fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Pełne brzmienie tytułu: Jak dobrze, gdy można nie zwalniać, w czasie zimowym wjechawszy autem do niewielkiego miasta, takiej powiedzmy siedziby gminy wiejsko-miejskiej, jakich mamy w Polsce sześć setek z okładem, po podróży wśród pogrążonych we śnie remontów, podróży obojętną dłonią sypiącej zwodnicze oznakowania objazdów i rozjazdów, nastawionej znakami jak przedpokój butami gości, a jeszcze lepiej, kiedy nie czeka nas w takim mieście nic wiadomego, kiedy nie zależy nam na prezencji i możemy machnąć ręką na uśmiech mijającego nas w drzwiach do spożywczego człowieka, kiedy nawet prośba o papierosa nie ma w sobie tego wstydliwego pierwiastka, bo zresztą można w takim mieście zaproponować miejscowemu sprzedaż papierosa, dystansując się od etykietalnej gościnności przy pomocy mentalnej lady zbitej naprędce z bukowych desek wyższości

 

Wstęp

Nie bacząc na swoją godność, bo w trosce o prawdę, którą z tytułu zdobytej wiedzy już dawno temu powinien był posiąść, sąsiad Mikołaj adekwatnie do tego nastawienia postrzegał świat oraz jego rzeczy. Co innego  j a,  dla której nawet powszednia realność w postaci niewygód ciała czy wodnistego śladu po młodości grzęzła w domniemaniach o dobrej i złej wierze. Szczególnie ciążył mi fragment drogi pomiędzy ewangelickim i prawosławnym cmentarzem na ulicy B-j, bowiem głosy umarłych niczym nadzwyczajnym nie różniły się od tego, co słyszałam na ziemi i pośród chmur, kiedy trzeba mi było znaleźć drożdże, czy uwiesiwszy się na szyi kontemplacji. Miałam też słabnącą orientację w zajezdniach moralności i szczerą z związku z tym ochotę porzucenia na zawsze myśli formujących się wokół kwestii równowagi uniwersum. Zwierzęta nie interesowały się tym chyba nigdy, chociaż samo trwanie jakby im nie wystarczało i podejmowały czasem wysiłek o efektach nie znaczących więcej, niż to, co od biedy nazwałybyśmy gestami. Ot, kilka dni temu pogryzły się konie i świat wyświetlił to widowisko w nieokreślony sposób, tym samym nie narzucając określonego punktu widzenia. Co innego  m o j e  uczucia, sny i pewna zawartość wczesnych lat osiemdziesiątych XX wieku. Przyjechaliśmy z rodzicami pod dom jednego z kolegów ojca o nazwisku, które do nas przykica, jak tylko je sobie przypomnę… Zając! Obok syna Zająca siedziałam na podłodze w czasie zakładowych Mikołajek, kiedy pachniał wsią, wiejskim domem tak intensywnie, że do dziś płonie ów dom u szczytu mojego kręgosłupa. Zająców nie zastaliśmy, więc wzuliśmy na kilka kroków pobliską łąkę, a matka wyswobodzona z łańcuchów geodezyjnych kajdan przetarła ręką linię widnokręgu tak, jak się przecierało kineskop telewizora, i powiedziała: „Tam będą nasze bloki.” Zawsze z matką dogadywałyśmy się na wyczucie i tak będziemy dogadywali się w niniejszym opowiadaniu, najpóźniej od momentu, w którym przyjmiecie za prawdę, iż nie realizuje ono żadnej konwencji, aczkolwiek wielu z nich się będzie kłaniało, że przywiodę świeże wspomnienie pierwszego zdania opowiadania wciąż widocznego w cipie horyzontu i gdy postawię dalsze kroki po opuszczeniu niniejszego wstępu, to dla sekwencji krótkich dźwięków, od których odpadną następujące po nich, a gdy stanę się czymś na kształt orkiestry foliowej, torbą gniecioną przez wiatr, choćby wiatru nie było nad miastem, a był w mojej piersi, tak iż czułabym jego podmuchy w myśli, a myślałabym wtenczas nie byle co, bo że chociaż jestem w ruchu i z moją prędkością tarabani się wszechświat, a ja jestem nim przeniknięta, a nawet w pewien sposób nim przecięta i w jeszcze inny sposób jako całość z tym wszechświatem ściśle nieruchoma, to wtedy wy zębami rozciągacie pergamin, bym na nim zmieściła to, co czuję, śnię i wspominam, na przykład dziadka Mikołaja z garbem: „Gniótł ja w Królewcu miłe Mohry, karmił w Hufenparku osła, smażył siurasy możnych w tłuszczyku z polityków, chodził do lekarza, kiedy piekł bakłażan, zanieście mnie na wzgórze, studziesięcioletni jużem.” Ja, Irka, odrzekłam mu na to, że karmię się radosną wiarą, iż dziadek smażył siurasy, tym niemniej wzgórza ze wszystkich stron i proszę, ażeby wybrał konkretne, wtedy dziadek kazał zanieść się na wzgórze za rzeką. Odrzekłam mu na to, że aby wejść na wzgórze za rzeką, trzeba wpierw przejść rzekę, wtedy dziadek odrzekł mi na to, że wzgórze jakoś sobie z rzeką poradziło, odrzekłam mu na co, że trzeba w takim razie wejść na mnie, na co dziadek mi odrzekł, bym ułożyła go sobie na ramionach, jak mi wygodnie, a następnym razem, kiedy otworzył usta na wzgórzu, to rzekł: „Mówże, chórze.”

 

Rozdziały

Możliwe były najprzeróżniejsze opowieści o mieszkańcach miasta – siedziby wiejsko-miejskiej, opowieści widoczne gołym okiem przez uchylone drzwi warsztatów, na zagraconych podwórzach, w przydomowych ogródkach, w mimikach pogadujących sąsiadów, ale były też opowieści tajemne, niedostępne dla świata za szeptem wysokich tuj, opowieści za ogrodzeniami oblepionymi samochodami na warszawskich numerach rejestracyjnych, niewysłowione opowieści dzieci spieszących na tańce i do terapeutów oraz takie, które dawały przekonanie, że naprawdę różni mieszkańcy zasiedlali takie miasta, przy czym upodabniał ich zmienny rytm życia, pośpiech i niedokładność, niedokończoność ich rozmaitych aktywności. Starzy mieszkańcy żyli inaczej, sprawiedliwiej dzieląc czas na prace przy domu i poza nim, rzadziej mówiąc o sprzątaniu, pożyczaniu krzeseł i podobnych, oderwanych od dziennego porządku czynnościach, niespiesznie zlizując żółtko dnia z talerza życia i będąc dla swojego otoczenia rodzajem przenośnego lepiszcza. No i w takim właśnie mieście czasem bardziej, a czasem trochę mniej – pomimo tego, co mówiło się o ich niewrażliwości na społeczne bodźce, a także cywilizacyjnej niezręczności manifestowanej pewną beznamiętnością, czy nawet chłodem, na przykład względem równoczesnych wydarzeń w Tokio – ale żyli mieszkańcy uważnie, w szczególności uważnie wsłuchiwali się w słowa kierowane w ich kierunku. Należało przy tym uważać, co i jak się mówiło w obecności takich ludzi. Kiedy więc na świecie nastała epidemia, burmistrzyni, człowiek całym swoim sercem stąd, nie zapomniała przed wezwaniem do kwarantanny wyjawić najbliższym współpracownikom swojego emocjonalnego położenia: „Wyczuwam pod stopami ów grząski przyrzeczny grunt, na którym wzniesiono nasze gniazda i w pierwszych słowach pragnę przeprosić tych wszystkich, których tożsamość nadała trwałość naszej gminie, których pradziadowie obronili nas przed koleją, przeprosić solennie że proszę was, abyście podporządkowali się przepisom i respektowali procedury oraz nie opuszczali amfiteatru.” Natychmiast rozległy się gromkie oklaski mieszkańców miasta obserwujących owo posiedzenie rady miejskiej z ławek u wylotu krateru. Och, bo był to złoty okres naszego miasta, czas wspólnoty duchowej i wspólnoty dóbr społecznych. Nawet przedsiębiorcy okrążający na rowerach amfiteatr odnotowywali z żarliwością syreny alarmowej i dumą ptaka amazońskiego zwanego dzwonnikiem, że powstał on z ich podatków. Był to więc czas nieskończonych spotkań nad miejską skarpą, czas wielogodzinnych rozmów z władzami miasta i czas wspólnego stymulowania atencji dla wspólnych spraw. I przy tym nie był to czas ponurej powagi, znajdowało się bowiem i miejsce na gromadne zabawy oraz gry. Najpopularniejsza, zwana grą w ryby, polegała na poruszaniu władzami miasta w niecce na podobieństwo poruszania figurami szachowymi, przy czym szachownica o wielu, setkach pól nie zmieniała kolorów, co najwyżej błyszczała w czasie świtów i deszczów, wartość poszczególnych figur była wyłącznie względna, nie troszczono się też zbytnio o zasady ruchu przy przemieszczaniu urzędników, co najwyżej zadawane przez mieszkańców ruchy różniły się, hmm, intensywnością w zależności od tego, czy zmuszano do zmiany pozycji czy do zmiany położenia i czy postać młodą czy leciwą, kobietę czy mężczyznę, pojedynczo czy w parach, większych grupach. Osobiście mogę pochwalić się posunięciem, które doprowadziło do powstania łańcuszka urzędników, spośród których znajdujący się najwyżej, najbliższy mnie – był to zdaje się przewodniczący komisji kultury – poczęstował mnie papierosem. Uważam, że był to ruch wybitny, dalece wykraczający poza utarty z czasem wzorzec naszej gry. Dowodem mojego nowatorstwa była pewna plotka długo krążąca po mieście, że mianowicie może nawet przefajnowałam z układem, że chwilami wpadam w przesadę.

Z punktu widzenia aparatu czuwającego nad trajektorią lotu ziemi, podawany na niej z ręki do ręki ponad mentalną ladę papieros jest bardzo wątpliwą metaforą. Ziemia, przechodząc z jednego pola grawitacyjnego do innego, postękuje i rozpada się, tymczasem  j a  byłam w podróży do źródła mojej własnej mocy, podróży nieokreślonej i bezkierunkowej, jednak o niebywałej sile przyciągania pytań w rodzaju: „Czyżem wolna?”. Poza nielicznymi w skali ludzkości szczęśliwcami, którym dane było zażywać wolności w zlewni Wołgi, tej przewstęgi balsamującej zmarszczkę na rosyjskiej piersi, ludzie naszego świata, a już na pewno ludzie naszego suchotniczego dorzecza, nie doświadczali wolnego życia szczególnie głęboko i pierwsza lekcja na wrotkach dobrze opisuje zmagania raczej, niż idyllę dobrego użytku z wolności (chociażby i użytku), więc bez wahania można powiedzieć, że ktoś lub coś za ludzi wybierało ich życie, ich wole życie, ich życie wołów. Czy i za  m n i e,  któram była zapałką o odradzającej się główce, a wszystkie rzeczy wokoło i wszystko co żyje, siedziało we mnie, myśli, sny otoczone były draską i każdy mój ruch, moja czynność, powiedzmy czynność mycia uszu, rozpalały mnie ognikiem, a każde moje rozmyślanie tworzyło pożogę. Wszelako mieszkańcy tego oto miasta często słyszeli od turystów, że ich życie – w odróżnieniu od życia w wielkich miastach, jak Białystok або Grodno – nie było pospieszne, że żyli wolniej. Możliwa była niemała trafność tego spostrzeżenia, bo co by się okazało, gdyby wolność wyjaśniał bezruch, a może jakaś lokalna nieważkość, taka nieważkość freudowskiego wahadła czy tego biedaka lecącego z drabiny, którego zaobserwował Einstein z okna urzędu? Wolność takiej Elwiry Chytrusak, mieszkanki ulicy K-j, zaczynała działać na obserwatora od pierwszego kontaktu wzrokowego z jej masywną formą o mozaikowej charakterystyce, jednak w pierwszej chwili uderzał sposób poruszania się Elwiry podobny przemieszczaniu się ptactwa zagrodowego. Chytrusak posuwała się z bardzo niewielką prędkością i zanim postawiła krok, jej noga zachowywała się jak zwieńczona talerzem lanca wykrywacza min. Elwira nie tyle miała nosa w sprawach, które komentowała i rekomendowała, ile do samych swych komentarzy i rekomendacji, ponieważ do każdego i każdej odnosiła się potem z wielkim uznaniem.
[…]

Piotr Janicki
Gdyby nie kwestie semantyczne, jednak wartość rozmowy mierzymy, kula mozzarelli jest biała. Weź do serca, co wzięłeś [tu nie ma błędu – PJ].
POPRZEDNI

varia proza  

Ostatni chłopiec z telewizji

— Mateusz Górniak

NASTĘPNY

varia poezja  

Wiersze na zamówienie

— Adam Kaczanowski