fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Z początku pogoda była przyjemna, bezwietrzna. Hałasowały drozdy, a w okolicznych błotach coś żywego buczało żałośnie, jakby dmuchało w pustą butelkę. Niebo przecięła słonka i wystrzał po niej rozszedł się radosnym echem w wiosennym powietrzu. Lecz gdy w lesie zaczęło się ściemniać, ze wschodu znienacka powiał zimny, przeszywający wiatr. Zapanowała cisza. Nitki szronu przeciągnęły się po kałużach i las wydał się naraz obcy, głuchy i opuszczony. Zapachniało zimą.

Iwan Wielikopolski, syn diaka i student seminarium duchownego, wracając do domu z ciągów, szedł ścieżką przez zalane łąki. Z zimna zdrętwiały mu ręce a twarz rozogniała od wiatru. Wydawało mu się, że ten nagły wszechoobejmujący chłód naruszył panujące wokół porządek i harmonię, że samą przyrodę ogarnęła straszliwa trwoga i wieczorne ciemności nadeszły przez to prędzej niż powinny. Okolica była pusta i posępna. Jedynie we wdowich ogródkach nieopodal rzeki tlił się blask ogniska: daleko jak okiem sięgnąć, nawet tam, gdzie oddalona o cztery wiorsty leżała najbliższa wioska, wszystko tonęło bez reszty w zimnej, nieprzeniknionej mgle. Student przypomniał sobie chwilę, w której opuszczał dom: jego matka siedząc na podłodze w sieni, bosa czyściła samowar, ojciec zaś leżał na piecu i kaszlał; z okazji Wielkiego Piątku niczego w domu nie gotowali i nieznośnie chciało się jeść. A teraz, kuląc się z zimna, student rozmyślał o tym, że taki sam wiatr wiał i za Ruryka, i za Iwana Groźnego, i za Piotra Wielkiego, i że również wtedy były na świecie taka sama ciężka bieda, głód, takie same dziurawe słomiane dachy, ciemnota, tęsknota, ta sama pustka, mrok i uczucie przytłoczenia – wszystkie te okropności były, są i będą, i choćby minęło jeszcze tysiąc lat, życie nie stanie się łatwiejsze. I wcale nie chciał wracać do domu.

Ogródki nazywano wdowimi, ponieważ należały do dwóch wdów, matki i córki. Ognisko trzaskało, grzejąc i rozświetlając wokół szeroki krąg pooranej ziemi. Wdowa Wasylisa, wysoka, pulchna starucha w męskim kożuchu, stała naprzeciwko i w zadumie wpatrywała się w ogień; jej córka Łukieria, drobna, o twarzy pokrytej szpecącymi bliznami, z na stałe przyklejonym do niej głupawym grymasem, siedziała na ziemi i myła kocioł i łyżki. Było jasne, że dopiero co skończyły wieczerzać. Nieopodal dały się słyszeć męskie głosy; to tutejsi parobkowie poili nad rzeką konie.

‒ A to ci zima znowuż przyszła – powiedział student, podchodząc do ogniska. – Niech będzie pochwalony.

Wasylisa wzdrygnęła się, lecz w tej samej chwili poznała go i uśmiechnęła się przyjaźnie.

‒ Nie poznałam. Na wieki wieków – odpowiedziała – Pomagaj Bóg.

Porozmawiali. Wasylisa, kobieta obyta, służąca dawniej u dziedziców jako mamka, potem także niańka, wyrażała się starannie, a z jej ust ani na chwilę nie schodził subtelny, powściągliwy uśmiech; jej córka Łukieria, skatowana przez męża wiejska baba, tylko zerkała na studenta spod zmrużonych oczu i milczała. Jej twarz miała dziwny wyraz, jak u głuchoniemej.

‒ Właśnie tak ja my teraz, w zimną noc grzał się przy ognisku apostoł Piotr – powiedział student, wyciągając ręce ku ogniu. – Znaczy się, i wtedy było zimno. Ach, jakaż to była straszliwa noc! Do niemożliwości ponura, długa noc!

Popatrzył na okalające ich ciemności, wzdrygnął się i spytał:

‒ Zapewne byliście na czytaniu dwunastu ewangelii?

‒ Byłam – odparła Wasylisa.

‒ Jak pamiętacie, podczas ostatniej wieczerzy Piotr powiedział Jezusowi: „z Tobą gotów jestem iść nawet do więzienia i na śmierć”. A Pan odpowiedział mu na to: „powiadam ci, Piotrze, nie zapieje dziś kogut, a ty trzy razy wyprzesz się tego, że Mnie znasz”. Po zakończeniu wieczerzy Jezus cierpiał w ogrodzie oliwnym i modlił się, a biedny Piotr wycieńczony na duszy, osłabł, powieki zaczęły mu ciążyć i nijak nie mógł oprzeć się snowi. Usnął. Następnie, jak słyszeliście, Judasz właśnie tej nocy pocałował Jezusa i wydał Go jego oprawcom. Związanego zawlekli Go przed oblicze arcykapłana, bili, a Piotr, bezsilny, zmordowany trwogą i żalem, rozumiecie – przy tym wszystkim niewyspany, przeczuwając, że lada chwila na ziemi wydarzy się coś straszliwego, podążał za nimi… Żarliwie, bez pamięci kochał Jezusa, a teraz widział z daleka, jak bito Go i katowano…

Łukieria odłożyła łyżki i utkwiła nieruchome spojrzenie w studencie.

‒ Przyszli do arcykapłana – ciągnął – Jezusa zaczęto przesłuchiwać, a ponieważ było zimno, słudzy rozpalili w tym czasie ogień pośrodku pałacu, i grzali się. Razem z nimi stał przy ognisku i grzał się także Piotr, dokładnie tak, jak ja robię to w tej chwili. Pewna kobieta, ujrzawszy go, powiedziała: „i ten był razem z Nim”, znaczy się, i jego należałoby przesłuchać. I wszyscy słudzy stojący wokół ognia musieli podejrzliwie i surowo popatrzeć na Piotra, gdyż ten zmieszał się i powiedział: „nie znam Go, kobieto”. Niedługo potem znów ktoś rozpoznał w nim jednego z uczniów Jezusa i powiedział: „i ty jesteś jednym z nich”. Lecz Piotr jeszcze raz zaprzeczył. I trzeci raz ktoś zwrócił się do niego: „czyż nie ciebie widziałem razem z Nim w ogrodzie?”. On trzeci raz zaprzeczył. I wnet po tym ostatnim razie zapiał kogut, a Piotr, spojrzawszy z oddali na Jezusa, przypomniał sobie słowa, które ten wypowiedział do niego podczas wieczerzy… Przypomniał je sobie, ocknął się, wyszedł z pałacu i gorzko, gorzko zapłakał. W Ewangelii napisano: „wyszedł na zewnątrz i gorzko zapłakał”. Wyobrażam to sobie: cichy, cichutki, ciemny sad, a w ciszy ledwo słyszalne zduszone łkania…

Student westchnął i zadumał się. Uśmiechająca się do tej pory Wasylisa nagle zaszlochała, łzy, gęste, obfite łzy pociekły jej po policzkach, a ona zasłoniła rękawem twarz od ognia, jak gdyby wstydząc się ich; Łukieria zaś, wpatrując się nieruchomo w studenta, poczerwieniała, a jej twarz przybrała ciężki, napięty wyraz, jak u kogoś, kto znosi silny ból.

Parobkowie wracali znad rzeki. Jeden z nich jadący wierzchem był już zupełnie blisko i światło ogniska padało na jego postać. Student pożyczył wdowom spokojnej nocy i udał się w dalszą drogę. I znów nastały ciemności i zaczęły ziębnąć ręce. Wiał ostry wiatr, w rzeczy samej wracała zima i nie dało się poznać, że pojutrze Wielkanoc.

Student myślał teraz o Wasylisie: jeżeli zapłakała, oznacza to, że wszystko, co przydarzyło się Piotrowi w tę straszną noc, ma z nią jakiś związek…

Obejrzał się. Samotny ogień tlił się spokojnie w ciemności, a wokół niego nie było już widać ludzi. Student znów pomyślał, że jeżeli Wasylisa zapłakała, a jej córka posmutniała, to, bez wątpienia, to, o czym przed kilkoma chwilami opowiadał, to, co wydarzyło się dziewiętnaście wieków temu, ma niezaprzeczalny związek z teraźniejszością – z obiema kobietami i, niechybnie, z tą opustoszałą wioską, z nim samym, ze wszystkimi ludźmi. Jeśli staruszka zapłakała, to nie dlatego, że potrafi on w poruszający sposób opowiadać, lecz dlatego, że Piotr jest jej bliski, i dlatego, że całym swoim sercem jest zainteresowana tym, co działo się tamtej nocy w jego duszy.

I radość zakotłowała się nagle w jego duszy, on sam zatrzymał się na minutę, aby złapać oddech. Przeszłość, myślał, związana jest z teraźniejszością nieprzerwanym łańcuchem wydarzeń, wynikających jedno z drugiego. I wydało mu się, że właśnie przed chwilą ujrzał oba końce tego łańcucha: jeden jego koniec poruszył się, gdy tylko zadrżał drugi.

A gdy przepływał promem rzekę i potem, wspinając się na wzgórze, spoglądał na rodzinną wieś oraz na zachód, gdzie cienką poświatą jarzyła się zimna purpurowa zorza, rozmyślał o tym, że prawda i piękno, kierujące ludzkim życiem tam, w ogrodzie i w pałacu arcykapłana, trwają niezmiennie po dziś dzień, i, najwidoczniej, od zawsze stanowiły to, co najważniejsze w ludzkim życiu i w ogóle – na świecie; i uczucie młodości, zdrowia, siły – miał przecież tylko dwadzieścia dwa lata – i nieopisanie słodka obietnica szczęścia, nieznanego, tajemniczego szczęścia ogarniały go raz po raz, i życie wydało mu się zachwycającym, cudownym i pełnym wzniosłego sensu.

Anton Czechow
ur. 1860, zm. 1904, rosyjski nowelista, dramatopisarz, mistrz małych form literackich. Z wykształcenia lekarz. Klasyk literatury rosyjskiej. Pochodził z rodziny kupieckiej.
Mateusz Stefański
ur. 1994, studiował filozofię i iranistykę w ramach Kolegium MISH UW. W Fundacji dla Wolności współprowadzi zajęcia dla dzieci w Ośrodku dla Uchodźców w Dębaku i tłumaczy z języka perskiego. Rusofil, tłumacz samouk.
redakcjaAndrzej Frączysty
korekta Karolina Wilamowska
NASTĘPNY

rozmowa  

Człekokształtne odpowiedzi i nie

— Adam Kaczanowski