fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format
Ilustracja Konrada Rószkowskiego do rozmowy Łukasza Żurka i Dawida Kujawy
Okładka tzw.

N.N.
„[Psia książka]” Wydawnictwo J, Wrocław 2019, s. 64.

Portret Łukasza Żurka autorstwa Natalii Przybysz.

Łukasz Żurek
ur. 1991, doktorant w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Współpracował z portalem niewinni-czarodzieje.pl oraz czasopismem naukowym „Tekstualia". Publikował m.in. w „Dwutygodniku", „Kulturze Liberalnej", „Kontencie", „Przeglądzie Filozoficzno-Literackim" oraz w „Zagadnieniach Rodzajów Literackich".

Dawid Kujawa
ur. 1989, krytyk literacki, redaktor, marksista. Interesuje się najnowszą polską poezją i politycznym wymiarem historycznych ruchów awangardowych. Związany z czasopismem naukowym „Praktyka Teoretyczna”.

 

Tytuł zaczerpnęliśmy z wiersza Johna Berrymana z cyklu „Dream Songs” [inc. „Life, friends, is boring”], który kończy się frazą: „me, wag”. W przekładzie Piotra Sommera opublikowanym w antologii „Artykuły pochodzenia zagranicznego” brzmi on następująco: „powiew ogona”. Autorem tego pomysłu jest Rafał Wawrzyńczyk, któremu najserdeczniej dziękujemy.

Łukasz Żurek: Sytuacja wyjściowa – książka nie ma tytułu („Psia książka” to tytuł umowny, niefigurujący na okładce czy stronie tytułowej) ani autora znanego z imienia i nazwiska, którego moglibyśmy włączyć w standardowe, krytycznoliterackie rozważania typu „[tytuł nowej książki X-a] wskazuje, że X kontynuuje dykcję Y-a, słyszalną w [tytuł poprzedniej książki X-a]”. Czyli czytać ją „trzeba” osobno, w odcięciu od myślenia nie tyle o autorze-autorze, ile o Figurze Autorstwa wraz z całym jej bagażem kulturowo-ideologicznym (pierwsza lekcja w Szkole Poststrukturalizmu: prof. Barthes zapisuje na tablicy np. „Honoré de Balzac” <zaciąga się papierosem>, po czym zmazuje tablicę dłonią <wypuszcza dym>, ale sala lekcyjna jest pusta, bo jest maj 1968 roku).

Jednocześnie obaj wiemy, jaki osobnik znany z imienia i nazwiska jest autorem tzw. „psiej książki” (lub „psiążki”). Ba, wystarczy trafić we wspomnianym tomiku na słowa „Supraśl”, „Kamila” czy „elektrofon”, aby coś z czymś napisanym przez pewnego kogoś skojarzyć. Nie da rady, „psiążka” jest dla nas (testuję to „my”, niewykluczone, że za chwilę pójdzie w cholerę) także kolejną książką TEGO autora, o którym napisano i powiedziano tak mało, że krzyknąć: „skandal!” byłoby nie dość mocnym wyrazem dezaprobaty. A przecież jest to autor, który w różnych miejscach swojego pisania robił rzeczy niemieszczące się nam wszystkim w głowach.

Co robić, kolego Kujawa? Ignorować kontekst TEGO autora i udawać, że czytamy debiut książkowy faktycznie w trybie „samorodne cudeńko” (odpada) lub „wierzę w Tekst i tylko Tekst, nie ma poza Tekstem nikogo” (chybaśmy na to za starzy – lub za młodzi)? Psuć zabawy poprzez zdemaskowanie raczej nie wypada. Oczywiście sam widzę jeszcze inne, ciekawsze rozwiązanie tego problemu niż wybór między dwoma (pozornymi) alternatywami, ale jestem ciekaw, od której strony ty do niego podejdziesz albo czy w ogóle jest to dla ciebie „problem”, „temat”, „zagadnienie” itd.

dawid kujawa[1]: cóż, nie sposób ukryć, że i do mnie dotarły podania o autorze z supraśla, który osiągnął ponoć stopień samoświadomości pozwalający mu prowadzać swoją duszę na smyczy, a w słoneczne dni nawet energicznie rzucić jej patyk (źródła etnograficzne tajemniczo milczą na temat powodzenia tej sztuczki, co nie świadczy dobrze o źródłach, a już na pewno nie o patyku); żebym ja jeszcze pamiętał, jak się chłop nazywa…

nie chcę wywlekać wątków mało tu dla nas istotnych, ale sądzę, że każdą poważną rozmowę (bez obaw, ta taka nie będzie) o wymyku tego autora trzeba by zacząć od smutnych wniosków natury ogólnej: gdybyśmy rzeczywiście przyswoili cokolwiek z teoretycznych zdobyczy maja ’68, w geście n.n. nie widzielibyśmy nic subwersywnego; tymczasem z perspektywy osób decyzyjnych w polu literackim może on wyglądać jak ktoś, komu specjalnie nie zależy na „byciu w obiegu” i na odważnym modyfikowaniu języka poetyckiego końca drugiej dekady XXI wieku; ja traktuję zagrywkę autora „psiążki” (bardzo ładnie to wymyśliłeś) jako konieczny element jego artystycznej aktywności, a tej nie można łatwo naginać do warunków produkcji kulturowej, szczególnie jeśli lubi się swoich czytelników; najkrócej powiedziałbym: n.n. trochę niecierpliwi się naszą pocieszną tolerancją dla figury autorstwa, której zanik mógł przecież radykalnie zmienić warunki produkcji kulturowej, a tymczasem nastąpił on tylko w ćwiczeniach myślowych profesorów III rp, przy tym ani trochę nie wpływając na sposoby finansowania i organizowania życia literackiego;

gdybyśmy rzeczywiście przyswoili cokolwiek z teoretycznych zdobyczy maja ’68, w geście n.n. nie widzielibyśmy nic subwersywnego

przepraszam, teraz już mocniej nadstawiam czułki w kierunku twojego pytania: myślę sobie, że kontekst autorstwa zawsze powinien być w pewnym stopniu ignorowany, co nie oznacza powrotu do tekstuologicznych, zamerykanizowanych wynurzeń m.p. markowskiego; ja mówię: pragnienie ma charakter kolektywny, to ono odpowiedzialne jest za wyłonienie się układu wypowiedzenia w polu społecznym i zawsze ów układ przekracza; n.n. mówi: „[w] muzeum autonomii podmiotu postawiłbym na środku sali karuzelę” (10); zdradź, proszę: jak ty to widzisz?

ŁŻ: Owszem, bard z Supraśla niecierpliwi się co do „naszej pociesznej tolerancji dla figury autorstwa”, ale od lat cierpliwie w niej drążył, żeby w końcu (co będzie dalej?) ją porzucić. Figura N.N-a to przecież rozwinięcie, konsekwencja „wymyków” znanych z poprzednich książek naszego bohatera, w których imię i/lub nazwisko autora zawsze pojawiało się w formie poślizgniętej, przerobionej (kto zaglądał do niesłusznie nieczytanych stopek redakcyjnych, ten wie).

Ja na to tak – częścią zabawy wynikającej z jazdy karuzelą (taką obracającą się po osi X, przypadek zjeżdżalni wodnej zostawiam na dyskusję o Andrzeju Sosnowskim) jest doświadczenie zmieszania poznawczego, trudności w ustaleniu, co się obraca względem czego, co się rusza, a co stoi. Potem schodzimy z karuzeli i po trwającym przez sekundę niepokojącym wrażeniu, że ziemia nam spod stóp ucieka, utwierdzamy się jeszcze mocniej w murbetonowości naszej autonomii, a karuzela okazuje się chytrym ćwiczeniem w Byciu Sobie Żaglem i Sterem (cóż innego robił M.P. Markowski, kiedy jedną ręką komentując różne ponowoczesne śmierci autorów, drugą lepił idola dla swojego autorstwa?). W Muzeum Autonomii Podmiotu jednak „karuzela nie obraca się; ludzie na niej stają, potem schodzą i to już wszystko” (10), co oczywiście psuje zabawę, ale wywołuje ożywcze zaskoczenie. Karuzela nie rusza, więc – cholera – potrzebny jest jakiś inny (ludzki, nie-ludzki) aktor, abym uznał siebie za Pana Autonomicznego („Podobno człowiek, gdyby nie on sam, nie wiedziałby ile to jeden” (13)), więc może faktycznie aż taki autonomiczny nie jestem. „I to już wszystko”, a przecież konsekwencje tak naszkicowanego performansu dla „psiążki” wydają mi się zasadnicze. Karuzela może i twardo stoi, ale za to wiele rzeczy się luzuje: dusza „uwiązana łańcuchem do ciała jak pies do budy / fikała coraz wyższe koziołki” (49), „[…] świadomość zwisa, jak tobół, z karku materialnego pielgrzyma” (17), zaś oko wędruje sobie całkiem niezależnie od ludzkiego ciała (32). Przy takich gniotących wyobraźnię obrazach, brak imienia i nazwiska na okładce wydaje się wstępnym gilgotaniem czytelnika po nerwach.

Muszę zaznaczyć, że pomimo powyższej, quasi-filozoficzno-antropologicznej wykładni, dawno nie czytałem tak lekkiego, wolnego od akademizmu tomiku poetyckiego jak „psiążka”, który jednocześnie zdaje się zapraszać nobliwe towarzystwo Posthumanizmu, Nowego Materializmu czy Postantropocentryzmu do tańca. Jest ono kompletnie N.N.-owi niepotrzebne, bo jego książka i tak tańczy inny taniec, w innym rytmie, do innej muzyki, niemniej chyba warto to odnotować.

Czy chciałbyś pomyśleć chwilę o tym, czym jest w „psiążce” luz, luzowanie? W swoim komentarzyku napomknął o nim Adam Kaczanowski, a od czasu, gdy to słowo do „psiążki” odniosłem, nie mogę się go pozbyć.

dk: doskonale, że pytasz, zawsze chciałem sobie o tym z kimś miło porozmawiać, nie dostając w mordę łopatą ironii;

otóż mam wrażenie, że luz języka na pewnym etapie rozważań mocno nam się poplątał z samymi tylko cegiełkami, z których czasem się go robi, a tym samym stracił swoją funkcjonalność jako kategoria krytycznoliteracka; już się tłumaczę:

jeżeli frank o’hara ten luz miał i potrafił konstruować przy jego udziale najpiękniejsze, płaskie alegorie, to nie było tak dlatego, że wkładał do wiersza telefon i wyciągał „codzienność”, ale dlatego, że „[i] called [j]ane and [j]ohn / and [a]l and [w]aldemar and [g]race and then / got scared, hung up, screamed!”; generując pewną nieuniknioną formalną autonomię wiersza, jednocześnie sprawiał, że wiersz dzieje się w czasie rzeczywistym, wtedy, kiedy jest aktualizowany przez czytelnika, dlatego możemy się spodziewać po nim absolutnie wszystkiego, tu i teraz; to napięcie między kunsztownym planem kompozycji i wrażeniem spontaniczności robiło styl, jakąś wyjątkową nerwowość; tymczasem u nas chyba nadal ujawnia się inspiracje nowojorskie, pokazując palcem na szpinak w tekście;

a rzućmy okiem choćby na ten czysty wodopój zwany miłoszem biedrzyckim: „[t]ak, napisałem to. [p]atrz, co zrobiłeś. / [j]ak się zdenerwowałem / przez ciebie”; popatrzmy na to, co autor „psiążki” robił trzynaście lat temu: „[n]apisałem dziś »kwiestionariusz« / i »konicznie«. [j]estem tym przymocowany do was, / co robi ze mnie na deszczu kluskę”; uważam – i chyba jestem w tym dość osamotniony – że tym właśnie przede wszystkim żywił się tomasz pułka i to dawało mu odwagę, żeby wygrywać trąbkę czeta bejkera bezpretensjonalnym „trutututu” oraz by sobie wszystko „elegancko pierdolić”; sprawa komplikuje się jeszcze bardziej, kiedy uświadomimy sobie, że są to poeci wykarmieni šalamunem („[d]ante żył w XVII wieku, / w ten sposób są dwa błędy i to jest poetyckie”); oczywiście, że luz jest „zrobiony”, ale mnie – nie wiem jak ciebie – w ogóle nie interesują już krytycznoliterackie sceny jak ze „scooby doo”: ahaaa! więc jesteś zachodnią metafizyką obecności! etc.;

teraz ja cię zaskoczę, uwaga: „[…] poznikają przedmioty nauk, zaś na ich miejsce pojawi się chłonna pustka, za nią to, co jest możliwe, a za nim to, co jest” (48) – jaką rolę w „psiążce” odgrywa to, co jest możliwe? jaką rolę odgrywa w poezji? w życiu twoim i twojego kota?

ŁŻ: Pułka swego czasu o debiucie N.N.-a napisał „to chyba najbardziej zaniedbany tomik dziesięciolecia”, co zanotowałem w ramce pt. „Ciekawostka” na marginesie nieistniejącego podręcznika do historii poezji XXI w. Odpowiadając na pytanie: hotelowe koty mojego życia przemilczę, ale teraz patrzy na mnie pies Ferdek,

Zdjęcie psa Ferdka

co być może tłumaczy, dlaczego rozmawiamy właśnie o książce dedykowanej psom. Jeśli cię dobrze rozumiem, doświadczanie, aktualizowanie w wierszu pewnego „teraz” niekoniecznie oznaczałoby, że z prób łapania w języku tej teraźniejszości trzeba uczynić zasadniczy cel formalny lub temat (tak robi Krystyna Miłobędzka, którą skądinąd kocham). Ważniejsza byłaby pewna lekkość, sprężystość wersów, sprezzatura? No tak, pełna zgoda, N.N. z jednej ze swoich książek: „i tak sobie żyjemy, aż tu wczoraj jak nie / oparzę ręki gorącą / pokrywką…”; „i motyl rozłożył skrzydła / a gdy mu się już przyjrzałem / złożył je Cześć Agnieszka”. I tak, zdecydowanie te momenty, w których Pułce to się „naturalnie” udaje, są usprawiedliwieniem dla przedzierania się przez (niekiedy…) gruz poetycki jego książek. Myślę jednak, że Pułka, nawet z Šalamunem pod pachą, uzyskiwał tę intensywną czasowość, w której wszystko się może zdarzyć, jedynie po tym, jak w obrębie tomiku lub pojedynczego wiersza przeszedł przez Himalaje Kryzysu Podmiotowości, Kryzysu Referencjalności, Alienacji W Języku itd. itp. (racja, te produkty orogenezy z roku na rok przypominają pagórek za moim blokiem), a swoje przygody na szlakach odpowiednio w tekstach upamiętnił. Natomiast N.N. co prawda w Himalajach był, ale gdy z nich wrócił, rzekł: „Cenne to doświadczenia. Nigdy się o nich w wierszu nie zająknę”. I właśnie dzięki temu podczas lektury „psiążki” jestem w skowronkach cały czas, zaś z Pułką bywa różnie.

N.N. co prawda w Himalajach był, ale gdy z nich wrócił, rzekł: »Cenne to doświadczenia. Nigdy się o nich w wierszu nie zająknę«

„Możliwe” w „psiążce” to temat chłonny i otchłanny, który chciałbym zmontować z nieco szerzej rozumianym luzem, luzowaniem. Najchętniej po prostu przeczytałbym wers po wersie „Jeden z wieczorów”, który zaczyna się od przyprawiającej o zawrót głowy frazy: „Dzisiaj jest jeden z tych swobodnych wieczorów napełniających się po brzegi / kiedy czas jeździ windą w opuszczonym mieście”, ale nie chcę przynudzać. Więc krócej – co się dzieje, gdy wiersz o incipicie „[Słowo, pachnące…]” rozpoczyna się od frazy „Słowo, brzozowa koro…”? Otóż tytuł odłącza się od tekstu (luzujemy linę!), co nie jest dla N.N.-a pretekstem do metapostękiwań, lecz okazją do wskazania na inne możliwe życie tego wiersza, który mogłyby otwierać słowa „Słowo, pachnące…”. Czyli jest jakaś boczna droga, do której furtkę N.N. zostawia otwartą. A dlaczego tak wiele w „psiążce” apostrof do dnia, księżyca, gałązki tymianku tkwiącej w zębie, szypułki? Ok, na pewnym poziomie to oczywiście koktajl buffo-serio, wyraz uznania dla tak skonwencjonalizowanej formy, jak „apostrofa”, ale idzie o coś więcej. Bo po tym, jak już zapełniliśmy eksponatami Muzeum Autonomii Podmiotu, pojawia się myśl: „a gdyby za pomocą języka indagować rzeczy i zjawiska, może da się z nimi pogadać, może odpowiedzą?”. Według mnie pojawienie się możliwości nowego układu ze światem jest konsekwencją rozregulowania, poluzowania tego starego – jakoś wolę o „psiążce” myśleć właśnie poprzez deklinację i pochodne słowa „luz” niż walić z „dekonstrukcji metafizyki obecności” (brrr) czy „destrukcji paradygmatu” (brrrrrrr).

Jak widzisz, uciekłem od bezpośredniego komentarza do tego ociekającego ontologią fragmentu, o który pytałeś, a to dlatego, że sam jestem ciekaw, co masz na jego temat do powiedzenia. I dokładam jeszcze jeden klocek: czasowość w „psiążce”, jej wiry i pętle. Co z tym?

dk: mogę każdą kończyną podpisać się pod wszystkim, co powiedziałeś, od rozpoznań dotyczących trajektorii lotu pułki, przez gest n.n. („byłem, widziałem, nie interesuje mnie to”), aż po fakt, że wyżej wlepiony przeze mnie cytat ocieka pewną „ontologiczną wrażliwością”;

w moim przekonaniu autor „psiążki” zawsze nasłuchiwał tych momentów, w których rozwidlają się rzeki, w których następuje jakaś wydarzeniowa bifurkacja, zaskakujący rozrost możliwości; jego stosunek do codzienności nie opiera się więc na dowartościowywaniu banana ze względu na jego piękną, żółtą skórkę, ale na ekstatycznym: „jak to / jest możliwe, że nie / został wtranżolony?” (to z jego starszej książki); innymi słowy: „też jestem za objawieniowym stylem życia, jednak trzeba to robić z głową” (10); przekartkujmy jeszcze kilka stron: „[j]eśli odważyłbym się wrócić do dzieciństwa, to pod jednym warunkiem: że mogę* je przemaszerować jeszcze raz” – oznaczony gwiazdką przypis dolny podbija stawkę: „[p]ełna kompetencja” (30);

pozostaje jeszcze kwestia otulająca nasze spekulacje od zewnątrz: kwestia poezji jako przestrzeni, która nie jest podporządkowana żadnym z góry narzuconym celom, a więc pozwala wyartykułować wszystko to, co nie mieści się w innych formach wypowiedzi: pozwala, bo może; (kopnij mnie, jeśli odczujesz, że przefazowałem, ale) dla mnie jest w tym jakiś niezbywalny pierwiastek szamański: powiedzieć coś tak sensownego, a jednocześnie tak bezsensownego, coś tak pozbawionego wpływu na życie społeczne, a jednocześnie tak bardzo przekształcającego społeczny sposób myślenia o rzeczywistości: „[c]ywilizacjo! […] [p]o prostu pogódź się, że są lepsze pomysły niż ty, na przykład czerwień, / porzeczka, / mieszany okrężnie kisiel” (40);

sporo pisałem o tym, jak istotne z politycznego punktu widzenia wydaje mi się dowartościowanie takich ognisk ontologicznej proliferacji, dlatego pozwól, że nie będę tu wyciągał zbyt obszernych wniosków, a powiem tylko tyle, że twórczość tego rodzaju nigdy nie zmieści się w tych modelach jawienia się świata, które oferują kapitalistyczny sposób produkcji i podtrzymujące go style życia: możliwość jako kategoria ontologiczna zawsze będzie wylewać się z formy towarowej, jak czerwony, porzeczkowy kisiel przelewa się przez ręce niezdarnego doktoranta polonistyki; ale miało być o czasie, przepraszam…

otóż w tym zakresie mam tylko intuicje, a i te pewnie cię nie usatysfakcjonują, bo wyrastają one raczej z rozmowy z n.n. opublikowanej na stronie wydawnictwa j niż z jego „psiążki”; zasłonię się cytatem:

[p]sy po prostu tropią zmarłych, czują ich obecność i mogą nam to komunikować. [c]hodzi więc o to, by nauczyć się te sygnały od psów odbierać i właściwie interpretować. [i] to nie człowiek powinien mieć swojego psa; swojego psa powinien mieć każdy zmarły. [g]dzie więc, pytam, są te wszystkie kundle zaludniające dawniej miasta? [c]o ja zresztą mówię, że dawniej miasta, jak mam na myśli przyszłość.

a więc psy, które nadejdą – oto, co myślę o czasowości w „psiążce”; założę się o dom w warmińsko-mazurskim, że ty z kolei masz konkrety, a zatem say it loud;

ŁŻ: Słówko komentarza do nitki, którą już chyba powoli zawiązujemy w supełek – nie jest przypadkiem, że o N.N.-ie pisała swego czasu entuzjastycznie Natalia Malek, w której rewelacyjnym „Kordzie” możliwościami (życia-czucia-pisania) sypie się nie tylko z rękawa, lecz także z nogawki.

„Już czas, żeby nadszedł czas”. Problematyka, o którą się ciebie dopytywałem, gra według mnie w „psiążce” na różne sposoby, nie ogranicza się do zauważonego przez ciebie wychylenia (wy-hyle-nia?) w przyszłość, choć na nim w pewnym sensie się kończy. W cytowanym wywiadzie N.N. pisze także o tym, że w pracy nad „psiążką” posłużył się czymś, co chyba mogę nazwać chwytem niepamięci:

Zastosowałem nieznane mi wcześniej chwyty artystyczne tak, jakby wciąż nie były mi znane. To się powinno udawać, robienie rzeczy od nowa, z deklaracją w ustach, że dopóki się czegoś nie zrobi samemu, nie działa prawda, iżby wszystko już było […].

A zatem nieznane konwencje nigdy nie miały tracić otaczającego je pozłotka nowości, tak jakby N.N. za każdym razem oczyszczał cache i uczył się ich od nowa, zaskakując tym samym ostatnich, wyczerpanych postmodernistów, żujących suchary końca literatury popijane wodą z czajnika intertekstualizmu. Trzymanie się „teraz” (czym innym jest niepamięć, jeśli nie ciągłym przeżywaniem teraźniejszości?) jako warunek poetyckiego inventio, którego stawką polityczną, jak pisałeś, jest wyżłobienie miejsca dla tego, co nie mieści się w Systemie. W innym miejscu tej samej rozmowy N.N. stwierdza z kolei: „Pies, figura psa to taki Bóg, co zdążył zapomnieć, że po wymarzeniu wszystkich możliwości wybiera zagadkowe zaraz”. Spróbujmy to sparafrazować, chociaż szkoda – pies jako bóg, który zapomina, że po określeniu pola dla tego, co możliwe (tego, co może zaistnieć, co można napisać, powiedzieć, pomyśleć, poczuć, także samych form pisania, mówienia, myślenia, czucia…), i tak ostatecznie wybiera niedomknięcie, otwarcie, bramkę nr 3, gdzie są wyłącznie inne bramki, inne, jeszcze nieznane możliwości (węszę tutaj Leibniza, ale nie podejmuję się iść dalej).

Z metapoziomu przechodzę do samej „psiążki”, gdzie co rusz powraca myśl o operowaniu czasem: zatrzymywaniu go, spowalnianiu lub poruszaniu się w poprzek jego nurtów:

Wyobraziłem dziś sobie, że jestem w tym samym miejscu, ale pięćdziesiąt lat
wcześniej, oraz moment, w którym od początku/ szukam sposobu, żeby wrócić do teraźniejszości (18)
Wszyscy mamy zdolność zatrzymywania czasu na setki lat, by po ich upływie wrócić dokładnie do tego miejsca, w którym stanął, i na powrót poruszania go (25)

N.N. oglądał zapewne filmy s-f i wie, że wszelkie podróże w czasie zawsze skutkują rozwłóknieniem tegoż, co zazwyczaj sprowadza na bohaterów wiele kłopotów (historia się przecież skończyła). W „psiążce” taki problem nie istnieje, co więcej: trajektoria tych ruchów w czasie (ruch do tyłu, aby wrócić do „teraz”; zatrzymanie czasu, aby po upływie setek lat uruchomić ponownie „teraz”) sugeruje, że właśnie o to rozwarstwianie czasu chodzi. Ma być go więcej, ma przelewać się przez naczynia służące jego rozumieniu („I czasem myślę o tobie [dniu] tak intensywnie, że mi się mieszasz z czymś innym” (9)].

Co jednak z efektami takich skomplikowanych – do pewnego stopnia przywodzących na myśl „Pawilony” Dominika Bielickiego – splotów czasu, czy one coś wytwarzają w tekście? Być może stąpam w tym momencie na szczudłach, ale coś z tej perspektywy widzę. Po pierwsze, kruchutkie alegorie punktowej koncentracji możliwości: „[…] grono zbiegnięte jak / puchowa koszula w czasach miesięcznego / biletu na wszystkie linie”. A po drugie – tu już jesteśmy po stronie czytelniczki – momenty ekstatycznego śmiechu (dlaczego nie piszemy o żarcie, humorze w poezji współczesnej, dlaczego nie myślimy nad tymi kategoriami tak, jakby były nam nieznane? Dlaczego wciąż interesuje nas ironia/brak ironii/postironia? Kira Pietrek stała się dla mnie interesującą poetką dopiero wówczas, gdy złapałem ją na żartowaniu, co nagle odjęło ciężar żelaznym konstrukcjom pt. krytyka biopolityczności i pozwoliło mi oddychać. Bez roześmiania się z najbardziej absurdalnych wersów Roberta Rybickiego nie sposób wejść w ten jego wielokierunkowy „projekt” przebudowy „podmiotu”. Mógłbym tak długo…). Pozwól, że zacytuję wiersz „Historia” i pozostawię cię z nim sam na sam:

Jedni z nas sądzą, że coś staje się przez coś wcześniejszego, kiedy inni, że

stawanie się samo dla siebie jest budowniczym

gdy śledzia po żydowsku / jedzą w oleju

i czosnku.

Sądzą, że sporo w nim czosnku, / a tam sam czosnek po prostu (52)

dk: tak zastawiłeś stół, że aż nie wiem, czym się częstować;

ta niepamięć, to czyszczenie cache… ech, pchasz mnie w łapy schizoanalizy, z którą miałem odpuścić, żebyśmy się lepiej skomunikowali i w tej komunii dotarli do [p]rawdy, ale skoro stało się, to jadę z tym:

[…] zapomnienie przeciw pamięci, geografia przeciw historii, mapa przeciw rachunkowi, kłącze przeciw drzewiastości; […] [m]uzyk może powiedzieć wprost: »nienawidzę pamięci, nienawidzę wspomnienia«, a to dlatego, że afirmuje on moc stawania się;

tak, widzę w n.n. poetę zwierzęcego i schizofrenicznego (napisałeś mi niedawno, że składowe materii u tego autora dziczeją, co uważam za piękne i pożyteczne sformułowanie), ale teraz odsłoniłeś jeszcze firankę, za którą, jak widzę, tryby te pracują również poprzez odniesienie do jego ujęcia temporalności, czy też raczej świadomie wypracowywanej bezczasowości; dokonują się tu jakieś drobiazgowe ćwiczenia z, bo ja wiem, niewczesnego – po nietzscheańsku niewczesnego – przeżywania pewnej samozwrotnej siły: niech będzie, że podmiotowości;

zostawiłeś w tekście leibniziańską smugę, a ja oczywiście chętnie ją wciągnę do nosa; otóż nie da się ukryć, że taki monadologiczny punkt widzenia (a już szczególnie przefiltrowany przez deleuzjańską lekturę leibniza i koncepcję fałdy) pozostaje w ścisłym związku z wyeksponowanym już przez nas wyżej pojęciem możliwego: to, co nieuchwytne i nieskończone, jakiś otwarty kosmos okazuje się zawsze sfałdowany w tym, co materialne i skończone, ale to, co z tej perspektywy jest materialne i skończone, z innego punktu widzenia również okazać się może otwartym kosmosem; ukochałem sobie taki passus z „[m]onadologii”, w którym niemiecki matematyk opisuje każdą cząstkę materii jako sadzawkę pełną ryb, zauważając chwilę później – parafrazuję z pamięci, mogę coś przekręcić – że i te ryby mają swoje cząstki będące sadzawkami; być może cała dzikość poezji n.n. wynika więc z tego, że zamraża on w wierszach wrażenia takiego mikro- i makroodczuwania rzeczy jednocześnie; ja przynajmniej, zawsze kiedy go czytam, mam poczucie, że dokonuję permanentnego rozfałdowywania bardzo mocno zwiniętej tkaniny, której nigdy nie da się rozprostować do końca, która zawsze będzie pełna fałd, fałd, fałd; jaskrawy dowód: „[j]eśli odważyłbym się wrócić do dzieciństwa, to pod jednym warunkiem: że mogę / je przemaszerować jeszcze raz […] / Wyobraziłem sobie boga, / który gra tę rolę, i boga, który gra rolę mojego” (30).

wspomniałeś jeszcze o humorze i ironii; od jakiegoś czasu – dokładniej od chwili, kiedy uważniej przyjrzałem się twórczości adama kaczanowskiego, największego chyba humorysty w dzisiejszej polskiej poezji – staram się nawet według tej osi szeregować propozycje poetyckie; nie zaskoczę cię pewnie, kiedy powiem, że humoryści w tym zestawieniu zwykle okazują się przegranymi (rzecz jasna tylko w sensie festiwalowo-gratyfikacyjnym); rozumiem, że zdrowy śmiech potencjalnej czytelniczki n.n. w twoich oczach stawia go po stronie humoru, ale jak właściwie definiowałbyś różnicę między (post)ironistami i humorystami? czy dobrze zrozumiałem, że poprzez ich odmienne relacje z czasowością?

ŁŻ: Kiedy kończyłem formułować moje uwagi o rozkulbaczonej czasowości „psiążki”, w ogóle nie spodziewałem się, że temat humoru podejdzie mi pod rękę i zacznie się łasić do czasu – ale skoro się tak stało, witam go serdecznie. Na prędko wyglądałoby to tak: weźmy podobnego do wszystkich amerykańskich aktorów Paula de Mana, którego widmo wielokrotnie materializowało się w polskiej poezji oraz krytyce literackiej (o dziwo, chyba nigdy wyobraźnia de Mana nie powiązała się z prawicowym światopoglądem danego poety / danej poetki – tak, uważam, że na podstawowym poziomie imaginarium zapatrzonego w Pustkę de Mana jest faszystowskie). Jeśli dobrze pamiętam, w jego filozofii literatury ironia – zrównana przez de Mana z humorem i komizmem – była także siłą niweczącą wszelkie akty językowego umieszczenia się podmiotu na osi czasu, z wyjątkiem odbywającego się zawsze „teraz” upadania w alienującą, tropiczną materialność języka. W wyobraźni de Mana (a sądzę, że w inspirowanej nią poezji do pewnego stopnia również) nie może być mowy o żadnych fałdach, splotach, węzłach, zgęszczeniach czasu, materii, „rzeczywistości”, żadnych erotycznych relacjach między nimi (a ktokolwiek ich w poezji czy w życiu szuka, ten jest naiwnym poplecznikiem Schillera!). Jest nam smutno i kwaśno, nie ma żadnych wysepek dla życia, zaś kapitał żre dalej.

Jest nam smutno i kwaśno, nie ma żadnych wysepek dla życia, zaś kapitał żre dalej

Właściwie o tym, że N.N. tworzy w diametralnie odmiennej wyobraźni od tej, którą na łapu-capu zrekonstruowałem przed chwilą (i dlaczego to robi), jest cała nasza rozmowa. Zamiast dryfu i szorowania po signifiant – skierowane do słowa pytanie „co nucisz znad rzeczy” (12) lub wypowiedź z rozmowy: „napięcia wewnątrz języka są analogiczne do drgań płyty wszechświata”; zamiast wizji straumatyzowanego, autoalienującego się podmiotu – „twoja głębia nie ma krzywizn i szczelin” (17); zamiast jakiejś zbanalizowanej postaci ponowoczesnej ironii… Żeby była jasność – nie uważam, że „psiążka” to przypadek języka poetyckiego absolutnie wyczyszczonego z ironii. Przypominam o alegorii Himalajów sprzed kilku akapitów: N.N. wie, jakie kawalerie ironii przeszły przez polską literaturę, wie, w jakim kontekście pisze i myśli, ale właśnie dzięki temu może sobie (w odpowiednim momencie) na ów kontekst machnąć ręką. Nie chcę odwoływać się do moich gut feelings („czuję, że…”), bo te mogą służyć do argumentowania za dowolną bzdurą, więc lepiej posłużę się po raz kolejny śladem lektury Kaczanowskiego, który zauważał: „[wiersze z »psiążki« są] [s]wobodne, bo nie napuszają się ani nie napinają i od czytelnika też nie wymagają niczego innego, poza luzem”. W tej swobodzie mieszczą się także te punkty wierszy N.N.-a, w których śmiech czytelniczki umożliwia (w sensie krawieckim) skrócenie dystansu między mną a nawet najbardziej formalnie czy obrazowo zamkniętym utworem. Dziecinne rymy, przerzutnie („Spotykałem się kiedyś z jedną dziewczyną. Cóż,”), wymachiwanie osiami wyboru i kombinacji tak, aby utrafić akurat w najbardziej komiczne zestawienie słowne… naprawdę sporo rzeczy pracuje u N.N.-a na ten tworzący połączenia humor, który trudno sprowadzić do ironii.

Ale, ale – odnoszę wrażenie, że uciekł nam sprzed oczu jeden temat, który wprowadzę poprzez montaż trzech cytatów (jeden z „psiążki”, drugi z inszej książki N.N.-a, a trzeci z wiadomej rozmowy):

I może gleba mojego poczucia bliskości z wami nie jest zbyt żyzna, to przynajmniej
łąki patosu między nami łatwo się koszą (20)

Patos wciąż ma bardzo szerokie zastosowanie. Można go spotkać nie tylko w egzarchatach art decorum, ale też wcześniej czy później, bo zarówno w śniegu między ekspresją a konwencją, jak i w intermodalnym terminalu gatunków. W jednym miejscu zrywający dachy w domach, w innym dający schronienie przed nocą.
Czytała Krystyna Czubówna.

Oraz globalizm, korporacjonizm postrzegam jako zło, któremu dobry język przeciwstawia się ze swojej natury, starając się nie przeoczyć możliwości uskoczeń antysystemowych. Nie określiłbym tej postawy języka jako nieufnej wobec jego użytkownika, lecz jako otwartą na użytkownika.

A więc pytam o patos, bliskość, otwartość i dobry język. Ta czwórka jakoś się do siebie ma w tekstach N.N.-a, może pomożesz mi w nakreśleniu możliwych połączeń między nimi, zanim zakończymy nasz dwugłos?

dk: n.n., jako poeta, u którego składowe materii dziczeją, wymyka się transcendentnej wizji rzeczywistości, w ramach której pewna instancja odgórnie ustanawiałaby inne formy istnienia, i konstruuje swoje światy jako całkowicie płaskie, immanentystyczne (nie przeszkadza w tym bóg, tropienie zmarłych przez psy etc. – wątki te nie pełnią przecież jakiejś nadrzeczywistej funkcji, ale doskonale wpisują się w płaską ontologię jako praktyczne ćwiczenia z produkowania nowych horyzontalnych układów);

przepraszam za te sztywne ustalenia, ale właściwie wszystkie kwestie, o które pytasz, z mojej perspektywy pozostają z nimi w związku: deleuzjańskie ujęcie humoru czyni z niego narzędzie subwersji, które nie bazuje na autorytecie wyższej instancji, ale kompromituje prawo, nadgorliwie realizując jego założenia – wtedy okazują się one absurdalne i komiczne (sacher-masoch); inaczej jest w przypadku ironii, która ośmiesza prawo, ale odwołując się do rzekomo legitymizującego je – odgórnie – dobra (de sade);

czy więc humor pozwalałby skrócić dystans między wierszem i czytelniczką? myślę, że tak, bo przede wszystkim stawia on wiersz i czytelniczkę obok siebie, na tym samym planie społecznego egzystowania, zatem w ich porozumieniu nie pośredniczy tu zewnętrzna wobec nich zasada;

szerokie zastosowanie patosu u n.n. to jego znak szczególny, a krytyka nie rozpoznała tego fenomenu nawet w 10% (mówię również o swoich tekstach); sądzę, że patos nie występuje tu w roli ironicznej czy postironicznej, jak twierdzą niektórzy – [l]iga [o]brony [p]oezji [p]olskiej przed [h]erbertem (powołana skądinąd słusznie) i zjawiska pochodne zaowocowały ostatecznie straszliwym fetyszem ironii, szczególnie tej dekonstrukcjonistycznej; dziś należałoby może nawet powołać [l]igę [o]brony [p]olskiej [p]oezji przed de [m]anem (przewodzić mógłby paweł kaczmarski, który pisząc np. o szczepanie kopycie, wielokrotnie wskazywał na konieczność nowego zdefiniowania egzaltacji, tak by przestała ona być zawsze bohaterem negatywnym naszych sporów);

naprędce zlepiłbym taką quasi-diagnozę: n.n. jest trochę jak marksowski zbieracz chrustu, tyle że wynosi z lasu patos – to, co w ostatnim dwudziesto-, dwudziestopięcioleciu funkcjonowało w polskiej poezji jako resztkowe, nieszczególnie pożądane i raczej nisko cenione przez krytykę (nikt go nie chciał, ale też nikomu nie było wolno po prostu go sobie zabrać); łatwiej jest uznać, że n.n. wcale się tym chrustem nie grzeje i nie gotuje na nim zupy, że wynosi go z lasu „dla beki” – w przeciwnym wypadku należałoby autora kryminalizować jak motłochową biedotę nadreńską, która miała zostać zmuszona do pracy najemnej; ale ja uważam, że n.n. naprawdę używa tego „kradzionego” chrustu do reprodukcji, bo niby dlaczego raz skompromitowana konwencja (i to skompromitowana tylko na wąskim odcinku języka) nie mogłaby wrócić w nowej postaci? ponadto: ileż konwencja taka może zyskać na samym fakcie, że przestała służyć jako podstawa solidnych konstrukcji dachowych i stała się tylko wiązką suchych gałęzi! czy „wrotyczowa kępa tak obficie wyrosła za skrajem drogi” (29) pozbawiona transcendentnej legitymacji, przy całej swojej zimnej „konstrukcyjności”, nie może mnie wzruszyć? no ale wzrusza, sorry posthistoryści;

n.n. jest trochę jak marksowski zbieracz chrustu, tyle że wynosi z lasu patos

pozostaje nam wątek dobrego języka i otwartości na odbiorcę; należy uwzględnić tu nasze rodzime pomieszanie pojęć, tę niemożliwą do zatrzymania lawinę dziwacznych skutków społecznych przyswajania poststrukturalizmu w polsce; swobodne rozrastanie się języka, które sprawia, że nie pozwala się on ujednoznacznić i zracjonalizować, funkcjonuje u nas blisko literackiego „hermetyzmu” w wykładni markowskiego i ma dość elitarystyczne konotacje, a przecież powinno być wręcz odwrotnie! „dobry język” przeciwstawia się „globalizmowi i korporacjonizmowi”, bo za sprawą możliwości, jakie generuje, nie poddaje się utowarowieniu, jest więc naturalnie jednym z istotnych narzędzi politycznego oporu w dobie powszechnej algorytmizacji – nie można go łatwo subsumować pod kapitał, bo nie wiadomo, co właściwie mówi;

jest taki zajebisty numer mor w.a. pod tytułem „hermetyk”, znasz go? być może mówi on o niezrozumiałym, „dobrym języku” i jego społecznych funkcjach więcej niż całe nasze potransformacyjne literaturoznawstwo: „nasz rap hermetyczny […] / radzi sobie dzielnie / zabezpieczony szczelnie / gardzi tymi, / co wobec niego bezczelni […] / niezrozumiały dla laika / co umieszcza w stereotypach / kulturowych zjawisko, które / go przerasta” itd.; ta metafora działa tylko na pewnym poziomie rozważań, ale jeżeli „dobry język” jest dla kogoś niezrozumiały, to może jest tak dlatego, że opiera się on w jakimś stopniu na mechanizmie przypominającym „dobre grodzenia” dóbr wspólnych; dostęp do dobra wspólnego nie może być całkowicie nieograniczony, bo wtedy zasoby zostałyby do cna wessane przez największych graczy i (jako nadwyżka) przekształcone we własność prywatną – commonsami rządzą więc ściśle określone przez dany kolektyw prawa, które bronią zasobów przed kapitalistyczną akumulacją; w naszym przypadku „dobre grodzenia” opierałyby się na oddzieleniu języka od jego codziennej, komunikacyjnej funkcji – kto nie rozpozna w „dobrym języku” jego pełnego otwarcia na to, co możliwe, ten nie skorzysta z dostępnych w nim zasobów; język n.n. jest gościnny dla użytkownika, ale jest też zamknięty na działania, które mogłyby dokonać w owym języku wywłaszczeń – to język, który produkuje nowe wrażenia, ale nie pozwala łatwo tych wrażeń przechwycić, skomodyfikować i określić ich wartości pieniężnej, bo nie są one informacjami, danymi;

rozmawia się miło, ale spoglądam teraz na mój retoryczny zegarek i widzę, że zbliżamy się do „21 minut ” – powinniśmy więc chyba kończyć…

ŁŻ: (zapisuje plik, wstaje z krzesła i wychodzi. W pokoju znajduje się teraz jedynie puste krzesło, które udaje, że patrzy w ekran laptopa, podczas gdy tak naprawdę zerka na „psiążkę”)

 

[1] stosowaną tu charakterystyczną formę zapisu potraktować możemy jako pozytywny efekt kliniczny, powstały przy znaczącym udziale czynników egzogenicznych pochodzenia roślinnego; gwoli ścisłości dodajmy, że zgodnie z odkryciami współczesnej etologii eksperymentalnej gromady znaków kooperują ściślej i bardziej efektywnie, gdy nie są poddawane działaniu zmiennych stresogennych, takich jak obecność majuskuły; z obserwacji badaczy wynika również, że gromady pozostawione samym sobie w mniejszym stopniu podlegają alienacji, a więc tworzą komórki społeczne bardziej podatne na mutacje i oddzielone od siebie jedynie formalnie („;”), co sprzyja swobodniejszemu rozrastaniu się łańcuchów semiotycznych; powody, dla których zdecydowałem się przyjąć taką właśnie formę zapisu, można ująć też krócej, słowami znamienitego, choć dziś niestety już nieco zapomnianego xviii-wiecznego socjalisty utopijnego, hyacinthe’a wiaderneaux: „liberté, egalité, marihuané”;

Okładka tzw.

N.N.
„[Psia książka]” Wydawnictwo J, Wrocław 2019, s. 64.

Portret Łukasza Żurka autorstwa Natalii Przybysz.

Łukasz Żurek
ur. 1991, doktorant w Instytucie Filologii Polskiej Uniwersytetu Warszawskiego. Współpracował z portalem niewinni-czarodzieje.pl oraz czasopismem naukowym „Tekstualia". Publikował m.in. w „Dwutygodniku", „Kulturze Liberalnej", „Kontencie", „Przeglądzie Filozoficzno-Literackim" oraz w „Zagadnieniach Rodzajów Literackich".

Dawid Kujawa
ur. 1989, krytyk literacki, redaktor, marksista. Interesuje się najnowszą polską poezją i politycznym wymiarem historycznych ruchów awangardowych. Związany z czasopismem naukowym „Praktyka Teoretyczna”.


redakcjaJacek Wiaderny
korekta Katarzyna Barcik
POPRZEDNI

varia poezja  

Przekrój poprzeczny wyznania

— N.N.

NASTĘPNY

rozmowa  

Nie są to słowa radosne

— Aleksander Trojanowski, Jakub Sęczyk