fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

„Where I Was From”, czyli skąd byłam, czy raczej – skąd pochodziłam, to tytuł zbioru autobiograficznych esejów, wspomnień i reportaży o historii i teraźniejszości Kalifornii, wydany w roku 2003. Myślą przewodnią rozważań Joan Didion w tym zbiorze jest mit tożsamościowy rdzennych Kalifornijczyków, mit zupełnie oderwany od rzeczywistości historycznej i gospodarczej, lecz trwale umocowany w kilku obszarach tamtejszej kultury, a zatem również w psychice i podświadomości mieszkańców. Żeby zrozumieć genezę tego mitu, trzeba wziąć pod uwagę kilka kluczowych faktów z historii zasiedlania Kalifornii i politycznych kontekstów tego procesu, więc zanim przejdziemy do samej książki, pokrótce je przedstawię.

Kalifornia była częścią Meksyku do roku 1846, kiedy w Sonomie, na północ od San Francisco, amerykańscy osadnicy urządzili rewoltę, a z pomocą im przybyły okręty US Navy. Było to zaplanowane, skoordynowane działanie, a ponieważ militarna obecność Meksykanów w północnej części stanu była znikoma, Amerykanie szybko przejęli kontrolę nad tym obszarem. Wkrótce potem wybuchła wojna z Meksykiem, w której nie chodziło o zagarnięcie tylko Kalifornii, lecz także olbrzymich połaci ziemi, od Utah na północy po Teksas na południu i Oklahomę na wschodzie. Wojna zakończyła się w roku 1848 traktatem z Guadalupe Hidalgo, na mocy którego USA przejęły od Meksyku znaczną część swojego obecnego terytorium. Również w roku 1848 w Kalifornii odkryto złoto, co wywołało „gorączkę złota”, która zaczęła się dopiero w roku następnym, z jednego tylko powodu: do Kalifornii można było dostać się drogą morską (żaden problem, jeśli podróżny wypływa z Meksyku, lecz płynącym z Nowego Jorku żegluga zajmowała około siedmiu miesięcy) lub drogą lądową, przez rozległe prerie, a następnie góry Sierra Nevada, które przez pół roku pokryte są grubą warstwą śniegu. Tą właśnie trasą, w roku 1847, przybyli przodkowie Joan Didion.

Pokonanie tej drogi uznawano za wyczyn heroiczny, a osadników za kontynuatorów pionierskiej tradycji zasiedlania kontynentu i przesuwania na zachód granic państwa. Były ku temu powody: na preriach grasowali wrogo nastawieni Indianie, tyfus i cholera dziesiątkowały osadnicze konwoje, a przeprawa przez góry mogła skończyć się tragicznie, jeśli rozpoczęto ją za późno, czyli z końcem lata. Konwój znany jako Donner Reed Party utknął w śnieżnych zaspach na całą zimę 1846–1847; ponieważ doszło do kanibalizmu, o tym właśnie konwoju było najgłośniej, lecz śmierć z głodu, zimna, chorób i wycieńczenia zdarzała się tak często, że tylko ci, którym Kalifornia jawiła się jako cel godny najwyższego ryzyka, decydowali się na podróż – dopóki nie wybuchła gorączka złota. Wówczas odważnych przybywało z miesiąca na miesiąc, w postępie geometrycznym. Linię kolejową, biegnącą przez góry na wschód, ukończono w roku 1869, kiedy po gorączce złota zostały tylko pamiątki i nagrobki. I właśnie budowa tej kolei, zwanej Central Pacific Railroad, jest dla Didion punktem zwrotnym zarówno w mitycznej, jak i rzeczywistej historii Kalifornii.

Kto zarobił najwięcej na gorączce złota? Otóż nie poszukiwacze, lecz przedsiębiorcy, którzy sprzedawali im łopaty, kilofy oraz inny sprzęt czy usługi. Ikonicznym przykładem takich trzeźwo myślących biznesmenów jest czwórka detalistów i hurtowników ze Wschodniego Wybrzeża USA: Charles Crocker, Mark Hopkins, Collis P. Huntington i Leland Stanford. Dorobiwszy się majątku na zaopatrywaniu rozgorączkowanych górników, postanowili wybudować kolej żelazną, która miała połączyć się z istniejącą już linią, wiodącą od Wschodniego Wybrzeża do Promontory w stanie Utah. I tak uczynili, tyle że za państwowe pieniądze. Zdaniem Didion, był to precedens, który zdeterminował pryncypia i metody późniejszego rozwoju gospodarczego Kalifornii, a rozwój ten stał się możliwy przede wszystkim dzięki powstaniu linii kolejowej.

Kto zarobił najwięcej na gorączce złota? Otóż nie poszukiwacze, lecz przedsiębiorcy, którzy sprzedawali im łopaty

Na zakończenie roku szkolnego 1948 Joan Didion wygłosiła krótkie przemówienie na zadany temat, a brzmiał on „Nasze kalifornijskie dziedzictwo”. Przytacza ją w „Where I Was From”. Mówiła między innymi, że pierwsi osadnicy ze Wschodu nie przybyli po to, by prowadzić spokojne, bezpieczne życie, lecz „dla przygód i bogactwa. Przeprawili się przez góry, założyli największe miasta na Zachodnim Wybrzeżu, w górach całymi dniami szukali złota, a nocami tańczyli do świtu”. Kiedy w 1906 roku, po trzęsieniu ziemi, spłonęło San Francisco, odbudowano je błyskawicznie. Były problemy z nawodnieniem pól uprawnych, więc „wybudowano największe tamy na świecie”. „Łatwo byłoby zadowolić się tymi osiągnięciami, lecz nie wolno nam tak postąpić, musimy być godni swojego dziedzictwa, dążyć do jeszcze większych i wspanialszych osiągnięć dla Kalifornii”, mówiła czternastoletnia Didion.

Jej słuchacze, rówieśnicy, w większości byli dziećmi przybyłych w latach 30. XX wieku migrantów z Oklahomy, tych samych, o których John Steinbeck pisze w „Gronach gniewu” (1939). Lecz minęło wiele lat, zanim Didion uświadomiła sobie, że dla tych ośmioklasistów jej pochwała tradycji była raczej abstrakcyjna, a jeszcze więcej czasu musiało upłynąć, zanim pojęła, że cała jej przemowa o heroicznej historii Kalifornii raczej nie trzyma się kupy. „Where I Was From” to zapis przemyśleń i wątpliwości, dociekanie przyczyn, dla których autorka tak opacznie rozumiała własne „dziedzictwo”. Ci, którzy przeprowadzili się do Kalifornii po tym, jak powstała linia kolejowa, nie przeszli próby, duchowej i moralnej próby, jaką musieli przejść przodkowie Didion, z narażeniem życia pokonując rozległa prerię i górskie przełęcze. Taka była zasadnicza różnica między nimi oraz ich etosem a „nowo przybyłymi”, którzy podróż mieli łatwą i liczyli na łatwe życie u jej kresu (choć najczęściej wcale nie było ono łatwe, co opisuje choćby Nathaniel West w „Dniu szarańczy” [1939]). Dlatego tytuł jej książki należy rozumieć nie jako banalne stwierdzenie, że rodzinny stan autorki bardzo się zmienił przez ostatnie 70 lat, lecz że zmiana nastąpiła w jej świadomości, dzięki zrozumieniu, że wyobrażała sobie Kalifornię tak, jak ją tego nauczono, i tak też przez wiele lat to miejsce postrzegała. Ten sposób postrzegania Kalifornii to już przeszłość, na którą wskazuje tytuł.

W przytoczonej przemowie Didion wspomina o trzech wydarzeniach historycznych: gorączce złota, trzęsieniu ziemi i odbudowie San Francisco oraz budowie tam, jakich świat nie widział. Kalifornię można podzielić na trzy obszary geograficzne: pas przybrzeżny, dolinę centralną, na południu przechodzącą w pustynię, oraz rejony górskie. Od niepamiętnych czasów topniejące śniegi w górach Sierra Nevada spływały do rzek w dolinie, a te zalewały ogromne obszary uprawne, które na kilka miesięcy w roku zmieniały się w płytkie morze lub bagnisko. Domy stawiano na wysokich podbudówkach, litografie z połowy XIX wieku ukazują mieszkańców Sacramento pływających na tratwach i łódkach po zalanych ulicach miasta. Ponoć byli do tego przyzwyczajeni, jak Wenecjanie do corocznej aqua alta. Choć wydajność upraw była niska, żywności nie brakowało. Jednak marnował się potencjał gospodarczy tej wielkiej doliny, możliwość olbrzymich zysków, wzniesiono więc wielkie tamy, znowu za państwowe pieniądze. Finansowanie tego przedsięwzięcia oraz budowy kolei przedstawia Didion jako sprzeczne z ideałami samowystarczalności i indywidualizmu, jak również z będącą częścią etosu wczesnych osadników nieufnością wobec władzy państwowej. Nie sugeruje, że Kalifornijczycy mogliby obejść się bez tam i kolei i żyć spokojnie oraz statecznie, w zgodzie z ideałami agrarianizmu, tak jak wyobrażał to sobie Thomas Jefferson, lecz twierdzi, odwołując się do piśmiennictwa z końca XIX wieku (Josiah Royce, Charles Nordhoff, listy i wspomnienia jej przodków i krewnych), że już wtedy żywiono obawy o negatywne skutki tych infrastrukturalnych ulepszeń. Negatywne dlatego, że ułatwiony dostęp do Kalifornii i regulacja hydrologiczna sprowadzą poszukiwaczy szybkich zysków, za nic mających „substancję” tej krainy i jej „organiczny” rozwój, ludzi, którym było obojętne, czy zbiją majątek tam, czy na Alasce bądź Kubie. Nie w tym problem, że zbudowano kolej i tamy za państwowe pieniądze, lecz w tym, że w mitach tożsamościowych i etosie przodków Joan Didion nie ma miejsca na tę zależność Kalifornii od hojnego wsparcia władzy w Waszyngtonie. Więc po co odtwarzać, przekazywać z pokolenia na pokolenie, te mity i ten etos, skoro rzeczywistość tak dalece od nich odbiega? Światopogląd Didion był raczej konserwatywny, etos i mity były dla niej cenną podstawą własnej tożsamości, której ważną częścią była „kalifornijskość”. Kiedy zdała sobie sprawę z ich nieadekwatności, zaczęła szukać systemowych przyczyn tego rozziewu, aż odnalazła je właśnie w permanentnym uzależnieniu gospodarczym Kalifornii od federalnych inwestycji i subsydiów. Osobną kwestią, nie mniej ważną w „Where I Was From”, są literackie i artystyczne przedstawienia Kalifornii, odtwarzające w sferze estetycznej wymienione powyżej sprzeczności i paradoksy.

Nie w tym problem, że zbudowano kolej i tamy za państwowe pieniądze, lecz w tym, że w etosie przodków Didion nie ma miejsca na tę zależność Kalifornii od Waszyngtonu

Wydana w 1901 roku powieść Franka Norrisa „Ośmiornica” opisuje starania kilku farmerów o nabycie gruntów należących do kompanii kolejowej, która tymczasem zmieniła nazwę na Southern Pacific Railroad. Kiedy trwała budowa pierwszego odcinka torów, rząd federalny podarował kompanii grunty leżące po obu ich stronach, co dawało Stanfordowi i spółce około 35 kilometrów kwadratowych gruntów na każdy kilometr położonych szyn. Farmerzy wydzierżawili od Southern Pacific grunty rolne na południu Doliny San Joaquin, licząc na to, że po upływie okresu dzierżawy będą mogli je wykupić za dwa i pół dolara za akr. Jednak w umowie, którą zawarli, ta kwota była ceną minimalną, a kompania kolejowa zażyczyła sobie od siedemnastu dolarów wzwyż za  akr. Southern Pacific wezwał federalną policję, by przeprowadziła eksmisję farmerów, ci zaś odpowiedzieli ogniem. Sześciu z nich zginęło w strzelaninie. Tytułową ośmiornicą jest, oczywiście, kolej, której opis ma znacznie większą moc retoryczną niż utyskiwania H.D. Thoreau nad wtargnięciem podmiejskiej kolejki z Bostonu do Concord na dotychczas ciche, leśne obszary . Tak streszczona fabuła powieści Norrisa brzmi jednoznacznie i prościutko. Jednak zarówno w powieści, jak i w życiu jej autora jest tyle zagmatwanych i wieloznacznych epizodów, że da się z nich wyłowić istotne prawdy o historii i charakterze estetycznych autoreprezentacji Kalifornii, a to właśnie interesuje Didion.

W 1899 roku gazeta „San Francisco Examiner” opublikowała wiersz Edwina Markhama „The Man with the Hoe” („Człowiek z motyką”), retoryczny utwór, oskarżycielskim tonem opisujący wyzysk robotników rolnych. Norris wprowadza ten wiersz do „Ośmiornicy”, zmieniając jego tytuł i nazwisko autora, a także gatunek, z wiersza na poemat epicki, który przynosi poecie rozgłos, co doprowadza do nawiązania bliskiej znajomości z jednym z „Królów Kolei”: widzimy tych panów przy niezwykle wystawnej kolacji w „królewskim” pałacu. Zarazem tenże poeta jest u Norrisa autorem wspomnianego, hiperbolicznego opisu kolei jako ośmiornicy, która zamiast oczu ma twarze Crockera i Stanforda. Pierwowzór poety, czyli autor „Człowieka z motyką”, przyznał, że do napisania wiersza zainspirował go obraz Milleta, własność Charlesa Crockera. Sam Norris, zanim napisał „Ośmiornicę”, pracował jako redaktor i autor tekstów do tygodnika „Wave”, finansowanego przez Southern Pacific i mającego promować należący do Crockera hotel Del Monte w Monterey. Wreszcie, eksmisja farmerów z terenów należących do kolei (a jest to wydarzenie historyczne, nie wymysł Norrisa), ukazuje złożoność okoliczności, które do niej doprowadziły. Farmerzy nie byli właścicielami tych terenów; zasiali na nich pszenicę dlatego, żeby mieć blisko do linii kolejowej, która ją przewiezie na wschód; w domach mieli telegraficzne połączenia z największymi giełdami towarowymi USA i Europy, zatem mogli śledzić wahania cen w czasie rzeczywistym; i w końcu, nie byli nawet farmerami z prawdziwego zdarzenia, tylko przedsiębiorcami, przybyłymi do Doliny San Joaquin w poszukiwaniu szybkich zysków po tym, jak poprzednie ich biznesy, jak górnictwo czy polityka, przestały przynosić zyski; teraz zyski z rolnictwa miała im umożliwić kolej. Jak pisze Didion, byli ci „farmerzy” typowymi przedstawicielami klasy przedsiębiorców, przed którą ostrzegał Kalifornijczyków Charles Nordhoff już w roku 1874 – nie byli przywiązani do ziemi, chcieli ją tylko do cna wyeksploatować, a potem podjąć inny rodzaj działalności, mając już spory zapas kapitału.

Wynika z tego dla Didion, że wszelkie pochwały gospodarczej samodzielności, prywatnej inicjatywy, specyficznego dla Kalifornii indywidualizmu, były oparte na fałszywych przesłankach, te zaś pochodziły z założycielskich mitów z połowy XIX ­wieku. Często przytacza powieść Jacka Londona „Dolina księżyca” (1913), w której potomkowie pierwszego pokolenia amerykańskich osadników w Kalifornii, dwoje młodych ludzi niezbyt wysoko stojących w hierarchii społecznej i ekonomicznej, na przemian przechwala się swoim pochodzeniem i narzeka na ogólną wobec niego obojętność. Uważają, że coś im się należy od życia, a zwłaszcza od rządu, w nagrodę za odwagę i wyrzeczenia przodków, jakieś „punkty za pochodzenie”. Jednocześnie są zdegustowani napływem ludności spoza USA do Kalifornii, czują, że to właśnie ci nowi imigranci są winni ich marginalizacji, tak na rynku pracy, jak w szerszej przestrzeni społecznej. Didion sugeruje, że London podzielał ich poglądy.

W 1872 roku w San Francisco powstał klub dziennikarzy, któremu nadano nazwę The Bohemian Club. Był początkowo miejscem, do którego chodziło się po pracy na piwo. Lecz zarówno przyciągająca uwagę nazwa klubu, jak i wesoła atmosfera sprawiły, że dołączać do niego zaczęli pisarze i poeci, jak choćby Frank Norris czy Jack London, lecz również Mark Twain, Ambrose Bierce, Bret Harte, Joaquin Miller i John Muir. Dla utrzymania takiego właśnie charakteru klubu postanowiono nie przyznawać członkostwa osobom zamożnym (negatywnie zaopiniowano wniosek o przyjęcie w poczet członków prezesa Bank of California, Williama Ralstona), lecz wydatki na imprezy klubowe, w mieście i na podmiejskich biwakach, zmusiły władze Bohemian do zmiany tej polityki. Zaczęto przyjmować osoby ze sfer, którymi większość dotychczasowych członków pogardzała, osoby, które wszak posiadały i rozum, i pieniądze, nie będąc jednak Bohemianami w ścisłym tego słowa znaczeniu, czyli ludźmi o wrażliwości właściwej bohemie. I tak, w roku 1927, z dorocznego pokazu sztuki statutowo wykluczono dzieła, które „w sposób radykalny i niezrozumiały odchodzą od praw sztuki”. W roku 1974 co piąty członek-rezydent i co trzeci członek-nierezydent znajdował się w wydawanym przez agencję ratingową Standard and Poor rejestrze dyrektorów i prezesów korporacji. Na dorocznych, letnich obozach w lasach na północ od San Francisco, a konkretnie w Bohemian Grove, gościli między innymi prezydent Dwight Eisenhower (1950), Henry Kissinger (1970) i Colin Powell (1999), jak również mniej znani politycy i wojskowi oraz cała „wierchuszka” z największych amerykańskich korporacji przemysłowych. Do klubu nie przyjmuje się kobiet.

Sporą część „Where I Was From” Didion poświęca Lakewood, osiedlu domów jednorodzinnych wybudowanemu w aglomeracji Los Angeles w 1950 roku, które ze względu na swoją wielkość nie jest nawet dzielnicą, lecz miasteczkiem, tych bowiem domów wybudowano ponad siedemnaście tysięcy. Planowano również budowę dwudziestu szkół, siedemnastu kościołów, trzydziestu siedmiu placów zabaw i, co najważniejsze, największego centrum handlowego w USA, z parkingiem na dziesięć tysięcy aut. W roku 1950 zaczynała się zimna wojna, wojskowy przemysł lotniczy coraz częściej lokował fabryki w południowej Kalifornii; zaraz miała się zacząć wojna w Korei, co jeszcze zwiększyło zapotrzebowanie na samoloty; weterani drugiej wojny światowej, którzy dzięki specjalnej ustawie GI Bill mogli bezpłatnie studiować, dostarczali wykwalifikowanej siły roboczej dla nowych fabryk. Krótko mówiąc, trzeba było tej nowej sile roboczej stworzyć dobre warunki do życia, a zarazem, sprzedając im te siedemnaście i pół tysiąca domów, umożliwić doszlusowanie do klasy średniej, i to również tym, którzy na studia nie poszli.

Mniej więcej w tym samym czasie Joan Didion, po przeczytaniu książki „Middletown” Roberta Staughtona Lynda i Helen Merrell Lynd (1929), rozważań o klasowym podziale amerykańskiego społeczeństwa, zapytała matkę, do jakiej klasy należą, i usłyszała, że „my” nie używamy tego terminu, nie myślimy w ten sposób. Choć na pierwszy rzut oka było ewidentne, że podziały klasowe istnieją, musiała przyznać matce rację – „my” tak nie myślimy, bo nauczono nas wierzyć w ciągłą, często nagłą, klasową mobilność, osiągalną dzięki własnej przedsiębiorczości, pomysłowości, pracowitości. Wystarczy przestrzegać kilku prostych zasad, a pieniądze same przyjdą. I przyszły, pisze Didion, „lecz nie były to «nasze» pieniądze”.

Gdy Didion zapytała matkę, do jakiej klasy należą, usłyszała, że «my» nie używamy tego terminu, nie myślimy w ten sposób

Typowi mieszkańcy Lakewood w pierwszych latach jego istnienia pochodzili spoza Kalifornii, mieli około trzydziestki, 1,7 dziecka na rodzinę i pracowali fizycznie bądź na niższych szczeblach hierarchii białych kołnierzyków. Żyli w przekonaniu, że mobilność społeczno-ekonomiczna odbywa się wyłącznie w górę. Ich dzieci, jeśli zostały w Lakewood i poszły do pracy w tych samych fabrykach, co rodzice, siłą rzeczy były zaskoczone, kiedy wraz z końcem zimnej wojny zaczęły się redukcje. Zaprzestanie produkcji bombowca B-1 w firmie Rockwell spowodowało utratę pięciu tysięcy miejsc pracy. Northrop zwolnił trzy tysiące pracowników, Hughes sześć tysięcy. Lockheed przeniósł fabrykę do Georgii. W sumie, w latach 1988–1993, w hrabstwie Los Angeles pracę straciło ponad czterysta tysięcy osób. Ceny domów w Beverly Hills spadły średnio o 48%. Po zamieszkach spowodowanych uniewinnieniem policjantów, którzy bez powodu pobili czarnego kierowcę, Rodneya Kinga, Didion rozmawiała ze znajomą agentką nieruchomości. Ta starsza pani pamiętała zamieszki w dzielnicy Watts w 1965 roku i ogólne poczucie zagrożenia panujące wtedy w mieście (pół tej dzielnicy, zamieszkałej przez czarną ludność, spłonęło w wyniku interwencji policyjno-wojskowej), lecz teraz, mówiła, jest jakoś inaczej, gorzej, straszniej. Nie chciała przyjąć do wiadomości, że na rynku jest krach, bo ludzie z zewnątrz zabrali swoje pieniądze i poszli na inne podwórko, doszukiwała się przyczyn w obawach o przyszłość czy klasowo-rasowych scysjach.

Joan Didion wspomina, że od wczesnej młodości miała poczucie, iż Kalifornia jest stanem bogatym i o to właśnie chodziło przybywającym tam osadnikom, o spełnienie obietnicy dobrobytu – i że ta obietnica została spełniona. Oczywiście autorka nie sądziła, że każdy Kalifornijczyk jest bogaty, lecz brak funduszy wydawał się nie być czymś tak śmiertelnie poważnym jak w innych stanach. W 1868 roku Henry George, autor polemicznego artykułu pod tytułem „Co nam da kolej żelazna”, pisał, że w Kalifornii roi się od bankrutów, ale niemal każdy, kto się dorobił, był kiedyś bankrutem, więc ci, którym się nie powiodło, nie tracą nadziei. Ponadto, dzięki takiemu podejściu do ubóstwa, nie dochodzi do tylu upokorzeń, co w społecznościach starszych i bardziej okrzepłych. Didion przyznaje, że sama nie wie, jak mogła, przez niemal całe dorosłe życie, brać za dobrą monetę to, co jej dziadek selektywnie czytał wnuczce z artykułu George’a. Dopiero w latach 80. dwa powiązane ze sobą zdarzenia uświadomiły jej, że to życzeniowe myślenie, którego długo nie chciała zweryfikować, nieświadomie pragnąc uniknąć przykrości. Pierwsze z nich to znaczne cięcia wydatków na edukację – czyżby Kalifornia nagle straciła poczucie zamożności? Drugie to rosnąca liczba małych miast w Dolinie San Joaquin, w których ubóstwu materialnemu towarzyszy duchowe, co sprawia, że szansę na poprawę swojej sytuacji mieszkańcy widzą tylko w budowie nowych więzień stanowych. Budowa oraz koszty utrzymania tych więzień były główną przyczyną cięć wydatków na edukację.

Z początku Didion pomyślała, że to ostateczny dowód na to, że „stara” Kalifornia zaprzedała się „nowej”. Choć Didion nie używa tych terminów, można to ująć inaczej: konserwatywny światopogląd został wyparty przez neoliberalny. Lecz następną myślą autorki było – przecież to nic nowego, po prostu kolejna wersja paktowania z Southern Pacific, tańczenia tak, jak nam zagra rząd federalny. Stara pułapka, w którą „raz po raz wpada Kalifornia, sprzedając swoją przyszłość temu, kto da najwięcej”. Tym razem było to Kalifornijskie Stowarzyszenie Strażników Więziennych, związek zawodowy liczący około trzydziestu tysięcy członków, na którego czele stał Don Novey, były strażnik z więzienia w Folsom i najskuteczniejszy lobbysta w stanowym Kongresie w Sacramento. Jak to ujął pewien republikański polityk, „gdyby Don Novey był przewodniczącym związku budowlańców, nad każdą kałużą w stanie zbudowano by most”. Związek strażników więziennych był polityczną siłą, dzięki której w roku 2000 w Kalifornii były trzydzieści trzy zakłady karne i 162 tysiące więźniów, co czyniło stanowy system penitencjarny największym na półkuli zachodniej.

Nadzieje pokładane w budowę więzień przez włodarzy ubogich miast i miasteczek okazały się płonne. Powstałe miejsca pracy zajmują ludzie z zewnątrz, i choć stanowy Departament Więziennictwa zastrzega, że połowa zatrudnionych ma pochodzić z zewnątrz, to zatrudnić miejscowych będą się zaledwie „starać”. Obliczono, że miejscowa ludność stanowi mniej niż 10% zatrudnionych i że przypadają im nisko płatne stanowiska „serwisowe”.

We wczesnych latach 90. zaczęto instalować elektryczne ogrodzenia wokół więzień. Napięcie prądu w tych ogrodzeniach jest dziesięciokrotnie wyższe od dawki powodującej natychmiastową śmierć przy kontakcie z ludzkim ciałem. Koszt tych ogrodzeń idzie w miliony, lecz ma to być opłacalny wydatek, ponieważ nie będą już potrzebni strażnicy na wieżach. W 1994 roku Kalifornia zajęła ostatnie miejsce w kraju w standaryzowanym badaniu umiejętności czytania wśród czteroklasistów. W 1995 wydatki na więziennictwo przekroczyły wydatki na obydwa systemy szkolnictwa wyższego, University of California (dziesięć uczelni) oraz California State University (dwadzieścia cztery uczelnie). Pojęcie zmiany, kwituje Didion, jest „najtrwalszym złudzeniem w samoświadomości kultury kalifornijskiej”.

Stopa ubóstwa w Dolinie San Joaquin w roku 2000 wynosiła 22%, czyli najwięcej w całym stanie, natomiast cały stan pod względem ubóstwa ustępował tylko Dystryktowi Kolumbii (to administracyjna nazwa Waszyngtonu – pół tego miasta to slumsy zamieszkane przez biedotę). Proces statystycznego ubożenia Kalifornii rozpoczął się pod koniec lat 80., lecz w Dolinie Centralnej bieda nie była niczym nowym. W 1980 roku spośród dziesięciu obszarów miejskich najbardziej potrzebujących rządowego wsparcia w USA sześć było w Kalifornii, właśnie w dolinach Sacramento i San Joaquin. W roku 1998 w hrabstwie Tulare zaczęto proponować rodzinom na zasiłku relokację do innych stanów. Dawano dość pieniędzy, by mogły wynająć ciężarówkę do przewiezienia dobytku, zapłacić za podróż oraz czynsz za pierwszy miesiąc w wynajętym u celu podróży mieszkaniu. Oferowano także pomoc w znalezieniu takiego mieszkania oraz pracy. Od tamtej pory ten sam program pomocowy wprowadziły cztery inne hrabstwa. Kilka lat później dziennikarze z „New York Times” i „Washington Post” odwiedzili niektórych przesiedleńców. Żyją skromnie, ale mają stałą pracę, a także, co nie bez znaczenia, angielskie nazwiska, a więc nie są to migranci z południa, Latynosi, którzy przybyli do Kalifornii pracować na roli i którym przypisywano odpowiedzialność za wysoki stopień ubóstwa Doliny San Joaquin w badaniach statystycznych.

W 1980 roku spośród dziesięciu obszarów miejskich najbardziej potrzebujących rządowego wsparcia w USA sześć było w Kalifornii

Na zakończenie kilka zdań o malarskich przedstawieniach Kalifornii i związanych z tym pytaniach Didion o ich ukryte znaczenia. Urodzony w Prusach Albert Bierstadt (1830–1902) przybył do USA w niemowlęctwie i tam spędził większość życia. Był pejzażystą, znanym ze specyficznego użycia światła, dającego wrażenie nieziemskiej wręcz świetlistości. Był również jednym z pierwszych pejzażystów w Kalifornii i na szeroko pojętym dalekim Zachodzie. Rozgłos przyniosły mu obrazy przedstawiające Yosemite, rozświetlone doliny i przełęcze Sierra Nevada, w blasku sugerującym, że Bóg afirmuje amerykańską ekspansję na zachód i jej szczęśliwe zakończenie w Kalifornii. Collis P. Huntington, jeden z czterech „królów kolei”, zamówił u Bierstadta obraz celebrujący pokonanie przełęczy Donner przez pociąg Central Pacific Railroad. Obraz „Jezioro Donner widziane ze szczytu” „swoją tryumfalną atmosferą zdaje się negować moralną dwuznaczność tego epizodu w procesie zasiedlania Kalifornii”. Didion przytacza list napisany przez jedno z dzieci, które przeżyły zimę na przełęczy nazwanej później Donner, Virginii Reed, do swojej kuzynki. Pisze między innymi: „Dzięki Bogu, jesteśmy jedyną rodziną, która nie jadła ludzkiego mięsa. Straciliśmy wszystko, ale nie dbam. Ocaliliśmy życie. Nie pozwól, by ten list kogokolwiek zniechęcił. Pamiętaj, nie bierz żadnych skrótów i jedź jak najszybciej”20. Taka, pisze Didion, była nauka wyciągnięta z tej przeprawy, i pyta: którą wersję naszej historii wolimy: „tę, która odzwierciedla horror i wąski moralny horyzont listu Virginii Reed, czy tę z obrazu Bierstadta?”.

Próbą odpowiedzi na to pytanie jest wzmianka o malarstwie Thomasa Kincade’a (1958–2012), urodzonego i wychowanego w niedostatku w miejscowości Placerville, położonej na złotonośnych niegdyś terenach na pogórzu Sierra Nevada. Nazywano go „malarzem światła”. Popularność jego płócien sprawiła, że zatrudnił 450 kopistów, masowo wytwarzających reprodukcje w wielkiej hali w Morgan Hill, będącej zarazem siedzibą notowanej na nowojorskiej giełdzie spółki MDA, która powstała po to, by tymi reprodukcjami handlować. Jak u Bierstadta, na obrazach Kincade’a przedstawiających Yosemite pojawia się nieziemski blask, choć kolory są raczej pastelowe i brak w nich dramatyzmu płócien poprzednika. W roku 2000 w USA istniało 248 galerii sprzedających wyłącznie jego obrazy, a raczej ich reprodukcje, z czego 78 znajdowało się w Kalifornii. Lecz tu wchodzi w grę kwestia gustu, którą Didion dyskretnie przemilcza, rozumienia własnej historii nie da się określić na takiej podstawie. Widać natomiast coś innego, co Didion uparcie powtarza niemal w każdym rozdziale: brak rzeczywistych zmian w szerszej, kulturowej samoświadomości. Jako jeden z przykładów podaje własne dzieciństwo i okres dojrzewania, kiedy wchłaniała wszystkie te mity i półprawdy, którymi „żyła” jej najbliższa rodzina, a które reprodukowały system edukacji, przemysł rozrywkowy i media. Dla nich życie w Kalifornii nie mogło być w żaden sposób podległe społeczno-gospodarczym strukturom reszty świata czy choćby z nimi związane. Jeśli cokolwiek mogło mieć na nie wpływ, to przyroda, świat natury. Bycie Kalifornijczykiem czy Kalifornijką oznaczało bycie świadomym tej zależności, a natura była źródłem zarówno inspiracji i odnowy, jak i ślepej, niszczycielskiej siły, o czym dość regularnie przypominają trzęsienia ziemi. Innymi słowy, ma cechy wzniosłości, tak jak wzniosła musiała wydawać się pionierska wędrówka do tej ziemi obiecanej. I jest to dobry materiał na mit, sugeruje Didion, lecz nie na życie w rzeczywistym świecie.

 

Tekst ukazał się pierwotnie w monografii „Joan Didion” wydanej w tym roku w serii Mistrzowie Literatury Amerykańskiej pod redakcją Marka Paryża. Za zgodę na publikację dziękujemy Wydawnictwom Uniwersytetu Warszawskiego. W przedruku zrezygnowano z przypisów.

Przedruk

Tekst ukazał się pierwotnie w monografii „Joan Didion", red. Marek Paryż, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2024, s. 192.

Tadeusz Pióro
poeta, tłumacz, historyk literatury, felietonista, adiunkt w Instytucie Anglistyki Uniwersytetu Warszawskiego.

Przedruk

Tekst ukazał się pierwotnie w monografii „Joan Didion", red. Marek Paryż, Wydawnictwa Uniwersytetu Warszawskiego, Warszawa 2024, s. 192.

POPRZEDNI

recenzja  

Ćwiczenie z antykapitalistycznej wyobraźni?

— Jan Szymborski

NASTĘPNY

varia poezja  

Co kradnie złodziej wołający ratunku

— Adam Kaczanowski