fbpx
Logotyp magazynu Mały Format

Jakiś czas temu kry­ty­ku­jąc prze­kła­dy Da­vi­da Fo­ste­ra Wal­la­ce’a au­tor­stwa Jo­lan­ty Kozak, po­zwo­li­łem sobie na za­ba­wę – rzecz na­pi­sa­łem, sty­li­zu­jąc szkic na do­nie­sie­nie o moż­li­wo­ści po­peł­nie­nia prze­stęp­stwa: Jo­lan­ta Kozak w pol­sz­czyź­nie za­bi­ła pi­sa­rza. Taki żart. Czy­ta­jąc teraz prze­kład „Bla­de­go króla”, ostat­niej, nie­do­koń­czo­nej po­wie­ści tego au­to­ra, za który od­po­wia­da Mi­ko­łaj Den­der­ski, mógł­bym dalej cią­gnąć ten kon­cept i teraz oskar­żyć tłu­ma­cza o bez­czesz­cze­nie zwłok. Nie mam już jed­nak na to ocho­ty. Żart, wszyst­ko na to wska­zu­je, wy­czer­pał się. Do mo­je­go roz­cza­ro­wa­nia i roz­ża­le­nia jakoś nie pa­su­je fry­wol­ność, a i kon­cept szedł­by w re­jo­ny nie­zbyt może smacz­ne. Fakt po­zo­sta­je fak­tem – za­bi­te­go Wal­la­ce’a „The Pale King” po pol­sku nie wskrze­sza.

Jeden: jak tłu­ma­czyć ko­smi­tę?

– Nie, no, to był ge­niusz, no.
– Naj­bar­dziej prze­re­kla­mo­wa­ny pi­sarz Ame­ry­ki.
– Za­pie­ra po pro­stu dech. I tyle.
– Nie da się tego czy­tać.
– Wal­la­ce był ko­smi­tą.

 

Tezy o nie­prze­kła­dal­no­ści ko­lej­nych tek­stów i ko­lej­nych au­to­rów po­ja­wia­ją się czę­sto. Za­zwy­czaj mają do­wo­dzić wy­bit­no­ści ja­kie­goś dzie­ła li­te­rac­kie­go. Nie­prze­kła­dal­ne, a więc wy­bit­ne. Nie­moż­ność ję­zy­ko­we­go i trans­kul­tu­ro­we­go trans­fe­ru oka­zu­je się ar­gu­men­tem osta­tecz­nym (i, do­daj­my od razu, naj­czę­ściej ba­ła­mut­nym). Tak może być wła­śnie w przy­pad­ku Wal­la­ce’a. Je­że­li nawet w po­wszech­nym mnie­ma­niu albo le­gen­dzie nie jest tak zu­peł­nie nie­prze­kła­dal­ny, to sy­tu­uje się go w po­bli­żu owej męt­nie po­ję­tej nie­prze­kła­dal­no­ści. Te wszyst­kie opo­wie­ści o de­ka­dzie, którą stra­wił nad tłu­ma­cze­niem „In­fi­ni­te Jest” tłu­macz nie­miec­ki, te wszyst­kie ma­ru­dze­nia nad ja­ko­ścią prze­kła­du… Sam ma­ru­dze­nia nie unik­ną­łem, sam do tej le­gen­dy mo­głem się do­ło­żyć.

Da­vi­da Fo­ste­ra Wal­la­ce’a prze­kła­dać się ra­czej daje, cho­ciaż, wia­do­mo, łatwo nie jest, co po­ka­za­ły do­tych­cza­so­we pol­skie prze­kła­dy. Rzecz w tym, że sy­tu­acja ta nie sta­no­wi wcale wy­jąt­ku na tle współ­cze­snej li­te­ra­tu­ry ame­ry­kań­skiej. Na tym też po­le­ga pro­blem z tłu­ma­cze­niem Wal­la­ce’a na pol­ski: za­wie­szo­ny w próż­ni funk­cjo­nu­je jako sa­mot­ny ge­niusz (był nim nie­wąt­pli­wie, ale wcale nie był taki sa­mot­ny). Spo­śród pi­sa­rzy, któ­rych książ­ki sta­no­wią dla niego na­tu­ral­ny, czę­sto nie­po­mi­jal­ny kon­tekst mamy w pol­sz­czyź­nie – nie­mal w ca­ło­ści – tylko Dona De­Lil­lo i Flan­ne­ry O’Con­nor oraz wy­imek z pi­sar­stwa Johna Bar­tha (przy oka­zji chyba w naj­lep­szym prze­kła­dzie: „Opo­wia­dać dalej” au­tor­stwa Ma­cie­ja Świer­koc­kie­go). Ca­łe­go za­stę­pu pi­sa­rzy i pi­sa­rek jed­nak brak: nie ma wła­ści­wie Wil­lia­ma Gad­di­sa, Da­vi­da Mark­so­na, Re­na­ty Adler czy De­ni­sa John­so­na. Nie cho­dzi o ja­kieś wspól­ne mo­ty­wy, na­wią­za­nia czy in­ter­tek­stu­al­ne gry, które pol­skie­mu czy­tel­ni­ko­wi zo­sta­ją w ten spo­sób ode­bra­ne – cho­dzi o brak wzoru współ­cze­sne­go idio­mu ame­ry­kań­skiej prozy w dzi­siej­szej pol­sz­czyź­nie. Wal­la­ce był, ow­szem, ko­smi­tą, ale nie był w ko­smo­sie je­dy­ny. W tej od­le­głej ga­lak­ty­ce żyje ich cały le­gion, każdy tro­chę inny, każdy na swo­jej pla­ne­cie. Ukła­dy pla­ne­tar­ne nam wła­ści­wie obce. Sy­tu­acja nie­wy­god­na a do­kła­da­ją­ca utra­pień i tak bę­dą­ce­mu w kło­po­tli­wym po­ło­że­niu tłu­ma­czo­wi.

Brakuje wzoru współczesnego idiomu amerykańskiej prozy w dzisiejszej polszczyźnie

Wal­la­ce’a jest trud­no tłu­ma­czyć, bo i pol­ska li­te­ra­tu­ra nie dys­po­nu­je od­po­wied­nim re­si­du­um, sta­no­wi cał­ko­wi­cie od­ręb­ną kon­ste­la­cję od­nie­sień. I do­brze. Na tym po­le­ga jego oso­bli­wość, w tym tkwi sens jego prze­kła­da­nia, to wła­śnie uspra­wie­dli­wia tę mękę. Na czym – tak naj­ogól­niej, aż do prze­sad­ne­go uprosz­cze­nia – po­le­ga jego ory­gi­nal­ność? Na po­łą­cze­niu kilku cech, które, mo­gło­by się wy­da­wać, są trud­ne do po­go­dze­nia w jed­nym tek­ście. Ele­gan­cja stylu, wy­su­bli­mo­wa­ne słow­nic­two, skła­dnio­wa wir­tu­oze­ria wcho­dzą tutaj w ma­riaż z po­tocz­nym to­kiem wy­po­wie­dzi, kon­wer­sa­cyj­nym czy ga­wę­dziar­skim tonem, do tego zaś szcze­gó­lar­stwo (z wy­ko­rzy­sta­niem moż­li­wo­ści idio­lek­tów i ję­zy­ków spe­cja­li­stycz­nych, gier ję­zy­ko­wych, ka­lam­bu­rów, de­ta­licz­nych opi­sów) łączy się w tym pi­sar­stwie z – naj­czę­ściej – wiel­kim roz­mia­rem tek­stów, ich ogrom­ną skalą, roz­ma­chem. Brzmi jak prze­pis na po­raż­kę. Ale u Wal­la­ce’a wy­cho­dzi pysz­nie: atrak­cyj­nie męcz­li­wa proza, która jed­no­cze­śnie za­dzie­ra nosa i z tego za­dzie­ra­nia na­bi­ja się wła­sną lek­ko­ścią, nie­dba­le dro­bia­zgo­wa, non­sza­lanc­ko pre­cy­zyj­na, wci­ska­ją­ca nam te wszyst­kie kity (od żar­tów do wzru­szeń) z wy­stu­dio­wa­ną po­wścią­gli­wo­ścią. To oczy­wi­ście tylko wra­że­nia, ale to wła­śnie do nich od­no­szę pol­skie re­ali­za­cje tego mo­de­lu prozy. Nie zna­czy to, że wy­łącz­nie na pod­sta­wie tych nie­spre­cy­zo­wa­nych do­znań oce­niam ja­kość prze­kła­dów Wal­la­ce’a na pol­ski, co za chwi­lę, mam na­dzie­ję, sta­nie się jasne. Nie sądzę jed­nak, by usu­wa­nie tych do­świad­czeń czy­tel­ni­czych z pola wi­dze­nia miało sens. Ich obec­ność zna­czy­ła­by, że wszyst­kie zu­peł­nie pod­sta­wo­we wy­ma­ga­nia wobec prze­kła­du zo­sta­ły speł­nio­ne. Nie ukry­wam, że może wła­śnie ten trans­fer wra­żeń, od­czuć, im­pre­sji w od­bio­rze pol­skie­go Wal­la­ce’a byłby dla mnie naj­waż­niej­szy.

Dwa: jak tłu­ma­czyć brud­no­pi­sy?

– To jest jed­nak punkt szczy­to­wy.
– To jest punkt bli­ski zu­peł­ne­go sza­leń­stwa.
– Masz tu go­ścia w ze­ni­cie swo­je­go roz­wo­ju.
– Masz tu po­wieść, która jest ge­nial­nym brud­no­pi­sem.

 

Rzecz jasna jest to proza po­skła­da­na z ka­wał­ków: bar­dziej nawet przy­po­mi­na ofia­rę ka­ta­stro­fy ko­mu­ni­ka­cyj­nej (może być: lot­ni­czej) na pro­sek­to­ryj­nym stole niż po­two­ra dra Fran­ken­ste­ina, pat­chwork czy puz­zle. Jed­nak pa­to­log (Mi­che­al Pietsch, re­dak­tor „Bla­de­go króla”) spi­sał się zu­peł­nie do­brze: bez pro­ble­mu iden­ty­fi­ku­je­my osobę, z po­dzi­wem przy­glą­da­my się nie tylko szwom, po­dzi­wia­my też czę­ści tego ciała. Nie­wie­le to jed­nak zmie­nia, a je­że­li już – to na­rzu­ca tłu­ma­czo­wi do­dat­ko­we za­da­nia, przy­da­je mu pro­ble­mów, za­miast ich uj­mo­wać. Choć w XXI wieku po­ety­ka frag­men­tu nie jest już dla nas ni­czym obcym, to ta eks­tre­mal­na nie­cią­głość wy­ma­ga wy­jąt­ko­wej czuj­no­ści, która po­zwo­li ze­spo­lić zde­frag­men­to­wa­ne ca­ło­ści, o ile takie linki w po­szcze­gól­nych czę­ściach po­wie­ści rze­czy­wi­ście ist­nie­ją. Nie­ko­niecz­nie cho­dzi tu zresz­tą o te­ma­tycz­ne złą­cza, po­wta­rza­ją­ce się mo­ty­wy, czy po­je­dyn­cze słowa, ale o styl, skład­nię, cza­sem coś jesz­cze mniej uchwyt­ne­go, kli­mat, rze­czy trud­ne do opi­sa­nia w ka­te­go­riach po­ety­ki nor­ma­tyw­nej.

Roz­waż­my jedną z ta­kich „zasad”, którą rzą­dzi się ta po­wieść. Da się ją stre­ścić w for­mu­le: im dziw­niej, tym bar­dziej rze­czo­wo. „Blady król” jest książ­ką o ob­ni­żo­nym tonie emo­cjo­nal­nym – szcze­gól­nie w po­rów­na­niu do dwóch pierw­szych po­wie­ści. Wal­la­ce ćwi­czył ten umiar na opo­wia­da­niach, a fol­go­wał sobie w ese­jach. Po­wścią­gli­wość tonu jest w tej po­wie­ści od­wrot­nie pro­por­cjo­nal­na do oso­bli­wo­ści i eks­tra­wa­gan­cji zda­rzeń, po­sta­ci, zja­wisk. Tam, gdzie me­ta­fi­zy­ka, świat nad­przy­ro­dzo­ny, zja­wi­ska pa­ra­nor­mal­ne, tam też ton bar­dziej rze­czo­wy i suchy. Tak jest choć­by w pa­ra­gra­fie 26., gdzie na­stę­pu­je opis na­wie­dzeń czy od­wie­dzin (tłu­macz wy­bie­ra „wi­zy­ty”) przez zjawy (tłu­macz ob­sta­je przy wer­sji „widma”) pra­cow­ni­ków w Pla­ców­ce nr 047. Zjawy to coś in­ne­go niż duchy („praw­dzi­we duchy”), zjaw jest wiele, ale duchy tylko dwa. Tak wpro­wa­dza nas w to Wal­la­ce:

The gho­sts’ names are Gar­ri­ty and Blu­mqu­ist. Much of the fol­lo­wing info comes after the fact from Clau­de Sy­lven­shi­ne. Blu­mqu­ist is a very bland, dull, ef­fi­cient rote exa­mi­ner who died at his desk un­no­ti­ced in 1980. [416]

A tak nam po­da­je to tłu­macz:

Duchy na­zy­wa­ją się Gar­ri­ty i Blu­mqu­ist. Spora część po­niż­szych in­for­ma­cji zo­sta­ła ob­ja­wio­na w po­sta­ci faktu ob­ja­wio­ne­go Clau­de’owi Sy­lvan­shi­ne’owi. Blu­mqu­ist to bar­dzo ni­ja­ki, nudny i wy­daj­ny sze­re­go­wy kon­tro­ler, który umarł za biur­kiem nie­zau­wa­żo­ny w 1980 roku. [350]

Przy­ta­czam ten aku­rat frag­ment, bo już na pierw­szy rzut oka w dru­gim zda­niu tłu­macz grze­szy sty­li­stycz­nym roz­pa­sa­niem: „ob­ja­wie­nie w po­sta­ci faktu ob­ja­wio­ne­go” po­ja­wia się tam, gdzie u Wal­la­ce’a suche stac­ca­to pod­bi­te szu­mią­cą ali­te­ra­cją („Fol­lo­wing inFo comes aFter the Fact From”). Wy­bra­łem jed­nak aku­rat ten, żeby po­ka­zać, że grze­chy tłu­ma­cza nie ogra­ni­cza­ją się do roz­pa­sa­nia, a obej­mu­ją jesz­cze prz­yn­ajmniej dwa inne:

1. Błąd w od­da­niu fra­ze­olo­gi­zmu „after the fact” (ozna­cza­ją­ce­go „po wszyst­kim”, „post fac­tum”, „z per­spek­ty­wy czasu”), który spra­wia, że całe zda­nie jest błęd­ne i po­win­no brzmieć: „Spora por­cja po­niż­szych in­for­ma­cji po­cho­dzi z póź­niej­szej re­la­cji Clau­de’a Sy­lven­shi­ne’a” (zdaję sobie spra­wę, że sty­li­stycz­nie może tro­chę tu prze­gi­nam, ale nie mo­głem się oprzeć tej moż­li­wo­ści ali­te­ra­cji – zu­peł­nie innej niż u Wal­la­ce’a, bo wy­bu­cho­wej; nie­ko­niecz­nie jed­nak za­ni­ka przez to biu­ro­kra­tycz­ny cha­rak­ter tego zda­nia, mo­no­to­nia, po­wta­rzal­ność, ko­stycz­ność i woj­sko­wa mar­szo­wość miesz­czą się w po­ety­ce pisma urzę­do­we­go, mowy biu­ro­kra­tycz­nej).

2. Sty­li­stycz­ną nie­po­rad­ność trze­cie­go zda­nia: nie je­stem pe­wien, czy można być „bar­dzo (bar­dziej albo mniej) ni­ja­kim”; sądzę, że aby po pol­sku wzmoc­nić każdy z przy­miot­ni­ków, na­le­ża­ło­by po­wtó­rzyć przy­słó­wek „bar­dzo” trzy­krot­nie – przed każ­dym z nich, stąd pro­po­no­wał­bym inne wyj­ście. Przy­słó­wek „bar­dzo” wzmac­nia dzię­ki spój­ni­ko­wi „i” dwa pierw­sze przy­miot­ni­ki, a ko­lej­ny za­wie­ra wzmoc­nie­nie cechy w swo­jej struk­tu­rze. Po­win­no być jakoś tak: „Blu­mqu­ist to bar­dzo nie­po­zor­ny i po­spo­li­ty oraz wy­so­ko­wy­daj­ny kon­tro­ler se­ryj­ny, któ­re­go śmierć przy biur­ku w roku 1980 po­zo­sta­ła przez kilka dni nie­zau­wa­żo­na”. Czy ewen­tu­al­nie: „Blu­mqu­ist – bar­dzo nie­po­zor­ny, po­spo­li­ty, wy­so­ko­wy­daj­ny kon­tro­ler”. No i ta nie­zręcz­na koń­ców­ka: „umarł za biur­kiem nie­zau­wa­żo­ny w roku 1980” może ozna­czać, że np. nikt nie za­uwa­żył jego śmier­ci w roku 1980 (a w 1981 już tak?) albo że nikt nigdy go nie za­uwa­żył pod­czas jego pracy (i tak umarł – nie­zau­wa­żo­ny przez ni­ko­go). Cho­dzi zaś do­kład­nie o to – czego do­wia­du­je­my się z in­ne­go frag­men­tu po­wie­ści – że przez kilka dni współ­pra­cow­ni­cy i sze­fo­wie nie zo­rien­to­wa­li się, iż Blu­mqu­ist nie żyje, cho­ciaż cały czas sie­dział przy swoim biur­ku. Przy oka­zji: sie­dzi się „za sto­łem”, ale ra­czej „przy biur­ku” – nie­od­kry­cie ciała scho­wa­ne­go „za biur­kiem” nie by­ło­by takie dziw­ne.

Czas, żebym od­po­wie­dział na py­ta­nie ze śród­ty­tu­łu: otóż nawet brud­no­pi­sów Wal­la­ce’a nie wolno prze­kła­dać na brud­no, nie wolno w żad­nym razie pu­bli­ko­wać brud­no­pi­so­we­go prze­kła­du. Brud­no­pi­sy Wal­la­ce’a trze­ba tłu­ma­czyć tak, jakby były kry­sta­licz­ny­mi czy­sto­pi­sa­mi (tak zresz­tą jest: brud­no­pi­sy Wal­la­ce’a po­zo­sta­ją o wiele bar­dziej fa­scy­nu­ją­ce, o ileż do­sko­nal­sze i trud­niej­sze do tłu­ma­cze­nia niż więk­szość czy­sto­pi­sów, z któ­rych się robi póź­niej książ­ki). Nie­ste­ty prze­kład Mi­ko­ła­ja Den­der­skie­go w wielu miej­scach jest brud­no­pi­sem.

Trzy: jak prze­kła­dać sty­li­stycz­ne­go wir­tu­oza?

– Nie wiem, czym się tu miał­bym za­chwy­cać.
– Nie ja­ra­ją cię ani tro­chę te dłu­ga­śne zda­nia?
– Nie.
– Ale jak się tak spo­koj­nie wiją, żeby w końcu wy­strze­lić?
– Nadal nie.

 

Na pewno nie pod ło­po­cą­cym sztan­da­rem Ma­cie­ja Słom­czyń­skie­go. Słom­czyń­ski to pa­tron tego prze­kła­du – nie­za­leż­nie co o tym myśli tłu­macz, czy Słom­czyń­skie­go lubi, czy nie, czy się na nim wzo­ro­wał, czy prze­ciw­nie. Nie można Wal­la­ce’a prze­kła­dać do­słow­nie, nie można uprasz­czać, a mi­strzem ta­kie­go prze­kła­du był Słom­czyń­ski. Do­słow­no­ści tego prze­kła­du po­ja­wia­ją się na każ­dym moż­li­wym po­zio­mie: skład­ni, fra­ze­olo­gi­zmów, po­je­dyn­czych słów.

Maciej Słomczyński to patron tego przekładu

Py­ta­nie pod­sta­wo­we jest takie: czy to znak de­fi­cy­tów tłu­ma­cza, czy jego świa­do­ma stra­te­gia? Przyj­mij­my na razie to dru­gie (bo nad pierw­szym wła­ści­wie nie ma co dys­ku­to­wać – gdyby tak za­ło­żyć, trze­ba by uznać, że ten prze­kład nie po­wi­nien nigdy się uka­zać). „Blady król”, jak wspo­mnia­łem, nie jest tak wy­ra­fi­no­wa­ny, jak „In­fi­ni­te Jest” albo eseje, Wal­la­ce ob­ni­żył ton (czy też: spu­ścił z tonu?), zda­nia, cho­ciaż nadal dłu­gie, wie­lo­krot­ną zło­żo­no­ścią te­stu­ją­ce wy­trzy­ma­łość an­gielsz­czy­zny, już nie te­stu­ją wy­trzy­ma­ło­ści czy­tel­ni­ka w tak ra­dy­kal­ny spo­sób. Dla pol­sz­czy­zny to jed­nak test ła­twiej­szy, wia­do­mo. Chyba chciał­bym zo­ba­czyć w tym prze­kła­dzie skład­nię o wiele bar­dziej skom­pli­ko­wa­ną niż jest w ory­gi­na­le, zda­nia jesz­cze bar­dziej prze­cią­gnię­te i po­ła­ma­ne – tak jak po­zwa­la na to flek­syj­ny język, do­pusz­czał­bym (tylko tyle? nie, sza­no­wał­bym i po­dzi­wiał taki wybór) łą­cze­nie zdań, nad­uży­wa­nie śred­ni­ka. Nie­ste­ty tłu­macz czę­sto wy­bie­ra ina­czej: od­da­je zło­żo­ne kon­struk­cje zda­nio­we za po­mo­cą po­dob­nych kon­struk­cji w pol­sz­czyź­nie (nie „od­po­wied­nich”, ale po­dob­nych wła­śnie), prze­no­sząc wprost po­dzia­ły skła­dnio­we. Daje to oczy­wi­ście efekt dziw­no­ści czy ob­co­ści, ale ma nie­wie­le wspól­ne­go z efek­tem, jaki wy­wo­łu­je ory­gi­nał.

Przyj­rzyj­my się temu na przy­kła­dzie otwarć dwu pa­ra­gra­fów:

19
[151]: Jest coś bar­dzo za­sta­na­wia­ją­ce­go w tym, jak wy­cho­wa­nie oby­wa­tel­skie ma się do sa­mo­lub­stwa, a teraz wła­śnie zbie­ra­my tego żniwo.

[170]: There’s so­me­thing very in­te­re­sting about ci­vics and sel­fi­sh­ness, and we get to ride the crest of it.

40
[462]: Cusk zna­lazł się w ga­bi­ne­cie psy­chia­try i li­czył teraz pu­deł­ka chu­s­te­czek hi­gie­nicz­nych w nie­wiel­kim po­ko­ju ze ścia­na­mi ca­ły­mi w rzę­dach gru­bych ksią­żek i dy­plo­mów.

[554]: Cusk had been ushe­red into the psy­chia­strist’s of­fi­ce and was co­un­ting the boxes of Kle­enex in a lit­tle room lined with big books and di­plo­mas.

Po­mi­ja­jąc na razie kwe­stie szcze­gó­ło­we, można po­wie­dzieć, że wy­bo­ry skła­dnio­we tłu­ma­cza rzą­dzą się dwoma pra­wa­mi: kalki (mor­fo­lo­gicz­nej i skła­dnio­wej) oraz uprosz­cze­nia. Żeby nie za­mę­czać ana­li­zą szcze­gó­ło­wą (ale naj­waż­niej­sze py­ta­nie to: czego wła­ści­wie zbie­ra­my żniwo?), pro­po­nu­ję na­stę­pu­ją­cy spo­sób od­da­nia tego zda­nia: „Zwią­zek po­mię­dzy na­ucza­niem wie­dzy o spo­łe­czeń­stwie a tym wy­bu­chem ego­izmu, któ­re­go mo­ment szczy­to­wy wła­śnie prze­ży­wa­my, zdaje się być bar­dzo in­te­re­su­ją­cy”. Jeśli zaś cho­dzi o pa­ra­graf 40., to tłu­macz za­cho­wu­je tam po­zy­cje ele­men­tów skła­dnio­wych nawet za cenę uprosz­cze­nia tre­ści: nie ma żad­ne­go po­wo­du, żeby roz­po­czy­nać to zda­nie pod­mio­tem, a żeby to zro­bić – i jed­no­cze­śnie omi­nąć stro­nę bier­ną – tłu­macz de­cy­du­je się zmie­nić zna­cze­nie („zna­lazł się” za­miast „zo­stał wpro­wa­dzo­ny”). Na do­da­tek owo nie­ko­niecz­ne wcale „zna­lazł się” spra­wia, że zda­nie ku­le­je ze wzglę­du na nad­miar jed­ne­go przy­im­ka: „w ga­bi­ne­cie”, „w nie­wiel­kim po­ko­ju”, „w rzę­dach”. A można by spró­bo­wać nawet tak: „Zna­la­zł­szy się w ga­bi­ne­cie psy­chia­try, do któ­re­go go do­pro­wa­dzo­no, zajął się li­cze­niem pudeł chu­s­te­czek hi­gie­nicz­nych roz­miesz­czo­nych w tym małym, ob­wie­szo­nym rzę­da­mi dy­plo­mów i gru­bych to­misk po­miesz­cze­niu”.

Są też jed­nak wspo­mnia­ne wcze­śniej kwe­stie szcze­gó­ło­we. Kiedy tłu­macz od­cho­dzi od do­słow­no­ści, wtedy wpada w inne pu­łap­ki. Ten, ską­d­inąd ładny prze­cież, fra­ze­olo­gizm „zbie­rać żniwo” tu aku­rat jest nie­for­tun­ny: idiom „to ride the crest of” ozna­cza, że mamy do czy­nie­nia z sy­tu­acją w jej szczy­to­wym punk­cie, w cza­sie jej kli­mak­su, w ze­ni­cie, a nie – jak to su­ge­ru­je „żniwo” – mie­rzy­my się z jej skut­ka­mi, zbie­ra­my owoce. Po­zo­sta­je kwe­stia chu­s­te­czek „Kle­enex”: tłu­macz, który dość kon­se­kwent­nie po­zo­sta­wia ame­ry­ka­ni­zmy, tu aku­rat po­rzu­ca swoją kon­se­kwen­cję (o tym wię­cej do­pie­ro za chwi­lę).

Wy­bra­łem otwar­cia dwu pa­ra­gra­fów, żeby unik­nąć po­dej­rze­nia o to, że zło­śli­wie prze­cze­su­ję po­wieść w po­szu­ki­wa­niu po­tknięć, omy­łek, za­ga­pień. Nie­ste­ty (dla tłu­ma­cza) wy­bie­ram je dość lo­so­wo, zresz­tą wśród pierw­szych zdań zna­la­zły­by się gor­sze (po­le­cam wszyst­kim po­tęż­ne zda­nie po­cząt­ko­we z pa­ra­gra­fu 8.). Kart­ku­jąc ten prze­kład, co chwi­lę na­tra­fiam na ko­lej­ne przy­kła­dy fa­tal­nej do­słow­no­ści:

[409]: Jej głos brzmiał przez gło­śnik tro­chę nie jak jej głos – miał tę cy­no­wą, od­wod­nio­ną wła­ści­wość.

[490]: Her voice so­un­ded less like her own voice on the spe­aker – it had that tinny, de­sic­ca­ted qu­ali­ty.

Można by ina­czej. „Głos z apa­ra­tu ledwo przy­po­mi­nał jej praw­dzi­wy głos, brzę­cząc me­ta­licz­nym, wy­schłym tem­brem”. „Jej głos wy­do­by­wa­ją­cy się z apa­ra­tu brzmiał sła­biej niż jej nor­mal­ny głos”. Dźwię­cząc cy­no­wym, su­chym brzmie­niem? Roz­brzmie­wa­jąc cy­no­wą, po­de­schnię­tą barwą? Gło­śnik wy­do­by­wał z niego ten cy­no­wy, suchy ton?

[410]: Drący się od­głos dru­kar­ki nie prze­sta­wał dzia­łać wszyst­kim na nerwy.

[491]: The rip­ping sound of the prin­ter con­ti­nu­ed to set eve­ry­one’s teeth on the edge.

Roz­dzie­ra­ją­cy zgrzyt dru­kar­ki? Może „Zgrzy­tli­wy dźwięk dru­kar­ki nadal szar­pał wszyst­kim nerwy”? Kon­se­kwent­nie wpro­wa­dzał nasze nerwy w stan roz­stro­ju?

Można wiele, ale mam wra­że­nie, że czy­niąc te szcze­gó­ło­we uwagi, je­stem tro­chę śmiesz­ny. Bo za­sta­na­wiam się, czy w tym tańcu tłu­macz nie mógł­by wy­sko­czyć wyżej, wcze­śniej prze­nieść śro­dek cięż­ko­ści, wyżej unieść ramię przy pi­ru­ecie i tak dalej, a wy­da­je się, że ma on czę­sto kło­po­ty z cho­dze­niem, za­ta­cza się i po­ty­ka o wła­sne nogi (nawet kiedy stoi).
Czte­ry: jak prze­kła­dać kow­bo­ja?

– No i ta jego ame­ry­kań­ska an­gielsz­czy­zna!
– Efek­ciarz! Wy­grze­by­wał ja­kieś dzi­wac­twa w rzad­kich słow­ni­kach.
– Syn na­uczy­ciel­ki an­giel­skie­go!
– Gada coś nie­wy­raź­nie z traw­ką w zę­bach, kow­boj.

 

W ta­kiej pro­zie pro­blem spo­lsz­cza­nia nazw wła­snych i miej­sco­wych nie na­le­ży do naj­błah­szych, mó­wiąc naj­bar­dziej eu­fe­mi­stycz­nie. Po­mi­jam na razie kwe­stię so­cjo­lek­tu skar­bo­wo-księ­go­wo-eko­no­micz­no-urzę­do­we­go, która jest kło­po­tem od­dziel­nym (sztucz­ne to od­dzie­le­nie, ale na po­trze­by tych uwag – ko­niecz­ne). Wspo­mnia­łem o tym przy oka­zji chu­s­te­czek hi­gie­nicz­nych: aku­rat w Pol­sce żadna z marek nie osią­gnę­ła ta­kiej do­mi­na­cji, by jej nazwa mogła się stać rze­czow­ni­kiem po­spo­li­tym (jak adi­da­sy, pam­per­sy, a w Sta­nach – Scotch tape czy wła­śnie Kle­enex), stąd trud­no, żeby na siłę lo­ka­li­zo­wać tę nazwę w po­sta­ci – na przy­kład – Ve­lvet, Queen czy Foxy. Kle­enex jest co praw­da obec­ny na pol­skim rynku, ale da­le­ko mu do do­mi­nu­ją­cej po­zy­cji i obec­no­ści w po­wszech­nej świa­do­mo­ści. Nie było in­ne­go wyj­ścia, jak tylko na­pi­sać „chu­s­tecz­ki hi­gie­nicz­ne” – i nie jest to w żad­nym razie ka­pi­tu­la­cja. To tylko przy­czy­nek do roz­wa­żań.

Dy­le­mat „spo­lsz­czać czy nie” jest trud­no roz­wią­zy­wal­ny i żad­nych uni­wer­sal­nych zasad w tym za­kre­sie nie ma. W tym kon­kret­nym przy­pad­ku spra­wę kom­pli­ku­je zalew nazw wła­snych od­dzia­łów, grup, sek­cji in­sty­tu­cji kon­tro­li skar­bo­wej, która jest miej­scem akcji i bo­ha­te­rem tej po­wie­ści. Te wszyst­kie nazwy są kon­se­kwent­nie spo­lsz­cza­ne. I chyba słusz­nie. Nie­ste­ty w po­zo­sta­łych na­zwach pa­nu­je nie­opi­sa­ny ba­ła­gan.

Weźmy nazwy in­sty­tu­cji:

[21]: Pe­oria Col­le­ge of Bu­si­ness

[21]: Jo­ilet Com­mu­ni­ty Col­le­ge

[22]: Cen­trum Kon­tro­li Lotów

[374]: Sąd Naj­wyż­szy Rhode Is­land.

Na prze­strze­ni dwóch stron na­ty­ka­my się na taką nie­kon­se­kwen­cję:

[22]: […] miał T-shirt z na­pi­sem SYM­PA­THY FOR NIXON TOUR

[20]: […] na biur­ku dy­rek­tor­ki miała stać ta­blicz­ka z cza­sów ad­mi­ni­stra­cji Tru­ma­na z na­pi­sem PIERW­SZE SŁY­SZĘ.

Czym się te dwa na­pi­sy róż­nią, że jeden zo­stał prze­tłu­ma­czo­ny, a drugi – po­zo­sta­wio­ny w ory­gi­na­le? W pierw­szym przy­pad­ku dość oczy­wi­ste jest na­wią­za­nie do sto­ne­sow­skie­go ty­tu­łu, gdzie za dia­bła pod­sta­wio­ny jest Nixon, ale to jesz­cze ni­cze­go nie wy­ja­śnia. Co za­baw­ne, w obu tych zda­niach, taki przy­pa­dek, tłu­macz po­mi­nął też przy­miot­ni­ki: w ory­gi­na­le ta­blicz­ka na biur­ku jest „drew­nia­na”, a ko­szul­ka – „czar­na” (czy ten „T-shirt” w ob­li­czu nie­prze­tłu­ma­czo­ne­go na­pi­su jest god­nym po­chwa­ły zna­kiem kon­se­kwen­cji tłu­ma­cza? w ory­gi­na­le jest zresz­tą „tee shirt”, więc może chciał tym ma­ka­ro­ni­zmem jakoś to oddać?). Skąd te opusz­cze­nia i jaki mają cel? Proza Wal­la­ce’a jest, po­wie­dział­bym, an­ty­mi­ni­ma­li­stycz­na, an­ty­ca­rve­row­ska, bo­gac­two przy­miot­ni­ków jest jej cechą cha­rak­te­ry­stycz­ną. To „PIERW­SZE SŁY­SZĘ” też wy­wo­łu­je we mnie opór. W ory­gi­na­le jest „WHAT BUCK?”. To na­wią­za­nie do na­pi­su na ta­blicz­ce z biur­ka pre­zy­den­ta Tru­ma­na: „The buck stops here”. Rzecz jest dość skom­pli­ko­wa­na. Wy­ra­że­nie po­cho­dzi z ję­zy­ka po­ke­rzy­stów, któ­rzy, aby unik­nąć oszustw i nie­po­ro­zu­mień, przy każ­dym roz­da­niu ozna­cza­li ko­lej­ne­go roz­da­ją­ce­go – „to pass the buck” ozna­cza wła­śnie wska­za­nie ko­lej­ne­go gra­cza wy­zna­czo­ne­go do roz­da­wa­nia kart. To „buck” na okre­śle­nie wskaź­ni­ka po­cho­dzi od noża, który był w tym celu uży­wa­ny (kła­dzio­no go przed na­stęp­nym w ko­lej­ce), a noże miały wtedy czę­sto ro­go­we rę­ko­je­ści („buck” ozna­cza samca je­le­nia). „To pass the buck” przy­ję­ło w an­gielsz­czyź­nie zna­cze­nie „obar­czać kogoś czymś”, „ce­do­wać na kogoś od­po­wie­dzial­ność”, stąd ta­blicz­ka na biur­ku pre­zy­den­ta w żar­go­nie gra­czy zna­czy­ła­by: „Tu (w do­my­śle: na mnie) koń­czy się prze­ka­zy­wa­nie roz­da­wa­nia kart”, a w prze­no­śni: „Ja przej­mu­ję od­po­wie­dzial­ność”. Pię­tro­wa za­gad­ka. „PIERW­SZE SŁY­SZĘ” jakoś się mie­ści w tym polu zna­cze­nio­wym, pod wa­run­kiem jed­nak, że zna się całą hi­sto­ryj­kę. A jeśli nie, ozna­cza je­dy­nie zdzi­wie­nie, ewen­tu­al­nie – urzęd­ni­czą bez­rad­ność. „MNIE NIE PYTAJ”. „NA­STĘP­NY PRO­SZĘ”. „A KOGO TO?”. „A CO JA PO­RA­DZĘ?”. „NIC NIE PO­RA­DZĘ”. Dzi­siaj takie ta­blicz­ki zdo­bił­by ra­czej napis: „Nie wiem, nie znam się, za­ro­bio­ny je­stem”.

Pora na nazwy geo­gra­ficz­ne. Za­zwy­czaj tłu­macz po­da­je je w brzmie­niu ory­gi­nal­nym, o ile nie są za­ko­rze­nio­ne w pol­sz­czyź­nie, jak na przy­kład Wir­gi­nia czy Fi­la­del­fia. Ale w ob­li­czu tej Wir­gi­nii i Fi­la­del­fii dziwi tro­chę po­zo­sta­wie­nie za­pi­su miej­sco­wo­ści wraz ze skró­tem nazwy stanu, jak to się w Ame­ry­ce przy­ję­ło: Rome, NY; An­tho­ny, IL; Ja­cin­to City, TX.

Jak to jest z na­zwa­mi firm? Nie­któ­re po­zo­sta­wio­ne są w ory­gi­na­le (Con­so­li­da­ted Thrust Re­gio­nal Lines – bez wy­ja­śnie­nia typu: lo­kal­ne linie lot­ni­cze Con­so­li­da­ted Thrust), inne po­sia­da­ją ob­ja­śnie­nie („firma Clark Co.” czy „spół­ka Jones, Inc.”), a zda­rza się kilka razy spo­lsz­cze­nie („re­pre­zen­tant­ka Xe­rok­sa” czy „nosił parkę z Kmar­ta”, „takie przy­byt­ki jak Kmar­ty”, „w bu­tach ta­kich jakby z Kmar­ta” – za­miast np. „przed­sta­wi­ciel­ka firmy Xerox” czy „skle­py Kmart”). Nie znaj­du­ję w tym cha­osie żad­nej me­to­dy. Dla­cze­go „firma Clark Co.”, a nie „spół­ka Clark”? Dla­cze­go „spół­ka Jones, Inc.”, a nie „spół­ka ak­cyj­na Jones” albo „Jones S.A.”? Dla­cze­go – to już wąt­pli­wość or­to­gra­ficz­na – spo­lsz­czać nazwę firmy Xerox nie­kon­se­kwent­nie, jedno „x” zmie­nia­jąc w „ks”, gdy pol­ska norma do­pusz­cza formę „Xe­rox-” we wszyst­kich przy­pad­kach za­leż­nych oprócz miej­scow­ni­ka (o Xe­rok­sie)?

Ten ba­ła­gan naj­le­piej widać w dwóch skró­tow­cach (jakże Wal­la­ce je lubił!), jakie po­ja­wia­ją się na jed­nej stro­nie [375]: IRS i RCK. IRS łatwo roz­szy­fru­je każdy, kto zna Ame­ry­kę choć­by z fil­mów: In­ter­nal Re­ve­nue Se­rvi­ce (naj­pro­ściej: urząd skar­bo­wy). A ten drugi? Tego nie roz­szy­fru­je nikt, kto nie prze­czy­tał „Bla­de­go króla”. RCK to Re­gio­nal­ne Cen­trum Kon­tro­li w Rome w Sta­nie Nowy Jork. Jedna stro­na. Dwa skró­tow­ce. Dwa ję­zy­ki. Jeden (wiel­ki) chaos.
Pięć: jak prze­kła­dać bie­głe­go re­wi­den­ta?

– Ale to sza­leń­stwo, że gość się za­pi­sał na kurs, żeby na­pi­sać książ­kę.
– Jaki kurs?
– No taki kurs księ­go­wo­ści czy prawa skar­bo­we­go.
– Naj­lep­szy księ­go­wy wśród pi­sa­rzy, naj­lep­szy pi­sarz wśród księ­go­wych.
– Za­miast pisać, mógł zo­stać le­piej bie­głym re­wi­den­tem.
– Na pełen etat?

 

Nie chcę bić re­kor­du w ka­te­go­rii „naj­dłuż­sza re­cen­zja pol­skie­go in­ter­ne­tu”, a opis pro­ble­mów prze­kła­do­wych do­ty­czą­cych no­men­kla­tu­ry skar­bo­wej, księ­go­wej, biu­ro­wej, urzę­do­wej do tego by nie­chyb­nie pro­wa­dził i byłby praw­dzi­wym czy­tel­ni­czym wy­zwa­niem. Za­miast tego – kilka tylko uwag, parę spo­strze­żeń, garść na­rze­kań.

Akcja „Bla­de­go króla” jest osa­dzo­na w biu­rze lat 80. Ko­niecz­na jest więc re­flek­sja nad no­men­kla­tu­rą, po­wiedz­my, sta­no­wisk pracy. Można oczy­wi­ście bu­do­wać nazwy służ­bo­wych za­sze­re­go­wań, funk­cji i posad, wy­ko­rzy­stu­jąc dzi­siej­sze formy pełne mię­dzy­na­ro­do­wej ter­mi­no­lo­gii i ame­ry­ka­ni­zmów. Efekt ko­micz­ny mu­ro­wa­ny. Mo­gło­by to nawet ko­re­spon­do­wać z de­cy­zja­mi tłu­ma­cza w kwe­stii prze­kła­du nazw wła­snych. Ale jako że po­wieść po­wsta­wa­ła naj­ści­ślej rzecz bio­rąc w „na­szych cza­sach” (po­wiedz­my: przed de­ka­dą z okła­dem), to re­spek­to­wał­bym to cza­so­we prze­su­nię­cie, na które zde­cy­do­wał się Wal­la­ce. Stąd punk­tem wyj­ścia dla nazw sta­no­wisk by­ły­by nazwy z czasu akcji po­wie­ści – pol­ska no­men­kla­tu­ra biu­ro­kra­tycz­na lat 80. wy­da­je się w tym przy­pad­ku wdzięcz­na. Tym­cza­sem u Mi­ko­ła­ja Den­der­skie­go ani razu (!) nie po­ja­wia­ją się słowa: in­spek­tor, re­fe­rent, na­czel­nik, pro­to­ko­lant, peł­no­moc­nik, ko­or­dy­na­tor czy kan­ce­li­sta. Są za to: „ko­mi­sarz” (jako od­po­wied­nik „of­fi­cer”), „nad­zor­ca” („su­per­vi­sor”) czy „kie­row­ni­cy grupy” („group ma­na­gers” – po­wie­dział­bym ra­czej „kie­row­ni­cy ze­spo­łu”, ewen­tu­al­nie „kie­row­ni­cy grupy ro­bo­czej”).

U Denderskiego ani razu (!) nie pojawiają się słowa: inspektor, referent, naczelnik, protokolant, pełnomocnik, koordynator czy kancelista

Jesz­cze cie­kaw­sze są sy­tu­acje, kiedy ten urzęd­ni­czy so­cjo­lekt jest wy­ko­rzy­sty­wa­ny przez Wal­la­ce’a do ję­zy­ko­wych zabaw, ka­lam­bu­rów, gier. Naj­ład­niej po­ka­zu­je to po­niż­szy frag­ment pre­zen­tu­ją­cy re­gu­ły gry w urzę­dzie, że­la­zne prawa tej in­sty­tu­cji, ko­deks po­stę­po­wa­nia, in­struk­cję dla biu­ra­li­stów:

[457]: Out­put or Kaput; Sup­ply or Die; Re­ve­nue or Au Re­vo­ir.

Tłu­macz – co się ceni – roz­po­zna­je ka­lam­bu­ro­wy cha­rak­ter tej wy­li­czan­ki. W jego prze­kła­dzie przyj­mu­je ona taki kształt:

[382]: forsy w bród albo kaput; ge­ne­ruj albo giń; na­peł­niasz re­zer­wu­ar albo au re­vo­ir.

Jaka jest struk­tu­ra tego po­etyc­kie­go frag­men­tu, po­wiedz­my, frasz­ki? Skła­da­ją się na nią trzy sy­no­ni­my ozna­cza­ją­ce uzysk, wynik (jak dzi­siaj mówi się w han­dlu: zro­bić wynik), ko­rzyść: „out­put”, „sup­ply” i „re­ve­nue”. Każdy z nich można uznać za słowo z za­kre­su urzęd­ni­czo-skar­bo­we­go so­cjo­lek­tu – suche, spe­cja­li­stycz­ne, nie­na­ce­cho­wa­ne. Mi­ko­łaj Den­der­ski roz­po­zna­je to po­praw­nie, ale za­miast nich – by speł­nić re­gu­ły tej po­etyc­kiej gry (ali­te­ra­cja albo rym) – zmie­nia re­jestr: „forsy w bród” (tak mówią ko­micz­ni prze­stęp­cy, jak z duń­skiej ko­me­dii – Ol­se­nie z twoim gan­giem, wró­ci­li­ście!); wpro­wa­dza nie­obec­ną w ory­gi­na­le elip­sę ­– „ge­ne­ruj” (w do­my­śle, jak ro­zu­miem, zysk); wresz­cie znów zmie­nia re­jestr, wy­ko­rzy­stu­jąc przy oka­zji ten wy­świech­ta­ny dow­cip ję­zy­ko­wy. Ory­gi­nal­ny układ chwy­tów po­etyc­kich zmie­nia, ale de­li­kat­nie (za­cho­wu­jąc ich rów­no­wa­gę): „rym – rym – ali­te­ro­wa­ny ka­lam­bur” po pol­sku przyj­mu­je formę „rym – ali­te­ra­cja – ry­mo­wa­ny ka­lam­bur”. Nie­ste­ty za­tra­ca w ten spo­sób od­nie­sie­nie do słow­nic­twa fa­cho­we­go, bo od biedy tylko „ge­ne­ruj” mie­ści się w tym polu. Po­nad­to roz­wle­ka tę eks­tre­mal­nie afo­ry­stycz­ną kon­struk­cję.

Moja ro­bo­cza pro­po­zy­cja brzmi: „plon albo won; uzysk albo w pysk; przy­chód albo wy­chód mi stąd”.

To za­sa­dy gry dla pra­cow­ni­ków w Re­gio­nal­nym Cen­trum Kon­tro­li Izby Skar­bo­wej, gdzieś tam w mia­stecz­ku Rome w sta­nie Nowy Jork, ale też w pew­nym sen­sie przy­ka­za­nia dla tłu­ma­cza, któ­rych – do­brze by było – po­wi­nien prze­strze­gać. Mi­ko­łaj Den­der­ski nie­ste­ty (nie­ste­ty, bo sza­nu­ję i po­dzi­wiam ten sza­leń­czy gest: prze­ło­żył ca­łe­go „Bla­de­go króla”, nim zna­lazł dla książ­ki wy­daw­cę!) za­ła­pał się na dru­gie czło­ny tych bez­względ­nych al­ter­na­tyw. Tak czy siak książ­ka uj­rza­ła świa­tło dzien­ne. Za­czy­nam się za­sta­na­wiać, czy może nie trze­ba było jed­nak przy­mu­sić się do tej me­ta­fo­ry o bez­czesz­cze­niu zwłok. Tak by­ło­by prz­yn­ajmniej we­se­lej. Cho­ciaż nie dla Da­vi­da Fo­ste­ra Wal­la­ce’a.

 

* * *

Cy­ta­ty ozna­cza­łem nu­me­ra­mi stron wedle pa­gi­na­cji w wy­da­niach: D.F. Wal­la­ce, „Blady król. Po­wieść nie­ukoń­czo­na”, przeł. M. Den­der­ski, WAB, War­sza­wa 2019; D.F. Wal­la­ce, „The Pale King. An Unfi­ni­shed Novel”, Back Boy Books / Lit­tle, Brown and Com­pa­ny, New York 2012.

Mi­chał Ta­ba­czyń­ski
(ur. 1976) – ese­ista, tłu­macz (z an­giel­skie­go i ję­zy­ków sło­wiań­skich), dok­tor nauk hu­ma­ni­stycz­nych. Opu­bli­ko­wał m.​in. au­tor­ską an­to­lo­gię współ­cze­snej po­ezji ame­ry­kań­skiej Pa­ra­da rów­no­ści (Kra­ków 2005), wy­bo­ry po­ezji Jana Skácela Za­ka­za­ny czło­wiek (Byd­goszcz 2015) i Bog­da­na Tro­ja­ka Stryj Kaich się żeni (Po­znań 2018), a także książ­ki ese­istycz­ne: Wi­do­ki na ciem­ność (Wro­cław 2013), Le­gen­dy ludu pol­skie­go (Szcze­cin 2014) i Ma­szy­ny. Do pi­sa­nia (Byd­goszcz 2018). Współ­au­tor prze­kła­dów kla­sycz­nych ksią­żek z dzie­dzi­ny no­wych me­diów: Prze­strze­ni pisma Jaya Da­vi­da Bol­te­ra (Kra­ków 2014), Cy­ber­tek­stu Espe­na Aar­se­tha (Kra­ków 2014), Sztu­ki prze­gry­wa­nia Je­spe­ra Juula (Kra­ków 2016) oraz Od­kry­wa­nia kodu Nicka Mont­for­ta (Kra­ków 2017). Zre­da­go­wał także (wraz z Grze­go­rzem Jan­ko­wi­czem) i w czę­ści prze­ło­żył książ­kę So­cjo­lo­gia li­te­ra­tu­ry. An­to­lo­gia (Kra­ków 2015).
redakcjaAndrzej Frączysty
korekta Renata Kumala
NASTĘPNY

varia poezja   

Szczurek przysiadł na ławeczce

— Krzysztof Jaworski