniem do stołu dla dorosłych, w wersji ostrej – jako potencjalne zagrożenie – do krwi. Samemu Prezydentowi życie publiczne kojarzy się zaś z paktowaniem z diabłem (s. 413-414). Gdybym zajmował się zawodowo polityką, zależałoby mi właśnie na tym, by ludzie z zewnątrz widzieli ją zgodnie z tezami Żulczyka. Z pielęgnowania takiej wizji nie wyrasta dziś żadna lekcja, a ogólnie zniechęcenie do spraw publicznych. Wiarę w systemowe rozwiązania zastępuje mrzonka prywatyzacji, a odważnych ideowców – zamożni populiści. Nie jest to tekst o tym, co „pisarze powinni”, podzielam jednak odczucia Jakuba Sochy – rozumiem emocje, „[a]le nie podoba mi się, dokąd one prowadzą”.
Pokrewny poprzedniemu problem „Kandydata” jest dużo prostszy – proponowany model mówienia o polityce po prostu się zestarzał. Tak bardzo, że nawet w Polsce przeżył już swoją fazę buffo (nieprzekonanych odsyłam, choć niechętnie, do ostatnich sezonów przygód Wójta i Czerepacha). Niezdrową fascynację brutalną prostotą uprawiania polityki zastąpiła dziś akceptacja. Stężona do tego stopnia, że część elektoratów różnych partii czuje się nieswojo, gdy ktoś próbuje zachować się godnie lub według procedur. Ignorując to przyśpieszenie Żulczyk chce zszokować tym, co oswojone. Raz jeszcze skłonić czytelnika, by gestem telewizyjnego widza, któremu pokazano kiedyś aferę Rywina, zawołał: „to oni się wszyscy znają?”. Wyzwolić w nas uczucia Miauczyńskiego oglądającego wiecowy rejwach i darcie flagi z krwawiącym orłem. Ta taniość i niedzisiejszość kładzie się cieniem na całej powieści.
W tym sensie „Kandydat” przypomina trochę „Io” Jerzego Skolimowskiego – prosty z gruntu film urozmaicany panikami moralnymi, które w 2022 roku znaczyły już niewiele. Mroczne przypowieści o cynicznych, powtarzam, cynicznych politykach i usłużnych dziennikarzach czyta się dziś tak samo, jak wtedy oglądało obrazy głośnej kibicowskiej czerni gotowej skopać osiołka za niewłaściwy szalik. Nie znaczy to przecież wcale, że od tego czasu polityka stała się mniej toksyczna i bardziej ideowa, a ultrasowskie praktyki nie zasługują już na zainteresowanie organów ścigania. Ostatecznie nie o ogólną trafność bezpiecznej diagnozy tu chodzi, a o to, czy literatura ma potencjał, by dostarczyć czytelnikowi czegoś, czego nie wiedział, a jeszcze – by z rekwizytów będących pod ręką ułożyć prawdę na przyszłość. W tym tkwi chociażby siła (lub – jak chciałby Ostap Slyvynsky – moc) niedawnego „Nulla” Szczepana Twardocha. Tej samej siły pozbawiony jest „Kandydat”. Zawiedzie się ten, kto poszukuje w nim świeżej refleksji o polityce. Jej przystępniejszą wersję Robert Mazurek sprzedawał w radiowych porankach przez prawie dziesięć lat.
4.
Celowi narracyjnemu bez wyjątku podporządkowano melodię języka, którym posługują się bohaterowie. W półmrocznych gabinetach, pomieszczeniach „[p]rowizorycznie wykończonych, tymczasowych, z niezmywalnym szarym brudem na listwach przypodłogowych” (s. 281), redakcjach (tych zapyziałych i tych odpicowanych), w nieustannie pędzących gdzieś autach rozmawia się tak samo. Trudno zdefiniować ten dialekt, łatwiej zorientować się w jego przeznaczeniach. Czasem ma on więc wykazać zgorzknienie bohaterów („[p]rawdą jest to, w co wierzy najwięcej ludzi. Dlatego demos to wojna o kształt prawdy” (s. 133)), czasem ich znawstwo i osadzenie w politycznej rzeczywistości („[u]spokój się. Daleko ci do Nixona” (s. 169)), czasem zaś pewność siebie („[w]idzę, że jedziesz na dwa fronty. O Boże. Co za komedia. Różowa, kurwa, pantera” (s. 309)). Uczestnicy opisywanych nasiadówek, które zajmują większość powieści, przerzucają się takimi zdaniami niemal cały czas (niemal, bo w przerwach czynią sobie przytyki na temat seksualnych preferencji i doświadczeń). Daleko im przez to do pożądanej przez autora naturalności. Choć ta maniera ma też oczywiście lepsze momenty, związane najczęściej z celnością diagnozy („[j]ego [Cara – R.S.] władza polega na wydawaniu licencji na bogacenie się” (s. 171)), to towarzysząca jej powaga jest niezachwiana.
Tę metodę pisania podsumował kiedyś Łukasz Najder w doskonałej recenzji trzeciej części „Psów” – „[o]d czasu do czasu pada z ekranu coś w stylu »fabryka«, »realizacja«, »garować«, »wrzuć na bęben«, byśmy nie zapomnieli, że mamy do czynienia z realizmem, a nie – parodią”. Czytając „Kandydata” wracałem do tego zdania częściej, niż do filmików z Andrzejem Dudą.
Jakby autorowi na złość, mieszanka dydaktyzmu i wysilanej wulgarności sabotuje niekiedy, w ogólnym rozrachunku, efekt całkiem udanych scen. Weźmy na warsztat rzecz podstawową dla optyki Żulczyka – polaryzację. Jak to w polskiej książce o polityce, melduje się ona oczywiście dość często, dwa momenty uważam przy tym za emblematyczne. Pierwszy, gdy Prezydent idzie głosować – w przyszkolnej hali sportowej wspomina przemoc, której doświadczał jako dziecko. Myśli wtedy o wuefiście, świadku tamtych zdarzeń, który w wyobrażeniach Prezydenta może „[…] głosować na Tego Drugiego, mieć na profilu na Facebooku flagę Unii Europejskiej i przy każdym rodzinnym obiedzie opowiadać, że uczył kiedyś Prezydenta wuefu, że Prezydent był najgorszym ciamajdą i raz go przekopali w szatni, dobrze mu tak, skurwysynowi” (s. 152). Choć wszystko dzieje się w głowie Prezydenta, trudno przeoczyć tu nawiązanie do poziomu wrażliwości niektórych internetowych dyskusji. Pedagog gotów poświęcić bezpieczeństwo dzieci, ucieszyć się z przekopania ciamajdy, byle tylko okazał się on później wrogiem konstytucji – niewiele jest rzeczy bardziej ponurych, ale nie takie ofiary kładzie się przecież na polaryzacyjnym ołtarzu. Gdyby było jednak nie dość wyraźnie, autor znów oferuje nam tezę, wykrzyczaną przez Reportera podczas rozmowy z Adwokatem i Dziennikiem (oczywiście według obowiązujących w „Kandydacie” reguł uniesienia): „[j]jesteście jebnięci. Lejecie benzynę na ognisko. Dlatego to wszystko pójdzie w diabły. Bo ten drugi to zawsze kolaborant. Bo ci, którzy rządzą, to zawsze junta dla połowy…” (s. 182). Ludzie raczej tak nie rozmawiają, a do wyobrażonego, antypolaryzacyjnego bingo brakuje tylko Hutu i Tutsi – realizm ustąpić musi jednak sile wykładu. Znów ma się wrażenie, że autor chce obsłużyć różne stopnie zdolności poznawczych; co wnikliwszych zająć historią o wuefmenie, mniej rozgarniętym wytłumaczyć wszystko tyradą o benzynie i juncie.
5.
Niezręczności stylistyczne przypominają nam dodatkowo, że „Kandydat” to książka Jakuba Żulczyka. Bo choć niewątpliwie mamy do czynienia z fachowcem, to fachowcem wciąż dającym się – powiedzmy delikatnie – ponieść metaforze. Botoks więc trzeszczy, niechciane przedmioty odrzuca się jak kulki zużytego papieru toaletowego, a bohaterowie przypominają „wielkie ożywione papierosy”. Sporządzanie gęstej listy kuriozów zdradzającej uważną lekturę jest oczywiście dla recenzenta kuszące, ci jednak którzy przebrnęli przez „Wzgórze psów” (2017) i pamiętają choćby „zwroty […], które w ich ustach brzmiały, jakby przeżuwali brudne kawałki plastiku” (s. 610) zrozumieją, że z językiem w „Kandydacie” też bywa różnie.
Niezręczności stylistyczne przypominają nam, że »Kandydat« to książka Jakuba Żulczyka
W żulczykowe koleiny wpadają również główni bohaterowie – Prezydent i Reporter, mężczyźni. A skoro mężczyźni, to można się z grubsza domyślić: wiarołomni, z bolącymi brzuchami, usprawiedliwiający przemoc. Na zewnątrz pielęgnujący skrawki własnej sprawczości, w ukryciu zaś płaczliwi lub pochłonięci żałosną kontemplacją, dlaczego ktoś właściwie zrobił im loda (tak było, s. 103-104). Niezależnie od detali – sterowani przez kobiety, które mimo formalnej lub materialnej zależności przejmują nad nimi kontrolę dzięki zmysłowości tak wielkiej, że zakrawającej na czary. Ta obsesja na punkcie kryzysu męskości również ma w sobie coś z anachronizmu – wywoływany już Twardoch obnosił się z nią tak bardzo, że trzynaście lat temu poświęcił jej „Morfinę” (2012), by cztery lata później uczcić raz jeszcze, choć łagodniej, w „Królu” (2016). Dwa wielkie sukcesy Żulczyka, „Ślepnąc od świateł” (2014) i „Wzgórze…”, koncentrowały się natomiast na relacji przerażonego prawdziwym życiem, stąd ciągle ryzykującego faceta i matkującej mu, zmęczonej dziewczyny (odpowiednio Jacek-Pazina, Mikołaj-Justyna). W pewnych rejonach polskiej kultury była to po prostu dekada, gdy wypadało czasem krzyknąć za Pablopavo, że „[k]obiety są silniejsze od mężczyzn” (2016). No i ogólnie chyba są, ale szkoda poświęcać dla tej myśli ciekawych męskich bohaterów literackich i zadowalać się kalkami sprzed dziesięciu lat. Sam Żulczyk zdawał się zresztą to rozumieć – dowcipny, pyskaty i mądry na swój sposób Kurtka z „Dawno temu w Warszawie” (2023) wpuścił do jego prozy trochę powietrza. Prezydent i Reporter uszczelnili jednak właz.
Wreszcie jest coś, co prozę Żulczyka odrobinę ratuje, wydobywa z oblepiającego mroku i wygładza krawędzie. „Moje marzenia są przecięte na pół już od dawna. Martwe okno w mieszkaniu na Ochocie – najostrzejszy nóż na świecie” (loc. 11050) – mówi Kurtka w „Dawno temu…”. To okno to puste miejsce, wyrzut sumienia po zmarłej tragicznie dziewczynie. Jego zapowiedź znajdujemy już we „Wzgórzu…” – to oczywiście okno Darii, (s. 37-38) której nastoletnia śmierć jest w prywatnej mitologii Mikołaja momentem, od którego zaczął się jego upadek.
Wraca także w „Kandydacie” – dyskretnie, choć trudno je przeoczyć – wraz z morderstwem Łucji, jedynej osoby (może prócz Córki), którą Prezydent uważa za wartą ocalenia. Będący dotąd ledwie „połową człowieka” traci w finale książki całą resztę – pozostają mu tylko śmieszne groźby lub wizja opuszczenia stanowiska. Jego krocząca od początku powieści śmierć (standardowo zapowiadana choćby przez robienie sobie pokampanijnych planów z przyjacielem) zatwierdza tę pustkę jedynie formalnie.
Mikołaj, Kurtka i Prezydent to ludzie, którzy musieli przeciąć swoje marzenia na pół, zrezygnować z własnych wyobrażeń o szczęściu i zadowolić się przetrwaniem. Relacjonowanie tego, jakie strategie tego przetrwania wybierają bohaterowie (i z jakim powodzeniem wcielają je w życie) jest chyba najmocniejszym punktem książek Żulczyka. Rozpisany na wiele stron piekący niedosyt brzmi dużo lepiej, niż w krótkim streszczeniu. Dlatego gdybym miał przewidywać, jak może wyglądać następna, tym razem udana, powieść autora „Kandydata” powiedziałbym – mniej przeterminowanych intryg, więcej ludzi z poprzecinanymi marzeniami.
*
Numeracja stron za następującymi wydaniami: „Wzgórze psów” – Warszawa 2017 (wydanie papierowe); „Dawno temu w Warszawie” – 2023 (wydanie elektroniczne); „Kandydat” – Warszawa 2025 (wydanie papierowe).
Jakub Żulczyk
„Kandydat”, Świat Książki, Warszawa 2025, s. 464.
Doktorant na Uniwersytecie Warszawskim oraz student polonistyki i socjologii w ramach MISH UW. Z wykształcenia prawnik. Interesuje się socjologią literatury, opozycją przedsierpniową, historiami sportowymi i liturgiką. Przygotowuje doktorat o stabilności orzeczeń w sprawach cywilnych i wpływie ideologii na sądowe stosowanie prawa.
komentarze

12 min czytania