fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Jakiś czas temu krytykując przekłady Davida Fostera Wallace’a autorstwa Jolanty Kozak, pozwoliłem sobie na zabawę – rzecz napisałem, stylizując szkic na doniesienie o możliwości popełnienia przestępstwa: Jolanta Kozak w polszczyźnie zabiła pisarza. Taki żart. Czytając teraz przekład „Bladego króla”, ostatniej, niedokończonej powieści tego autora, za który odpowiada Mikołaj Denderski, mógłbym dalej ciągnąć ten koncept i teraz oskarżyć tłumacza o bezczeszczenie zwłok. Nie mam już jednak na to ochoty. Żart, wszystko na to wskazuje, wyczerpał się. Do mojego rozczarowania i rozżalenia jakoś nie pasuje frywolność, a i koncept szedłby w rejony niezbyt może smaczne. Fakt pozostaje faktem – zabitego Wallace’a „The Pale King” po polsku nie wskrzesza.

Jeden: jak tłumaczyć kosmitę?

– Nie, no, to był geniusz, no.
– Najbardziej przereklamowany pisarz Ameryki.
– Zapiera po prostu dech. I tyle.
– Nie da się tego czytać.
– Wallace był kosmitą.

 

Tezy o nieprzekładalności kolejnych tekstów i kolejnych autorów pojawiają się często. Zazwyczaj mają dowodzić wybitności jakiegoś dzieła literackiego. Nieprzekładalne, a więc wybitne. Niemożność językowego i transkulturowego transferu okazuje się argumentem ostatecznym (i, dodajmy od razu, najczęściej bałamutnym). Tak może być właśnie w przypadku Wallace’a. Jeżeli nawet w powszechnym mniemaniu albo legendzie nie jest tak zupełnie nieprzekładalny, to sytuuje się go w pobliżu owej mętnie pojętej nieprzekładalności. Te wszystkie opowieści o dekadzie, którą strawił nad tłumaczeniem „Infinite Jest” tłumacz niemiecki, te wszystkie marudzenia nad jakością przekładu… Sam marudzenia nie uniknąłem, sam do tej legendy mogłem się dołożyć.

Davida Fostera Wallace’a przekładać się raczej daje, chociaż, wiadomo, łatwo nie jest, co pokazały dotychczasowe polskie przekłady. Rzecz w tym, że sytuacja ta nie stanowi wcale wyjątku na tle współczesnej literatury amerykańskiej. Na tym też polega problem z tłumaczeniem Wallace’a na polski: zawieszony w próżni funkcjonuje jako samotny geniusz (był nim niewątpliwie, ale wcale nie był taki samotny). Spośród pisarzy, których książki stanowią dla niego naturalny, często niepomijalny kontekst mamy w polszczyźnie – niemal w całości – tylko Dona DeLillo i Flannery O’Connor oraz wyimek z pisarstwa Johna Bartha (przy okazji chyba w najlepszym przekładzie: „Opowiadać dalej” autorstwa Macieja Świerkockiego). Całego zastępu pisarzy i pisarek jednak brak: nie ma właściwie Williama Gaddisa, Davida Marksona, Renaty Adler czy Denisa Johnsona. Nie chodzi o jakieś wspólne motywy, nawiązania czy intertekstualne gry, które polskiemu czytelnikowi zostają w ten sposób odebrane – chodzi o brak wzoru współczesnego idiomu amerykańskiej prozy w dzisiejszej polszczyźnie. Wallace był, owszem, kosmitą, ale nie był w kosmosie jedyny. W tej odległej galaktyce żyje ich cały legion, każdy trochę inny, każdy na swojej planecie. Układy planetarne nam właściwie obce. Sytuacja niewygodna a dokładająca utrapień i tak będącemu w kłopotliwym położeniu tłumaczowi.

Brakuje wzoru współczesnego idiomu amerykańskiej prozy w dzisiejszej polszczyźnie

Wallace’a jest trudno tłumaczyć, bo i polska literatura nie dysponuje odpowiednim residuum, stanowi całkowicie odrębną konstelację odniesień. I dobrze. Na tym polega jego osobliwość, w tym tkwi sens jego przekładania, to właśnie usprawiedliwia tę mękę. Na czym – tak najogólniej, aż do przesadnego uproszczenia – polega jego oryginalność? Na połączeniu kilku cech, które, mogłoby się wydawać, są trudne do pogodzenia w jednym tekście. Elegancja stylu, wysublimowane słownictwo, składniowa wirtuozeria wchodzą tutaj w mariaż z potocznym tokiem wypowiedzi, konwersacyjnym czy gawędziarskim tonem, do tego zaś szczególarstwo (z wykorzystaniem możliwości idiolektów i języków specjalistycznych, gier językowych, kalamburów, detalicznych opisów) łączy się w tym pisarstwie z – najczęściej – wielkim rozmiarem tekstów, ich ogromną skalą, rozmachem. Brzmi jak przepis na porażkę. Ale u Wallace’a wychodzi pysznie: atrakcyjnie męczliwa proza, która jednocześnie zadziera nosa i z tego zadzierania nabija się własną lekkością, niedbale drobiazgowa, nonszalancko precyzyjna, wciskająca nam te wszystkie kity (od żartów do wzruszeń) z wystudiowaną powściągliwością. To oczywiście tylko wrażenia, ale to właśnie do nich odnoszę polskie realizacje tego modelu prozy. Nie znaczy to, że wyłącznie na podstawie tych niesprecyzowanych doznań oceniam jakość przekładów Wallace’a na polski, co za chwilę, mam nadzieję, stanie się jasne. Nie sądzę jednak, by usuwanie tych doświadczeń czytelniczych z pola widzenia miało sens. Ich obecność znaczyłaby, że wszystkie zupełnie podstawowe wymagania wobec przekładu zostały spełnione. Nie ukrywam, że może właśnie ten transfer wrażeń, odczuć, impresji w odbiorze polskiego Wallace’a byłby dla mnie najważniejszy.

Dwa: jak tłumaczyć brudnopisy?

– To jest jednak punkt szczytowy.
– To jest punkt bliski zupełnego szaleństwa.
– Masz tu gościa w zenicie swojego rozwoju.
– Masz tu powieść, która jest genialnym brudnopisem.

 

Rzecz jasna jest to proza poskładana z kawałków: bardziej nawet przypomina ofiarę katastrofy komunikacyjnej (może być: lotniczej) na prosektoryjnym stole niż potwora dra Frankensteina, patchwork czy puzzle. Jednak patolog (Micheal Pietsch, redaktor „Bladego króla”) spisał się zupełnie dobrze: bez problemu identyfikujemy osobę, z podziwem przyglądamy się nie tylko szwom, podziwiamy też części tego ciała. Niewiele to jednak zmienia, a jeżeli już – to narzuca tłumaczowi dodatkowe zadania, przydaje mu problemów, zamiast ich ujmować. Choć w XXI wieku poetyka fragmentu nie jest już dla nas niczym obcym, to ta ekstremalna nieciągłość wymaga wyjątkowej czujności, która pozwoli zespolić zdefragmentowane całości, o ile takie linki w poszczególnych częściach powieści rzeczywiście istnieją. Niekoniecznie chodzi tu zresztą o tematyczne złącza, powtarzające się motywy, czy pojedyncze słowa, ale o styl, składnię, czasem coś jeszcze mniej uchwytnego, klimat, rzeczy trudne do opisania w kategoriach poetyki normatywnej.

Rozważmy jedną z takich „zasad”, którą rządzi się ta powieść. Da się ją streścić w formule: im dziwniej, tym bardziej rzeczowo. „Blady król” jest książką o obniżonym tonie emocjonalnym – szczególnie w porównaniu do dwóch pierwszych powieści. Wallace ćwiczył ten umiar na opowiadaniach, a folgował sobie w esejach. Powściągliwość tonu jest w tej powieści odwrotnie proporcjonalna do osobliwości i ekstrawagancji zdarzeń, postaci, zjawisk. Tam, gdzie metafizyka, świat nadprzyrodzony, zjawiska paranormalne, tam też ton bardziej rzeczowy i suchy. Tak jest choćby w paragrafie 26., gdzie następuje opis nawiedzeń czy odwiedzin (tłumacz wybiera „wizyty”) przez zjawy (tłumacz obstaje przy wersji „widma”) pracowników w Placówce nr 047. Zjawy to coś innego niż duchy („prawdziwe duchy”), zjaw jest wiele, ale duchy tylko dwa. Tak wprowadza nas w to Wallace:

The ghosts’ names are Garrity and Blumquist. Much of the following info comes after the fact from Claude Sylvenshine. Blumquist is a very bland, dull, efficient rote examiner who died at his desk unnoticed in 1980. [416]

A tak nam podaje to tłumacz:

Duchy nazywają się Garrity i Blumquist. Spora część poniższych informacji została objawiona w postaci faktu objawionego Claude’owi Sylvanshine’owi. Blumquist to bardzo nijaki, nudny i wydajny szeregowy kontroler, który umarł za biurkiem niezauważony w 1980 roku. [350]

Przytaczam ten akurat fragment, bo już na pierwszy rzut oka w drugim zdaniu tłumacz grzeszy stylistycznym rozpasaniem: „objawienie w postaci faktu objawionego” pojawia się tam, gdzie u Wallace’a suche staccato podbite szumiącą aliteracją („Following inFo comes aFter the Fact From”). Wybrałem jednak akurat ten, żeby pokazać, że grzechy tłumacza nie ograniczają się do rozpasania, a obejmują jeszcze przynajmniej dwa inne:

1. Błąd w oddaniu frazeologizmu „after the fact” (oznaczającego „po wszystkim”, „post factum”, „z perspektywy czasu”), który sprawia, że całe zdanie jest błędne i powinno brzmieć: „Spora porcja poniższych informacji pochodzi z późniejszej relacji Claude’a Sylvenshine’a” (zdaję sobie sprawę, że stylistycznie może trochę tu przeginam, ale nie mogłem się oprzeć tej możliwości aliteracji – zupełnie innej niż u Wallace’a, bo wybuchowej; niekoniecznie jednak zanika przez to biurokratyczny charakter tego zdania, monotonia, powtarzalność, kostyczność i wojskowa marszowość mieszczą się w poetyce pisma urzędowego, mowy biurokratycznej).

2. Stylistyczną nieporadność trzeciego zdania: nie jestem pewien, czy można być „bardzo (bardziej albo mniej) nijakim”; sądzę, że aby po polsku wzmocnić każdy z przymiotników, należałoby powtórzyć przysłówek „bardzo” trzykrotnie – przed każdym z nich, stąd proponowałbym inne wyjście. Przysłówek „bardzo” wzmacnia dzięki spójnikowi „i” dwa pierwsze przymiotniki, a kolejny zawiera wzmocnienie cechy w swojej strukturze. Powinno być jakoś tak: „Blumquist to bardzo niepozorny i pospolity oraz wysokowydajny kontroler seryjny, którego śmierć przy biurku w roku 1980 pozostała przez kilka dni niezauważona”. Czy ewentualnie: „Blumquist – bardzo niepozorny, pospolity, wysokowydajny kontroler”. No i ta niezręczna końcówka: „umarł za biurkiem niezauważony w roku 1980” może oznaczać, że np. nikt nie zauważył jego śmierci w roku 1980 (a w 1981 już tak?) albo że nikt nigdy go nie zauważył podczas jego pracy (i tak umarł – niezauważony przez nikogo). Chodzi zaś dokładnie o to – czego dowiadujemy się z innego fragmentu powieści – że przez kilka dni współpracownicy i szefowie nie zorientowali się, iż Blumquist nie żyje, chociaż cały czas siedział przy swoim biurku. Przy okazji: siedzi się „za stołem”, ale raczej „przy biurku” – nieodkrycie ciała schowanego „za biurkiem” nie byłoby takie dziwne.

Czas, żebym odpowiedział na pytanie ze śródtytułu: otóż nawet brudnopisów Wallace’a nie wolno przekładać na brudno, nie wolno w żadnym razie publikować brudnopisowego przekładu. Brudnopisy Wallace’a trzeba tłumaczyć tak, jakby były krystalicznymi czystopisami (tak zresztą jest: brudnopisy Wallace’a pozostają o wiele bardziej fascynujące, o ileż doskonalsze i trudniejsze do tłumaczenia niż większość czystopisów, z których się robi później książki). Niestety przekład Mikołaja Denderskiego w wielu miejscach jest brudnopisem.

Trzy: jak przekładać stylistycznego wirtuoza?

– Nie wiem, czym się tu miałbym zachwycać.
– Nie jarają cię ani trochę te długaśne zdania?
– Nie.
– Ale jak się tak spokojnie wiją, żeby w końcu wystrzelić?
– Nadal nie.

 

Na pewno nie pod łopocącym sztandarem Macieja Słomczyńskiego. Słomczyński to patron tego przekładu – niezależnie co o tym myśli tłumacz, czy Słomczyńskiego lubi, czy nie, czy się na nim wzorował, czy przeciwnie. Nie można Wallace’a przekładać dosłownie, nie można upraszczać, a mistrzem takiego przekładu był Słomczyński. Dosłowności tego przekładu pojawiają się na każdym możliwym poziomie: składni, frazeologizmów, pojedynczych słów.

Maciej Słomczyński to patron tego przekładu

Pytanie podstawowe jest takie: czy to znak deficytów tłumacza, czy jego świadoma strategia? Przyjmijmy na razie to drugie (bo nad pierwszym właściwie nie ma co dyskutować – gdyby tak założyć, trzeba by uznać, że ten przekład nie powinien nigdy się ukazać). „Blady król”, jak wspomniałem, nie jest tak wyrafinowany, jak „Infinite Jest” albo eseje, Wallace obniżył ton (czy też: spuścił z tonu?), zdania, chociaż nadal długie, wielokrotną złożonością testujące wytrzymałość angielszczyzny, już nie testują wytrzymałości czytelnika w tak radykalny sposób. Dla polszczyzny to jednak test łatwiejszy, wiadomo. Chyba chciałbym zobaczyć w tym przekładzie składnię o wiele bardziej skomplikowaną niż jest w oryginale, zdania jeszcze bardziej przeciągnięte i połamane – tak jak pozwala na to fleksyjny język, dopuszczałbym (tylko tyle? nie, szanowałbym i podziwiał taki wybór) łączenie zdań, nadużywanie średnika. Niestety tłumacz często wybiera inaczej: oddaje złożone konstrukcje zdaniowe za pomocą podobnych konstrukcji w polszczyźnie (nie „odpowiednich”, ale podobnych właśnie), przenosząc wprost podziały składniowe. Daje to oczywiście efekt dziwności czy obcości, ale ma niewiele wspólnego z efektem, jaki wywołuje oryginał.

Przyjrzyjmy się temu na przykładzie otwarć dwu paragrafów:

19
[151]: Jest coś bardzo zastanawiającego w tym, jak wychowanie obywatelskie ma się do samolubstwa, a teraz właśnie zbieramy tego żniwo.

[170]: There’s something very interesting about civics and selfishness, and we get to ride the crest of it.

40
[462]: Cusk znalazł się w gabinecie psychiatry i liczył teraz pudełka chusteczek higienicznych w niewielkim pokoju ze ścianami całymi w rzędach grubych książek i dyplomów.

[554]: Cusk had been ushered into the psychiastrist’s office and was counting the boxes of Kleenex in a little room lined with big books and diplomas.

Pomijając na razie kwestie szczegółowe, można powiedzieć, że wybory składniowe tłumacza rządzą się dwoma prawami: kalki (morfologicznej i składniowej) oraz uproszczenia. Żeby nie zamęczać analizą szczegółową (ale najważniejsze pytanie to: czego właściwie zbieramy żniwo?), proponuję następujący sposób oddania tego zdania: „Związek pomiędzy nauczaniem wiedzy o społeczeństwie a tym wybuchem egoizmu, którego moment szczytowy właśnie przeżywamy, zdaje się być bardzo interesujący”. Jeśli zaś chodzi o paragraf 40., to tłumacz zachowuje tam pozycje elementów składniowych nawet za cenę uproszczenia treści: nie ma żadnego powodu, żeby rozpoczynać to zdanie podmiotem, a żeby to zrobić – i jednocześnie ominąć stronę bierną – tłumacz decyduje się zmienić znaczenie („znalazł się” zamiast „został wprowadzony”). Na dodatek owo niekonieczne wcale „znalazł się” sprawia, że zdanie kuleje ze względu na nadmiar jednego przyimka: „w gabinecie”, „w niewielkim pokoju”, „w rzędach”. A można by spróbować nawet tak: „Znalazłszy się w gabinecie psychiatry, do którego go doprowadzono, zajął się liczeniem pudeł chusteczek higienicznych rozmieszczonych w tym małym, obwieszonym rzędami dyplomów i grubych tomisk pomieszczeniu”.

Są też jednak wspomniane wcześniej kwestie szczegółowe. Kiedy tłumacz odchodzi od dosłowności, wtedy wpada w inne pułapki. Ten, skądinąd ładny przecież, frazeologizm „zbierać żniwo” tu akurat jest niefortunny: idiom „to ride the crest of” oznacza, że mamy do czynienia z sytuacją w jej szczytowym punkcie, w czasie jej klimaksu, w zenicie, a nie – jak to sugeruje „żniwo” – mierzymy się z jej skutkami, zbieramy owoce. Pozostaje kwestia chusteczek „Kleenex”: tłumacz, który dość konsekwentnie pozostawia amerykanizmy, tu akurat porzuca swoją konsekwencję (o tym więcej dopiero za chwilę).

Wybrałem otwarcia dwu paragrafów, żeby uniknąć podejrzenia o to, że złośliwie przeczesuję powieść w poszukiwaniu potknięć, omyłek, zagapień. Niestety (dla tłumacza) wybieram je dość losowo, zresztą wśród pierwszych zdań znalazłyby się gorsze (polecam wszystkim potężne zdanie początkowe z paragrafu 8.). Kartkując ten przekład, co chwilę natrafiam na kolejne przykłady fatalnej dosłowności:

[409]: Jej głos brzmiał przez głośnik trochę nie jak jej głos – miał tę cynową, odwodnioną właściwość.

[490]: Her voice sounded less like her own voice on the speaker – it had that tinny, desiccated quality.

Można by inaczej. „Głos z aparatu ledwo przypominał jej prawdziwy głos, brzęcząc metalicznym, wyschłym tembrem”. „Jej głos wydobywający się z aparatu brzmiał słabiej niż jej normalny głos”. Dźwięcząc cynowym, suchym brzmieniem? Rozbrzmiewając cynową, podeschniętą barwą? Głośnik wydobywał z niego ten cynowy, suchy ton?

[410]: Drący się odgłos drukarki nie przestawał działać wszystkim na nerwy.

[491]: The ripping sound of the printer continued to set everyone’s teeth on the edge.

Rozdzierający zgrzyt drukarki? Może „Zgrzytliwy dźwięk drukarki nadal szarpał wszystkim nerwy”? Konsekwentnie wprowadzał nasze nerwy w stan rozstroju?

Można wiele, ale mam wrażenie, że czyniąc te szczegółowe uwagi, jestem trochę śmieszny. Bo zastanawiam się, czy w tym tańcu tłumacz nie mógłby wyskoczyć wyżej, wcześniej przenieść środek ciężkości, wyżej unieść ramię przy piruecie i tak dalej, a wydaje się, że ma on często kłopoty z chodzeniem, zatacza się i potyka o własne nogi (nawet kiedy stoi).
Cztery: jak przekładać kowboja?

– No i ta jego amerykańska angielszczyzna!
– Efekciarz! Wygrzebywał jakieś dziwactwa w rzadkich słownikach.
– Syn nauczycielki angielskiego!
– Gada coś niewyraźnie z trawką w zębach, kowboj.

 

W takiej prozie problem spolszczania nazw własnych i miejscowych nie należy do najbłahszych, mówiąc najbardziej eufemistycznie. Pomijam na razie kwestię socjolektu skarbowo-księgowo-ekonomiczno-urzędowego, która jest kłopotem oddzielnym (sztuczne to oddzielenie, ale na potrzeby tych uwag – konieczne). Wspomniałem o tym przy okazji chusteczek higienicznych: akurat w Polsce żadna z marek nie osiągnęła takiej dominacji, by jej nazwa mogła się stać rzeczownikiem pospolitym (jak adidasy, pampersy, a w Stanach – Scotch tape czy właśnie Kleenex), stąd trudno, żeby na siłę lokalizować tę nazwę w postaci – na przykład – Velvet, Queen czy Foxy. Kleenex jest co prawda obecny na polskim rynku, ale daleko mu do dominującej pozycji i obecności w powszechnej świadomości. Nie było innego wyjścia, jak tylko napisać „chusteczki higieniczne” – i nie jest to w żadnym razie kapitulacja. To tylko przyczynek do rozważań.

Dylemat „spolszczać czy nie” jest trudno rozwiązywalny i żadnych uniwersalnych zasad w tym zakresie nie ma. W tym konkretnym przypadku sprawę komplikuje zalew nazw własnych oddziałów, grup, sekcji instytucji kontroli skarbowej, która jest miejscem akcji i bohaterem tej powieści. Te wszystkie nazwy są konsekwentnie spolszczane. I chyba słusznie. Niestety w pozostałych nazwach panuje nieopisany bałagan.

Weźmy nazwy instytucji:

[21]: Peoria College of Business

[21]: Joilet Community College

[22]: Centrum Kontroli Lotów

[374]: Sąd Najwyższy Rhode Island.

Na przestrzeni dwóch stron natykamy się na taką niekonsekwencję:

[22]: […] miał T-shirt z napisem SYMPATHY FOR NIXON TOUR

[20]: […] na biurku dyrektorki miała stać tabliczka z czasów administracji Trumana z napisem PIERWSZE SŁYSZĘ.

Czym się te dwa napisy różnią, że jeden został przetłumaczony, a drugi – pozostawiony w oryginale? W pierwszym przypadku dość oczywiste jest nawiązanie do stonesowskiego tytułu, gdzie za diabła podstawiony jest Nixon, ale to jeszcze niczego nie wyjaśnia. Co zabawne, w obu tych zdaniach, taki przypadek, tłumacz pominął też przymiotniki: w oryginale tabliczka na biurku jest „drewniana”, a koszulka – „czarna” (czy ten „T-shirt” w obliczu nieprzetłumaczonego napisu jest godnym pochwały znakiem konsekwencji tłumacza? w oryginale jest zresztą „tee shirt”, więc może chciał tym makaronizmem jakoś to oddać?). Skąd te opuszczenia i jaki mają cel? Proza Wallace’a jest, powiedziałbym, antyminimalistyczna, antycarverowska, bogactwo przymiotników jest jej cechą charakterystyczną. To „PIERWSZE SŁYSZĘ” też wywołuje we mnie opór. W oryginale jest „WHAT BUCK?”. To nawiązanie do napisu na tabliczce z biurka prezydenta Trumana: „The buck stops here”. Rzecz jest dość skomplikowana. Wyrażenie pochodzi z języka pokerzystów, którzy, aby uniknąć oszustw i nieporozumień, przy każdym rozdaniu oznaczali kolejnego rozdającego – „to pass the buck” oznacza właśnie wskazanie kolejnego gracza wyznaczonego do rozdawania kart. To „buck” na określenie wskaźnika pochodzi od noża, który był w tym celu używany (kładziono go przed następnym w kolejce), a noże miały wtedy często rogowe rękojeści („buck” oznacza samca jelenia). „To pass the buck” przyjęło w angielszczyźnie znaczenie „obarczać kogoś czymś”, „cedować na kogoś odpowiedzialność”, stąd tabliczka na biurku prezydenta w żargonie graczy znaczyłaby: „Tu (w domyśle: na mnie) kończy się przekazywanie rozdawania kart”, a w przenośni: „Ja przejmuję odpowiedzialność”. Piętrowa zagadka. „PIERWSZE SŁYSZĘ” jakoś się mieści w tym polu znaczeniowym, pod warunkiem jednak, że zna się całą historyjkę. A jeśli nie, oznacza jedynie zdziwienie, ewentualnie – urzędniczą bezradność. „MNIE NIE PYTAJ”. „NASTĘPNY PROSZĘ”. „A KOGO TO?”. „A CO JA PORADZĘ?”. „NIC NIE PORADZĘ”. Dzisiaj takie tabliczki zdobiłby raczej napis: „Nie wiem, nie znam się, zarobiony jestem”.

Pora na nazwy geograficzne. Zazwyczaj tłumacz podaje je w brzmieniu oryginalnym, o ile nie są zakorzenione w polszczyźnie, jak na przykład Wirginia czy Filadelfia. Ale w obliczu tej Wirginii i Filadelfii dziwi trochę pozostawienie zapisu miejscowości wraz ze skrótem nazwy stanu, jak to się w Ameryce przyjęło: Rome, NY; Anthony, IL; Jacinto City, TX.

Jak to jest z nazwami firm? Niektóre pozostawione są w oryginale (Consolidated Thrust Regional Lines – bez wyjaśnienia typu: lokalne linie lotnicze Consolidated Thrust), inne posiadają objaśnienie („firma Clark Co.” czy „spółka Jones, Inc.”), a zdarza się kilka razy spolszczenie („reprezentantka Xeroksa” czy „nosił parkę z Kmarta”, „takie przybytki jak Kmarty”, „w butach takich jakby z Kmarta” – zamiast np. „przedstawicielka firmy Xerox” czy „sklepy Kmart”). Nie znajduję w tym chaosie żadnej metody. Dlaczego „firma Clark Co.”, a nie „spółka Clark”? Dlaczego „spółka Jones, Inc.”, a nie „spółka akcyjna Jones” albo „Jones S.A.”? Dlaczego – to już wątpliwość ortograficzna – spolszczać nazwę firmy Xerox niekonsekwentnie, jedno „x” zmieniając w „ks”, gdy polska norma dopuszcza formę „Xerox-” we wszystkich przypadkach zależnych oprócz miejscownika (o Xeroksie)?

Ten bałagan najlepiej widać w dwóch skrótowcach (jakże Wallace je lubił!), jakie pojawiają się na jednej stronie [375]: IRS i RCK. IRS łatwo rozszyfruje każdy, kto zna Amerykę choćby z filmów: Internal Revenue Service (najprościej: urząd skarbowy). A ten drugi? Tego nie rozszyfruje nikt, kto nie przeczytał „Bladego króla”. RCK to Regionalne Centrum Kontroli w Rome w Stanie Nowy Jork. Jedna strona. Dwa skrótowce. Dwa języki. Jeden (wielki) chaos.
Pięć: jak przekładać biegłego rewidenta?

– Ale to szaleństwo, że gość się zapisał na kurs, żeby napisać książkę.
– Jaki kurs?
– No taki kurs księgowości czy prawa skarbowego.
– Najlepszy księgowy wśród pisarzy, najlepszy pisarz wśród księgowych.
– Zamiast pisać, mógł zostać lepiej biegłym rewidentem.
– Na pełen etat?

 

Nie chcę bić rekordu w kategorii „najdłuższa recenzja polskiego internetu”, a opis problemów przekładowych dotyczących nomenklatury skarbowej, księgowej, biurowej, urzędowej do tego by niechybnie prowadził i byłby prawdziwym czytelniczym wyzwaniem. Zamiast tego – kilka tylko uwag, parę spostrzeżeń, garść narzekań.

Akcja „Bladego króla” jest osadzona w biurze lat 80. Konieczna jest więc refleksja nad nomenklaturą, powiedzmy, stanowisk pracy. Można oczywiście budować nazwy służbowych zaszeregowań, funkcji i posad, wykorzystując dzisiejsze formy pełne międzynarodowej terminologii i amerykanizmów. Efekt komiczny murowany. Mogłoby to nawet korespondować z decyzjami tłumacza w kwestii przekładu nazw własnych. Ale jako że powieść powstawała najściślej rzecz biorąc w „naszych czasach” (powiedzmy: przed dekadą z okładem), to respektowałbym to czasowe przesunięcie, na które zdecydował się Wallace. Stąd punktem wyjścia dla nazw stanowisk byłyby nazwy z czasu akcji powieści – polska nomenklatura biurokratyczna lat 80. wydaje się w tym przypadku wdzięczna. Tymczasem u Mikołaja Denderskiego ani razu (!) nie pojawiają się słowa: inspektor, referent, naczelnik, protokolant, pełnomocnik, koordynator czy kancelista. Są za to: „komisarz” (jako odpowiednik „officer”), „nadzorca” („supervisor”) czy „kierownicy grupy” („group managers” – powiedziałbym raczej „kierownicy zespołu”, ewentualnie „kierownicy grupy roboczej”).

U Denderskiego ani razu (!) nie pojawiają się słowa: inspektor, referent, naczelnik, protokolant, pełnomocnik, koordynator czy kancelista

Jeszcze ciekawsze są sytuacje, kiedy ten urzędniczy socjolekt jest wykorzystywany przez Wallace’a do językowych zabaw, kalamburów, gier. Najładniej pokazuje to poniższy fragment prezentujący reguły gry w urzędzie, żelazne prawa tej instytucji, kodeks postępowania, instrukcję dla biuralistów:

[457]: Output or Kaput; Supply or Die; Revenue or Au Revoir.

Tłumacz – co się ceni – rozpoznaje kalamburowy charakter tej wyliczanki. W jego przekładzie przyjmuje ona taki kształt:

[382]: forsy w bród albo kaput; generuj albo giń; napełniasz rezerwuar albo au revoir.

Jaka jest struktura tego poetyckiego fragmentu, powiedzmy, fraszki? Składają się na nią trzy synonimy oznaczające uzysk, wynik (jak dzisiaj mówi się w handlu: zrobić wynik), korzyść: „output”, „supply” i „revenue”. Każdy z nich można uznać za słowo z zakresu urzędniczo-skarbowego socjolektu – suche, specjalistyczne, nienacechowane. Mikołaj Denderski rozpoznaje to poprawnie, ale zamiast nich – by spełnić reguły tej poetyckiej gry (aliteracja albo rym) – zmienia rejestr: „forsy w bród” (tak mówią komiczni przestępcy, jak z duńskiej komedii – Olsenie z twoim gangiem, wróciliście!); wprowadza nieobecną w oryginale elipsę ­– „generuj” (w domyśle, jak rozumiem, zysk); wreszcie znów zmienia rejestr, wykorzystując przy okazji ten wyświechtany dowcip językowy. Oryginalny układ chwytów poetyckich zmienia, ale delikatnie (zachowując ich równowagę): „rym – rym – aliterowany kalambur” po polsku przyjmuje formę „rym – aliteracja – rymowany kalambur”. Niestety zatraca w ten sposób odniesienie do słownictwa fachowego, bo od biedy tylko „generuj” mieści się w tym polu. Ponadto rozwleka tę ekstremalnie aforystyczną konstrukcję.

Moja robocza propozycja brzmi: „plon albo won; uzysk albo w pysk; przychód albo wychód mi stąd”.

To zasady gry dla pracowników w Regionalnym Centrum Kontroli Izby Skarbowej, gdzieś tam w miasteczku Rome w stanie Nowy Jork, ale też w pewnym sensie przykazania dla tłumacza, których – dobrze by było – powinien przestrzegać. Mikołaj Denderski niestety (niestety, bo szanuję i podziwiam ten szaleńczy gest: przełożył całego „Bladego króla”, nim znalazł dla książki wydawcę!) załapał się na drugie człony tych bezwzględnych alternatyw. Tak czy siak książka ujrzała światło dzienne. Zaczynam się zastanawiać, czy może nie trzeba było jednak przymusić się do tej metafory o bezczeszczeniu zwłok. Tak byłoby przynajmniej weselej. Chociaż nie dla Davida Fostera Wallace’a.

 

* * *

Cytaty oznaczałem numerami stron wedle paginacji w wydaniach: D.F. Wallace, „Blady król. Powieść nieukończona”, przeł. M. Denderski, WAB, Warszawa 2019; D.F. Wallace, „The Pale King. An Unfinished Novel”, Back Boy Books / Little, Brown and Company, New York 2012.

Michał Tabaczyński
(ur. 1976) – eseista, tłumacz (z angielskiego i języków słowiańskich), doktor nauk humanistycznych. Opublikował m.in. autorską antologię współczesnej poezji amerykańskiej Parada równości (Kraków 2005), wybory poezji Jana Skácela Zakazany człowiek (Bydgoszcz 2015) i Bogdana Trojaka Stryj Kaich się żeni (Poznań 2018), a także książki eseistyczne: Widoki na ciemność (Wrocław 2013), Legendy ludu polskiego (Szczecin 2014) i Maszyny. Do pisania (Bydgoszcz 2018). Współautor przekładów klasycznych książek z dziedziny nowych mediów: Przestrzeni pisma Jaya Davida Boltera (Kraków 2014), Cybertekstu Espena Aarsetha (Kraków 2014), Sztuki przegrywania Jespera Juula (Kraków 2016) oraz Odkrywania kodu Nicka Montforta (Kraków 2017). Zredagował także (wraz z Grzegorzem Jankowiczem) i w części przełożył książkę Socjologia literatury. Antologia (Kraków 2015).
redakcjaAndrzej Frączysty
korekta Renata Kumala
NASTĘPNY

varia poezja   

Szczurek przysiadł na ławeczce

— Krzysztof Jaworski