fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Kiedy w finale ostatniego odcinka „Jana Serce” (1981) główny bohater serialu przybywa z syropem z owoców kaliny do szpitala, by ratować swoją chorą matkę, okazuje się, że ta już sama wyzdrowiała (w końcu, jak mówi ordynatorka, jest z dobrego, przedwojennego materiału). Janek ze wzruszenia mdleje, a po ocknięciu się widzi swoją zagubioną ukochaną, którą poznał na balu dla samotnych, pokazanym w jednym z pierwszych odcinków. Nazywana przez niego Mgiełką (Jadwiga Jankowska-Cieślak) okazuje się pielęgniarką, siostrą – a jakże – Kaliną. Zatytułowany tak właśnie, „Kalina”, odcinek jest poświęcony przede wszystkim poszukiwaniom kaliny, długo bezowocnym. O właściwościach i sposobie przyrządzenia cudownego syropu informują Janka sąsiedzi. Zapytani o wygląd krzewu, śpiewają „Kalinę”. Wiersz Teofila Lenartowicza z muzyką Ignacego Komorowskiego stał się przebojem lat czterdziestych XIX wieku; wędrując z salonu na ulicę i towarzysząc epidemii cholery, wszedł do kanonu pieśni polskiej (na tyle, że obaj zasłużeni autorzy doczekali się wyrycia na grobie właśnie tego tytułu do swojej chwały – zostali pochowani jako „śpiewacy «Kaliny»”)[1]. Kalina stała się w tym utworze niemal kochanką, nomen omen, Jasia, świadkiem żałosnych tonów jego fujarki i jesiennej śmierci, na którą reaguje, z rozpaczy zrzucając liście. Jana Serce spotykają z kolei trudności godne bohatera bajki magicznej ‒ na początku nie jest mu nawet łatwo ustalić, jak wygląda roślina („szuka pan kaliny? Dawno wyrwana…” – mówi bibliotekarka w czytelni na Koszykowej, gdy ten wertuje atlas przyrodniczy). Ogród botaniczny jest zamknięty, a pilnujący go strażnik rozwiewa wątpliwości („Powyrywali tacy jak pan”). Kolejno napotykane osoby starają się pomóc bohaterowi, jednak bezskutecznie – a to w lesie krzewy ktoś „zrąbał”, bo gajowy nie dopilnował, a to okazują się one jarzębiną czy głogiem. O „małych czerwonych kuleczkach” rosnących na torze wyścigów konnych przypomina sobie dopiero adorator matki, nałogowy gracz i hazardzista, Julian (Wiesław Michnikowski).

Obok serialu Radosława Piwowarskiego chyba najbardziej popularnym nośnikiem kalinowego imaginarium w Polsce Ludowej była osoba… Kaliny Jędrusik. W przeciwieństwie do odtwarzanej przez Jankowską-Cieślak nieśmiałej pielęgniarki z „Jana Serce”, aktorka kreowała niewątpliwie wizerunek kobiety zmysłowej, wiedzącej, czego chce, nieco wyzywającej. Gdy jednak przyjrzeć się uważnie jej emploi czy repertuarowi piosenkowemu, obraz ten nieco się rozmazuje, a ważnym jego komponentem staje się duża doza sentymentu i tęsknoty za niespełnioną miłością. Skomponowane przez Jerzego Wasowskiego do słów Tadeusza Urgacza „Kalinowe serce” z 1961 roku nie jest wyjątkiem pod tym względem, chociaż wyróżnia się w dyskografii Jędrusik tytułową grą słów (sama personifikacja roślina-dziewczyna jest poniekąd oczywista). Całość jest monologiem – by użyć frazy Jerzego Andrzejewskiego – w czasie przyszłym niedokonanym[2]. Kalina jest zatem ludowa i popularna, ale także romantyczna i upoetyzowana, dostępna przez filtr jedynie kilku znanych tropów, którym udało się przebić (do tego mogłaby dojść jeszcze rosyjska „Kalinka” czy biesiadno-żołnierska przyśpiewka „Kalina malina”). Roślina w ludowej medycynie była używana jako lek[3], ale bardzo istotną rolę odegrało także skojarzenie erotyczne – „gwałtownie interweniująca”, jak pisał o roli tej barwy w kulturze Michel Pastoureau, czerwień owoców oraz sercowaty kształt znajdujących się w nich nasion sprawiały, że był to jednak Eros z mniej lub bardziej wyraźnym odniesieniem do Tanatosa. Obok pieśni weselnych, w których znajdziemy kalinę, wśród ludu silne było przekonanie o uosabianiu przez nią młodej dziewczyny, która nie doczekała wesela, w folklorze wschodniosłowiańskim kalina symbolizowała zaś nagłą, bohaterską śmierć[4]. Kalina rzeczywiście jest dzisiaj nieco zapomniana, choć raczej nie aż tak nieznana czy niedostępna, by Jan Serce musiał z takim trudem za nią wędrować (do dziś nie jest zresztą krzewem zagrożonym wyginięciem w naszym kraju). Niewątpliwie samo imię również jest rzadkie i zwykle kojarzy się z osobą Kaliny Jędrusik. Albo z psem. „Kalina? Ktoś tak ma na imię? Miałaś na myśli Karolina, debilko?” „To pies może mieć tak na imię” – taki dialog warszawskiej młodzieży podsłuchałem niedawno na swoim osiedlu.

Na takim semantycznym tle już sam tytuł dwutomowego dzieła Czesława Hernasa „W kalinowym lesie” może być nieco mylący. Julian Krzyżanowski chwalił go za piękno (niewątpliwe) i za to, że został zaczerpnięty z więcej niż jednego z opublikowanych w antologii utworów, przez co ma poniekąd status formuły. Jednak to właśnie tytuł mógł odpowiadać za częściowe rozmycie wymowy publikowanych źródeł, ich uromantycznienie, przeniesienie w sferę poetyckich metafor. Tymczasem wybrana na chybił trafił przyśpiewka ze zbioru opublikowanego przez Hernasa:

Zaciął ją bąk,
Leciawszy z łąk.
Zaciął ją w rozporek
Z poniedziałka na wtorek[5].

uzmysławia dobrze, w czym rzecz. Nic z tego romantyzmu w niej nie ma, są za to proste sytuacje, dosadność, namacalność i żywiołowość.

To właśnie tytuł mógł odpowiadać za częściowe rozmycie wymowy publikowanych źródeł, ich uromantycznienie, przeniesienie w sferę poetyckich metafor

Wydana pod koniec 1965 roku książka Hernasa do dziś zwraca uwagę z kilku powodów. Składa się z dwu średnich rozmiarów tomów (niecałe trzysta stron każdy), z których jeden, „U źródeł folklorystyki polskiej”, jest próbą ogólnego spojrzenia na kulturowy obraz polskiej wsi przed XIX wiekiem (była ona podstawą habilitacji autora), drugi zaś, „Antologia polskiej pieśni ludowej ze zbiorków polskich XVIII w.”, jest edycją źródeł stanowiących jeden z przedmiotów uwagi w tomie pierwszym. Relacje między nimi oraz ich potencjalni czytelnicy były przedmiotem dyskusji recenzentów. Rozprawa Hernasa jest naukowa, ale z uwagi na swój syntetyczny charakter w większości pozostaje czytelna dla kompetentnego humanisty, co oczywiście kontrastuje z fragmentami, w których autor zmuszony jest jednak pochylić się nad rękopiśmiennym materiałem źródłowym. Edycja z kolei jest naukowa, ale bez przesadnego pietyzmu w eksponowaniu aparatu. Wspomnieć należy także o wysokim poziomie wydawniczym całości (na tę stronę zwracała uwagę Helena Kapełuś w swojej recenzji opublikowanej we „Współczesności”): dobry papier, ilustracje (słabo zresztą powiązane z tekstem głównym), płócienna okładka. Trzytysięczny nakład odpowiada zapewne nakładowi humanistycznych prac naukowych ówcześnie, ale jak na antologię najwcześniej zapisanych pieśni ludowych jest raczej niski.

Główny paradoks wydania polegał na wydobyciu wstydliwej tematyki erotycznej z twórczości ludowej, sama możliwość mówienia o niej w środowisku naukowym w rzeczywistości Polski – nomen omen – Ludowej była już problematyczna. Na pierwszy rzut oka nic bowiem nie wskazuje, że mamy tam do czynienia przede wszystkim z antologią ludowych przyśpiewek miłosnych (pochodzenia mazowieckiego – mazurów i krakowskiego – krakowiaków), mówiących bez ogródek o sprawach damsko-męskich. W pierwszym tomie Hernas odżegnuje się programowo od szerszej analizy zapisywanego folkloru, a jego głównym celem pozostaje rekonstruowanie tła pojawienia się przyśpiewek w zapisach osiemnastowiecznej szlachty, natomiast w tytule antologii nie pojawia się słowo erotyk, chociaż to on w odczuciu czytelniczym wyraźnie dominuje. Są to środki, które sprawiają wrażenie zabezpieczenia przed komercyjnym sukcesem i wejściem książki do popularnego obiegu, na marginesie warto jednak zauważyć, że antologia była tańsza o dwadzieścia złotych od rozprawy (tom pierwszy – 50, drugi – 30 zł[6]). Pytanie, czy dało się ją jednak kupić oddzielnie.

Hernas był niewątpliwie odważnym badaczem, o czym świadczy wybór tematu i możliwość jego odtworzenia na podstawie skąpych – wydawałoby się – materiałów. Może dlatego przedstawił przekonującą, ale wszechstronnie otwartą, niewykluczającą odczytań innych niż jego własne, wizję wsi usytuowanej w swoistym trójkącie: topos arkadii i jego kreatorzy – Kościół i jego funkcjonariusze – zbieracze i miłośnicy pieśni ludowej. Czy Hernas był jednak odważnym wydawcą? Niektóre pozycje z najbardziej drastycznego zbioru „Pieśni mazowieckich” Adama Kempskiego pominął. Był jednak na tyle uczciwy, że poinformował o tym czytelników swojej antologii. Z incipitów „Abram, Abram, co masz za kram…”, „Kupiła-ć mu kitajecki…”, „Ludwisiu kochany, nie pryciskaj do ściany…”, „Wlaz-ci łysy na łysą…” trudno wywnioskować, czym różniły się one od tekstów wydanych, aczkolwiek zwykle łatwo domyśleć się, o co w nich chodziło. W jednym z incipitów ‒ „Dziad babę (…) któz mu to pozwolił…” ‒ pominął zapewne wulgarny w swoim odczuciu czasownik. Gdy zerknąć na cztery pominięte śpiewki zacytowane przez Tomasza Wiślicza w „Upodobaniu”, nadal nie jest dla mnie oczywiste, dlaczego te akurat nie zasłużyły na edycję[7]. Wygląda na to, że Hernas sam zdecydował o tym, które są zbyt dosadne (chyba że ktoś mu w tym pomógł…). Ten gest cenzorski ustawił wydawcę w jednym szeregu z aktorami procesu, który sam opisał w ten sposób: „Awans folkloru to nie tylko rozdział z historii estetyki normatywnej, to był również trudny i skomplikowany problem moralny, problem wyboru, apoteozy lub negacji określonych nut ludowych, czasem naiwnie prostych (…) czasem podejrzanych (…) a niekiedy pozbawionych paraleli, i wówczas prostackich i wulgarnych. Na tej granicy rodziły się przemilczenia i korekty, tutaj rysuje się rozbieżność między rzeczywistym ciągiem żywej tradycji a jej ucywilizowanym obrazem”[8].

To kapitalne spostrzeżenie, które wypada przenieść na recepcję „W kalinowym lesie” i (nie)możliwą lekturę ludowej przyśpiewki jako przyśpiewki. Jak już zresztą wspomniałem, sam Hernas wiele zrobił, żeby wydając materiał, ukryć i osłabić jego wymowę. Przede wszystkim jednak doszło do swoistego przemilczenia drugiego tomu przez recenzentów, którzy piszą o nim niewyraźnie, jeśli w ogóle. Entuzjastyczną recenzję Juliana Przybosia opublikowaną w „Życiu Warszawy”, poczytnym ogólnopolskim dzienniku, tonuje powściągliwy fragment poświęcony drugiemu tomowi, dowiadujemy się w nim, że w antologii nie ma niczego, czego byśmy już nie znali z innych zbiorów, choć jest jedna(!) pieśń, którą by do antologii folkloru swojego autorstwa, tj. „Jabłoneczki”, Przyboś chętnie włączył[9]. Może przemawiała przez niego zazdrość? Jednak antologią niespecjalnie zajmowali się również recenzenci w prasie kulturalnej i naukowej – np. dla Juliana Krzyżanowskiego ta część dzieła to głównie okazja do wytknięciu kilku błędów gramatycznych i edytorskich[10]. Nie lepiej jest w innych, nieraz bardzo sumiennych i starannych omówieniach.

Obecność erotycznych przyśpiewek w zaprezentowanych zbiorkach rodzi jednak pewien wyraźny problem interpretacyjny. Czy to możliwe, by np. przyśpiewka „Poszedł tatuś bydłu dać, / A przyszedłszy, siadł na mać”[11] po prostu podobała się zapisującemu ją Adamowi Kempskiemu i odpisującemu ją potem Jackowi Ogrodzkiemu? Dodać tu należy, że w przypadku tych dwu osób wiemy dobrze o kogo chodzi – pozostałe dzieła, które wydał Hernas są prawie całkowicie anonimowe (znamy jedynie twórcę ostatniego chronologicznie zbioru, bliżej nieznanego Michała Tomaszczyka), a przekazy w większości wyjęte są z sylw, zachowane przez przypadek albo pozostawione gdzieś przez zapomnienie. Inna rzecz, że to najostrzejsze przyśpiewki przekazały nam właśnie te dwie znane nam z imienia i nazwiska osoby – późniejsi sekretarz marszałka wielkiego koronnego Franciszka Bielińskiego i autor „Myśli o Bogu i człowieku” (Kempski) oraz związany z familią Poniatowskich wysoki urzędnik kancelarii wielkiej koronnej (Ogrodzki). Zarówno Kempskiemu i Ogrodzkiemu, jak i pozostałym, nieznanym nam, umiejącym pisać zbieraczom, przyśpiewki podobały się, bo były swojskie, chociaż nie ma na tę bezwiednie powtarzaną za Hernasem opinię wielu dowodów bezpośrednich. Być może podobały im się, bo były już dla niektórych z nich egzotyczne, jak można wyczytać z sugestii Zbigniewa Kuchowicza. Być może podobały im się, bo byli młodzi, a żacy, to my wiemy, prawda, od dawna, co mają w głowach – rzeczywiście z opisu zbiorów Kempskiego przepisywanych przez Ogrodzkiego i ich datacji wynika, że zapisy powstały w trakcie studiów w Krakowie, a przynależność autora innego z nich, „Minut krótkich”, do tego środowiska jest wielce prawdopodobna. Być może stały się elementem kolekcji, której powstawanie kierowało się swoimi prawami, zatem trzeba wynotować i te najmniej wyrafinowane śpiewki. Są to wszystko hipotezy, będące równocześnie usprawiedliwiającymi wybiegami. Erotyzm nie był dla polskich badaczy samym erotyzmem. Coś musiało się dla nich za nim kryć, coś na pewno mogli z niego jeszcze wyczytać. I rzeczywiście udało się im, z mniejszym lub większym ryzykiem błędu, coś interesującego o folklorze powiedzieć – dokonali tego,  za pomocą przesunięć i pomijania tekstów, których drastyczność pozostawiała wydawcę i komentatorów bezradnymi. Charakterystyczne, że dopiero piszący stricte o miłości i seksie przyjrzeli się temu materiałowi jako traktującemu o erotyce (Zbigniew Kuchowicz w „Miłości staropolskiej” i przede wszystkim Dobrosława Wężowicz-Ziółkowska w „Miłości ludowej”).

Może jednak właśnie dlatego owymi erotykami nie zajęli się w wieku XVIII pierwsi, osjaniczni zbieracze folkloru i może właśnie dlatego zapisali je wtedy ci, którzy to zrobili, ponieważ chodziło głównie o zabawę i podniecenie. Tym pierwszym mogła nie odpowiadać wizja ludu erotycznego, o którym pisał autor „Kalinowego lasu”; tym drugim z kolei erotyki po prostu się podobały. Wypełnienie obszernej luki w wiedzy o przeszłości folkloryzmu i kulturowej wizji wsi polskiej oraz próba wpisania zbiorków w społeczny obieg literatury to niewątpliwie ważne tropy, które zostały wyznaczone przez dwutomowe dzieło Hernasa. Konieczność interpretacji redukcyjnej, sprowadzającej przyśpiewki do ważnych faktów z socjologii i historii literatury była jednak równocześnie sposobem na ucywilizowanie mazurów i krakowiaków na wewnętrzny użytek badaczy, próbujących zrozumieć intencje zbieraczy rzeczy, które raziły współczesne poczucie estetyczne.

Z tamtej strony Raby
Pobiły się baby.
Jedna drugą wlekła
Za dupę do piekła[12]

Brzydkie słowo jest również problemem moralnym, jesteśmy nim zażenowani, w tym przypadku problematyczne jest także połączenie konkretnych wyrazów poprzez rymowanie. Wykoncypowany przez romantyków lud przechowujący ważne prawa moralne, zmajstrowany przez osiemnasto- i dziwiętnastowiecznych ludomanów podmiot zachowujący pamięć o dawnych dziejach wykluczał pojawienie się podobnych fraz w centrum polskiego folkloru. Wydawałoby się, że są one do pogodzenia z innym konstruktem, o którym pisze szeroko Hernas, czyli z obecną co najmniej od nowożytności figurą chłopa burleskowego, z różnymi Marchołtami, Sowiźrzałami i ich potomstwem, postaciami karykaturalnymi, brzydkimi, ale trafnie oceniającymi rzeczywistość, mówiącymi prawdę o życiu za pomocą dostępnego dla siebie języka, wychodzącymi na swoje również z konfrontacji z osobami innych stanów. Taki jest po części główny cel i forma przyśpiewki, która różne gatunki mowy (komplementy, złośliwości, zgryzoty) obleka w postać komicznej zwykle konstatacji:

A już-ci to nie przelewki,
Całujcież mię w dupę, dziewki.
Tociem chory, tociem słąby,
Całujcież mię w dupę, baby.
Całujcież mię i wy, panie,
Póki mojej dupy stanie[13].

Dobrze wyraża to także pochodzący z „Pieśni różnych” krakowiak autotematyczny:

Niedobrą jest rzeczą
Krakowiaki [śpiewać],
Jednych można bawić,
A drugich rozgniewać.
Niechaj się gniewają
Ja o to nie stoję,
Powszechnie to prawią:
Prawda w oczy kole[14].

To samo można powiedzieć o mazurach. O ile komizm ludowy jest w wieku XVIII w pewnej niszy akceptowany, ma określoną tradycję i mógł być przywoływany w gatunkach traktowanych jako nieco poślednie (opera komiczna Wojciecha Bogusławskiego, „Pieśni światowe” Franciszka Karpińskiego), to jego połączenie z ludową erotyką i obscenami zadziałało chyba nieco blokująco, zwłaszcza w dobie wymuszanego, choć często fasadowego solidaryzmu, pruderyjnego smaku i moralnego dyktatu. Ludowy komizm i ludowy erotyzm to dwie siły, którym trudno było w zjednoczeniu ze sobą opuścić w tej sytuacji obieg oralny.

Połączenie komizmu ludowego z erotyką i obscenami zadziałało blokująco, zwłaszcza w dobie wymuszanego, choć często fasadowego solidaryzmu, pruderyjnego smaku i moralnego dyktatu

Dla publikacji „Kalinowego lasu” istnieje być możę jeszcze jeden kontekst, który wart jest rozważenia. Chodzi mi o związki wykonawców przyśpiewek z Kościołem, zaznaczone już w kompozycji rozprawy Hernasa rozdziałem „Kościół i wieś”, poświęconym próbie edukacji ludu i reformie jego kultury w duchu pożądanym przez duchowieństwo. Relacje między klerem a chłopami były w czasach późnej nowożytności nader skomplikowane, zwłaszcza jeśli chodzi o możliwość propagowania pożądanych wzorców etycznych, co potwierdzają zresztą kompleksowe badania współczesnego historyka Tomasza Wiślicza. Podczas przeglądania zgromadzonego przez Hernasa materiału z jednej strony widać, że Kościół jest instytucją pośrednio czy bezpośrednio dostarczającą wzorców metrycznych i stylistycznych przechwytywanych i parodiowanych przez lud. Wydawcy udało się rozpoznać przyśpiewki oparte na schematach m.in. lamentu pogrzebowego („Serce od załości: / Nie masz w kusiu kości”), pieśni religijnych („O, duszo wszelka nabożna! / Dajże gęby, jeśli można”) i obrzędowych („Moim mili przyjaciele / Zaświećcież mi świeczkę, ale”). Z drugiej strony ksiądz jest w nich figurą komiczną, postacią portretowaną w oświetleniu właściwie tylko satyrycznym, przeżywającą perturbacje natury erotycznej. Złożoność, która może być interpretowana zarówno w duchu antyklerykalnym, jak i w odniesieniu do Kościoła jako ważnego czynnika współtworzącego sposoby ludowej ekspresji. To wszystko Hernas wydał na kilka miesięcy przed szczytem obchodów milenijnych: Tysiąclecia Państwa Polskiego i Tysiąclecia Chrztu Polski, obchodów, które się wykluczały, chociaż były wobec siebie nieuchronnie zwrócone. Informacje o nagrodzie wrocławskiej prasy na rok 1966 (10 tysięcy złotych) dla „Kalinowego lasu” i jego omówienie sąsiadują w organie wrocławskiej PZPR, „Gazecie Robotniczej”, z informacjami o pochodzie pierwszomajowym, Sztafetach Tysiąclecia i uroczystych obchodach zwycięstwa nad faszyzmem. Łatwo zrozumieć, że żadna z przyśpiewek z tomu drugiego nie była w tym kontekście możliwa do zacytowania.

„W kalinowym lesie” to dzieło oddające sprawiedliwość tematyce oczywistej, z którą każdy mógł spotkać się na co dzień (w Polsce Ludowej weselna przyśpiewka erotyczna, będąca spadkobierczynią tych wydanych przez Hernasa, stała się łatwo rozpoznawalną konwencją), ale długo niedostrzeganej jako odrębny problem i zapoznanej również przez samych badaczy, tematyce świecącej pod korcem. Wpłynął na to splot czynników, zapewne takich jak: tabuizacja, wstyd, zażenowanie, nieumiejętność mówienia „o tych sprawach” i tzw. kultura osobista. Niemożność wypowiedzenia się badaczy i recenzentów o przyśpiewkach jako o przyśpiewkach mówi całkiem sporo o polskiej kulturze. W książce zarysowany został program podjęty później jedynie w ograniczonym stopniu (przez przywoływanych tu częściowo autorów, głównie folklorystów) i bez koniecznej swobody. Był to program badań nad rolą erotyki i wulgaryzmu w wypowiedziach klas ludowych, trudny źródłowo zwłaszcza, jeśli starać się uwzględnić dłuższą perspektywę historyczną. Z kolei stwierdzane napięcie pomiędzy konstruowanymi przez warstwy wyższe wizjami wsi, Kościołem a zbieraczami (może nawet obecnie odtwórcami) folkloru, zarysowane w pierwszym tomie, także w niewielkim stopniu znalazło kontynuatorów, choć jest to trójkąt godny stałego namysłu. Zresztą w książce pojawia się więcej wątków wartych bliższego oglądu ‒ choćby żydowski, żeby nie powiedzieć antysemicki. Dodam jeszcze, że nazwiska „Hernas” nie znajdziemy w indeksie „Ludowej historii Polski” Adama Leszczyńskiego. Cytaty z antologii w liczbie bodaj sześciu znalazły się za to w książce Kacpra Pobłockiego „Chamstwo”. Jednak przez to, że książka ta ma de facto charakter kompilacji i montażu wypisów, mogą one umknąć, robią wrażenie niespecjalnie istotnych i dość przypadkowych (być może poza wzmianką o przemocy, choć nieco opacznie interpretowaną[15]). Rozprawa Hernasa z tomu pierwszego przywołana jest tam jeden raz, a reprezentuje ją cytat z… Jana Kochanowskiego.

 

[1] Z. Adrjański, „Złota księga pieśni polskich. Pieśni. Gawędy. Opowieści”, Warszawa 2010, s. 102.

[2] Pierwsza zwrotka i refren: „Za krzywym mostem, za wiatrakiem / Cichutko, jakby siał ktoś makiem / Tam ciebie czekam, aż z daleka / Przez opuszczony przyjdziesz sad / Przywiodą ciebie koleiny / Koralem błysnę ci kaliny / Na koralowo – kalinowo / Odmienię nagle świat / Kalinowe noce, kalinowe dni / Kalinowy uśmiech, kalinowe sny / Niby żar w iskierce jarzy się i tli / Kalinowe serce, które weźmiesz mi”.

[3] Lek stosowany przede wszystkim na dolegliwości dróg oddechowych oraz jako środek przeciwgorączkowy („Rośliny w wierzeniach i zwyczajach ludowych. Słownik Adama Fischera”, oprac. M. Kujawska i in., Wrocław 2016, s. 387‒388).

[4] S. Niebrzegowska, „Przestrach od przestrachu. Rośliny w ludowych przekazach ustnych”, Lublin 2000, s. 63‒67. K. Szcześniak, „Świat roślin światem ludzi na pograniczu wschodniej i zachodniej słowiańszczyzny”, Gdańsk 2008, s. 194‒195.

[5] Cz. Hernas, „W kalinowym lesie”, t. 2 „Antologia polskiej pieśni ludowej ze zbiorków polskich XVIII w.”, Warszawa 1965, „Pieśni wiejskie”, s. 49 (dalej sam tytuł zbiorku i strona).

[6] Trzydzieści złotych kosztował w 1966 roku np. wydany w Czytelniku w miękkiej oprawie niemal pięćsetstronicowy „Bedeker warszawski” Olgierda Budrewicza.

[7] T. Wiślicz, „Upodobanie. Małżeństwo i związki nieformalne na wsi polskiej XVII‒XVIII wieku”, Wrocław 2012, s. 203‒204.

[8] Posłowie, s. 236‒237.

[9] J. Przyboś, „Dzieło Czesława Hernasa”, „Życie Warszawy” 1966, nr 49.

[10] J. Krzyżanowski, „Z dorobku polskiej folklorystyki”, „Nowe Książki” 1966, nr 13.

[11] „Pieśni wiejskie”, s. 49.

[12] „Pieśni różne”, s. 131.

[13] „Pieśni wiejskie”, s. 49

[14] „Pieśni różne”, s. 136.

[15] K. Pobłocki, „Chamstwo”, Wołowiec 2021, s. 104.

 

Materiał powstał dzięki współpracy z Instytutem Literatury, wydawcą „Nowego Napisu”.

logo cyklu ludowa historia literatury – mały format

Ludowa historia literatury

W numerze publikujemy teksty zróżnicowanego grona badaczek i badaczy klas ludowych. Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

Igor Piotrowski
kulturoznawca, kierownik Pracowni Studiów Miejskich w Instytucie Kultury Polskiej UW.  Zajmuje się historią kultury polskiej od czasów dawnych do współczesnych, kulturowymi reprezentacjami przestrzeni, długim trwaniem wątków i instytucji.
redakcjaPaulina Chorzewska
korekta Lidia Nowak
logo cyklu ludowa historia literatury – mały format

Ludowa historia literatury

W numerze publikujemy teksty zróżnicowanego grona badaczek i badaczy klas ludowych. Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

POPRZEDNI

szkic  

Kobiety – dzicy Europy

— Silvia Federici

NASTĘPNY

szkic  

Kultura robotnicza w cieniu szybów

— Dariusz Zalega