fbpx
Logotyp magazynu Mały Format

 

„Po­two­ry. Dy­le­mat fanki” ame­ry­kań­skiej dzien­ni­kar­ki i kry­tycz­ki Cla­ire De­de­rer to ese­istycz­ny spa­cer po dy­le­ma­tach mo­ral­nych, ja­kich od­bior­cy kul­tu­ry na­strę­cza XXI wiek. Co zro­bić z twór­czo­ścią ar­ty­stów oskar­ża­nych o prze­moc? Czy da się od­dzie­lić dzie­ło od twór­cy i czer­pać przy­jem­ność z oglą­da­nia „Man­hat­ta­nu” Woody’ego Al­le­na ze świa­do­mo­ścią, że re­ży­ser był oskar­ża­ny o nad­uży­cia sek­su­al­ne wobec na­sto­la­tek? Co zro­bić z fil­ma­mi, książ­ka­mi czy mu­zy­ką, które miały dla nas cha­rak­ter for­ma­cyj­ny, ale zo­sta­ły spla­mio­ne tym wszyst­kim, czego póź­niej do­wie­dzie­li­śmy się o ich twór­cach? De­de­rer przed­sta­wia wa­chlarz pro­ble­mów, z któ­ry­mi musi zmie­rzyć się każdy, kto chciał­by do­ro­bić się spój­nej wy­kład­ni mo­ral­nej do­ty­czą­cej słu­cha­nia oper Wa­gne­ra, za­ba­wy przy pio­sen­kach Mi­cha­ela Jack­so­na lub za­chwy­tów nad ob­ra­za­mi Pi­cas­sa. „Po­two­ry…” bar­dziej niż wy­kład z etyki przy­po­mi­na­ją roz­mo­wę. Spo­sób pi­sa­nia De­de­rer przy­po­mi­na nieco wy­da­ną kilka lat temu „Wol­ność, rów­ność, prze­moc” Agaty Si­ko­ry – w obu przy­pad­kach nie otrzy­mu­je­my go­to­we­go roz­wią­za­nia przed­sta­wio­ne­go ex ca­the­dra. Za­miast tego au­tor­ka „Po­two­rów…” wspól­nie z nami pro­wa­dzi śledz­two, ry­su­je kształt pro­ble­mów, z któ­ry­mi się mie­rzy­my, i ofe­ru­je  po­czu­cie współ­by­cia w mo­ral­nym cha­osie.

Oczy­wi­ście De­de­rer pi­sa­ła książ­kę na fali ruchu #metoo, który ujaw­nił skalę prze­mo­cy sek­su­al­nej w cen­trach świa­to­wej po­pkul­tu­ry. Jed­nak przy­kła­dy, któ­ry­mi się po­słu­gu­je, na­le­żą do za­mierz­chłej prze­szło­ści. Pro­ces są­do­wy Woody’ego Al­le­na o nad­uży­cia sek­su­al­ne wobec Dylan Far­row to­czył się ponad 30 lat temu, spra­wa gwał­tu do­ko­na­ne­go przez Ro­ma­na Po­lań­skie­go ma już pra­wie 50 lat, a wspo­mi­na­na w „Po­two­rach…” Fer­nan­de Oli­vier za­bie­ra­ła głos w spra­wie prze­mo­cy, któ­rej do­zna­wa­ła ze stro­ny Pabla Pi­cas­sa w 1930 roku.

Oma­wia­ne sy­tu­acje są przed­mio­tem de­ba­ty do dziś – przede wszyst­kim z po­wo­du ogrom­nych zmian, które za­szły na rynku me­diów na prze­strze­ni ostat­nich dwóch dekad. Jesz­cze kilka dekad temu za­kres wie­dzy, jaką można było zdo­być o gwiaz­dach po­pkul­tu­ry, był bar­dzo ogra­ni­czo­ny – ska­za­ni by­li­śmy na to, co mó­wi­ła o nich te­le­wi­zja, po­ja­wia­ją­ce się od czasu do czasu wy­wia­dy pra­so­we czy głu­pot­ki, o któ­rych pi­sa­ły bru­kow­ce. Nawet gdy były to spra­wy waż­kie i zo­sta­wia­ły swoje ślady w de­ba­cie pu­blicz­nej – o pew­nych rze­czach się sły­sza­łosię roz­ma­wia­ło – ślady te oka­zy­wa­ły się wy­jąt­ko­wo nie­trwa­łe. Żeby obej­rzeć ma­te­riał te­le­wi­zyj­ny o mu­zy­ku czy ak­to­rze, trze­ba było albo usiąść w od­po­wied­nim mo­men­cie przed te­le­wi­zo­rem, albo za­dbać, żeby ktoś w porę na­grał nam wła­ści­wy pro­gram. By prze­czy­tać wy­wiad o spra­wie sprzed lat, na­le­ża­ło udać się do bi­blio­te­ki i li­czyć, że znaj­dzie­my tam aku­rat ten numer cza­so­pi­sma, na któ­rym nam za­le­ży, albo wer­to­wać bio­gra­fie i wspo­min­ki in­te­re­su­ją­cej nas po­sta­ci czy osób z jej oto­cze­nia. Dziś „nie wie­dzieć” jest znacz­nie trud­niej niż kie­dy­kol­wiek w hi­sto­rii.

De­de­rer nie szuka uspra­wie­dli­wień dla roz­ma­itych form prze­mo­cy sto­so­wa­nych przez ty­tu­ło­we „po­two­ry”. Za­sta­na­wia się jed­nak nad tym, co to­czą­ca się wokół nich de­ba­ta pu­blicz­na mówi także o nas sa­mych. Z re­zer­wą pod­cho­dzi do mo­ral­ne­go ab­so­lu­ty­zmu, w któ­rym do­pa­tru­je się nar­cy­stycz­nej po­sta­wy:

(…) gdy do­świad­cza­my uczuć mo­ral­nych, za­wsze gdzieś pod po­wierzch­nią czai się chęć po­gra­tu­lo­wa­nia sobie słusz­nych wy­bo­rów. Opa­tu­la­my swoje emo­cje ję­zy­kiem etyki i po­dzi­wia­my się za to, jak zna­ko­mi­cie nam po­szło.

Choć przez więk­szą część książ­ki au­tor­ka sama pisze o „po­two­rach”, roz­wa­ża jed­no­cze­śnie kon­se­kwen­cje ta­kie­go po­sta­wie­nia spra­wy. Czy za jego po­mo­cą nie esen­cja­li­zu­je­my prze­mo­cy, lo­ku­jąc jej źró­dło w im­ma­nent­nym złu jed­nost­ki, a nie w sys­te­mo­wych me­cha­ni­zmach, które ją wy­twa­rza­ją? Jak pisze De­de­rer, być może „na­zwa­nie ich po­two­ra­mi, opi­sy­wa­nie ich po­twor­no­ści, wy­li­cza­nie ich po­twor­nych grze­chów (…) służy wy­łącz­nie temu, by nadal znaj­do­wa­li się w cen­trum tej opo­wie­ści”.

In­ny­mi słowy, może już samo py­ta­nie „Czy wolno oglą­dać filmy Ro­ma­na Po­lań­skie­go?” jest źle po­sta­wio­ne? Co, jeśli nie ma cze­goś ta­kie­go, jak „filmy Ro­ma­na Po­lań­skie­go”? Przy po­wsta­wa­niu „Chi­na­town”, któ­re­mu część swo­ich roz­wa­żań po­świę­ca De­de­rer, pra­co­wa­ło, jak wy­li­cza ser­wis IMDb, ponad sto osób. Oczy­wi­ście w przy­pad­ku filmu re­ży­ser bywa naj­waż­niej­szym człon­kiem ze­spo­łu, ale wiemy też – dziś le­piej niż kie­dy­kol­wiek – że wiel­kie po­sta­cie ze świa­ta sztu­ki chęt­nie i spraw­nie po­ży­cza­ją cudze kon­cep­cje i pod­pi­su­ją się pod nie­swo­imi po­my­sła­mi. Może prze­ce­nia­my ich rolę, a nie­wy­star­cza­ją­co mocno ak­cen­tu­je­my zna­cze­nie wszyst­kich osób, któ­rych na­zwi­ska suną przez ekran ki­no­wy w na­pi­sach koń­co­wych? Nie jest to oczy­wi­ście uni­wer­sal­na od­po­wiedź ani na py­ta­nie o wy­miar etycz­ny oglą­da­nia „Chi­na­town”, ani tym bar­dziej o całą gamę in­nych, znacz­nie bar­dziej zin­dy­wi­du­ali­zo­wa­nych ga­łę­zi sztu­ki. Ale warte chwi­li re­flek­sji jest to, że wła­śnie kino – naj­bar­dziej ze­spo­ło­wa ze wszyst­kich ga­łę­zi sztu­ki – jest miej­scem na­ro­dzin naj­bar­dziej ubó­stwia­nych po­sta­ci kul­tu­ry po­pu­lar­nej. Jak rów­nież to, że to wła­śnie w Hol­ly­wo­od miały miej­sce naj­gło­śniej­sze cal­lo­uty i naj­istot­niej­sze wy­da­rze­nia ruchu #metoo w ostat­nich la­tach.

Reżyser bywa najważniejszym członkiem zespołu, ale wiemy też, że wielkie postacie ze świata sztuki chętnie i sprawnie pożyczają cudze koncepcje i podpisują się pod nieswoimi pomysłami

Py­ta­niem znacz­nie cie­kaw­szym, a z pew­no­ścią bar­dziej kon­struk­tyw­nym, niż „Co zro­bić z fil­ma­mi Po­lań­skie­go?”, jest py­ta­nie o to, skąd się wzię­li Roman Po­lań­ski, Woody Allen, Pablo Pi­cas­so czy Ha­rvey We­in­ste­in. Po­two­ry rodzą się z bogów. Wła­dza de­pra­wu­je, a tę dzier­żą dziś mul­ti­mi­lio­ne­rzy, zdo­bią­cy twa­rza­mi okład­ki gazet, udzie­la­ją­cy wy­wia­dów i stą­pa­ją­cy po czer­wo­nych dy­wa­nach. Przy­zwo­le­nie na prze­moc rodzi się z czci, którą są da­rze­ni, i z ma­te­rial­nej po­tę­gi, którą dys­po­nu­ją (ile z cal­lo­uto­wa­nych gwiazd po­pkul­tu­ry rze­czy­wi­ście skoń­czy­ło w wię­zie­niu, a ile za­war­ło po­za­są­do­we ugody opie­wa­ją­ce na mi­lio­ny do­la­rów?).

De­de­rer ilu­stru­je ten pro­blem przy­kła­dem wy­sta­wy prac Pi­cas­sa, którą od­wie­dzi­ła wraz ze swo­imi na­sto­let­ni­mi dzieć­mi. Wy­sta­wę po­świę­co­no nie tylko twór­czo­ści ma­la­rza, ale i jej kon­tek­stom – burz­li­wym re­la­cjom ar­ty­sty z „mu­za­mi”, tok­sycz­nym, kon­tro­lu­ją­cym za­cho­wa­niom i roz­ma­itym for­mom prze­mo­cy, któ­rych się do­pusz­czał.

Wy­sta­wa w mu­zeum sztu­ki w Van­co­uver prze­sta­ła wy­glą­dać jak wy­sta­wa dzieł sztu­ki, a za­czę­ła przy­po­mi­nać po­mnik po­le­głych, ma­ją­cy upa­mięt­niać Fer­nan­de Oli­vier, Evę Gouel, Olgę Cho­chło­wą, Ma­rie-Thérèse Wal­ter, Dorę Maar, François Gilot i po­zo­sta­łe. Prze­cho­dząc przez ko­lej­ne po­miesz­cze­nia, do­wia­dy­wa­li­śmy się, w jaki spo­sób Pi­cas­so znisz­czył życie każ­dej z nich. Każda sala do­pi­sy­wa­ła jeden roz­dział w hi­sto­rii Pi­cas­sa skur­wy­sy­na: nie­ustan­ne uwo­dze­nie ko­biet, okru­cień­stwo, obe­lgi, sku­pie­nie na sobie. Gdy już do­szli­śmy do por­tre­tu za­ty­tu­ło­wa­ne­go „Ko­bie­ta z żół­tym na­szyj­ni­kiem”, uka­zu­ją­ce­go François Gilot z po­licz­kiem przy­pa­lo­nym pa­pie­ro­sem Pi­cas­sa, dzie­ci miały dość.

Au­tor­ka chcia­ła odbyć z dzieć­mi głę­bo­ką roz­mo­wę na temat na­pię­cia mię­dzy dzie­ła­mi Pi­cas­sa a wszyst­ki­mi fak­ta­mi z jego życia, o któ­rych mó­wi­ły ta­blicz­ki na ścia­nach ga­le­rii. „Jezu, jakie to jest przy­gnę­bia­ją­ce” – po­wie­dzia­ło jedno z nich. „Co za obrzy­dli­wy zbok” – rzu­ci­ło dru­gie – „Mo­że­my już stąd wyjść?”.

Z po­głę­bio­nej roz­mo­wy wy­szły nici – na­sto­lat­ki uzna­ły, że nie ma o czym gadać. Oglą­da­nie ob­ra­zów ko­biet wraz z hi­sto­rią prze­mo­cy, któ­rej do­zna­wa­ły ze stro­ny ar­ty­sty, jest do­świad­cze­niem przy­krym i przy­gnę­bia­ją­cym. Kto nie ma w gło­wie ob­ra­zu Pi­cas­sa jako boga, przed któ­rym trze­ba klę­kać, tego re­ak­cja bę­dzie jed­no­znacz­na, szcze­ra i oczy­wi­sta. Je­że­li chce­my świa­ta bez prze­mo­cy i bez po­two­rów,  mu­si­my być w sta­nie wy­obra­zić sobie świat bez bogów.
 
Mo­ral­ność ryn­ko­wa

Ist­nie­ją oczy­wi­ście nie­skom­pli­ko­wa­ne i po­wszech­ne od­po­wie­dzi na roz­ter­ki mo­ral­ne, które oma­wia De­de­rer. Cały pro­blem można spro­wa­dzić do pro­ste­go wy­mia­ru ryn­ko­we­go. Ścią­gnę „Chi­na­town” czy „Man­hat­tan” z tor­ren­tów, a „Harry’ego Pot­te­ra” z Cho­mi­kuj. Fre­egan is vegan. Ani jedna moja zło­tów­ka nie po­wę­dru­je do au­tor­ki, mam więc czy­ste su­mie­nie. Jest to kon­se­kwen­cja prze­ko­na­nia, że pod­sta­wo­wą formą od­po­wie­dzial­no­ści jest dziś od­po­wie­dzial­ność kon­su­menc­ka – skoro kon­sump­cja po­zo­sta­je no­śni­kiem na­szych wy­bo­rów mo­ral­nych, po­przez od­mo­wę za­an­ga­żo­wa­nia w ryn­ko­wą wy­mia­nę mo­że­my od od­po­wie­dzial­no­ści się wy­kpić. Do­kład­nie tak samo jak nie przy­kła­dam ręki do glo­bal­ne­go wy­zy­sku pra­cow­ni­ków w In­do­ne­zji, po­nie­waż nie ku­pu­ję szy­tych tam ubrań, albo do pracy dzie­ci, po­nie­waż ku­pu­ję wy­łącz­nie kawę fair trade.

Skoro konsumpcja pozostaje nośnikiem naszych wyborów moralnych, poprzez odmowę zaangażowania w rynkową wymianę możemy od odpowiedzialności się wykpić

Pierw­szy pro­blem z taką wizją świa­ta po­le­ga na tym, że jest to po pro­stu bar­dzo mier­na etyka, zgod­nie z którą nasze mo­ral­ne zo­bo­wią­za­nia wy­ni­ka­ją z tego, czy bie­rze­my udział w bar­dzo dłu­gim łań­cu­chu wy­zy­sku, czy tylko oglą­da­my go zza cu­dze­go ra­mie­nia. A prze­cież nasze zo­bo­wią­za­nia mo­ral­ne wy­ni­ka­ją z wie­dzy o tym, że prze­moc prze­ni­ka świat, i prze­ko­na­nia, że bez niej jest on moż­li­wy

Po dru­gie, prze­su­wa ona etycz­ną od­po­wie­dzial­ność na naj­słab­szą stro­nę w całym pro­ce­sie pro­duk­cji i dys­try­bu­cji. Kon­su­ment na rynku w prak­ty­ce jest stro­ną bier­ną – nie ma moż­li­wo­ści wy­ra­że­nia swo­ich po­trzeb, wy­bie­ra spo­śród po­zor­nie sze­ro­kie­go wa­chla­rza bar­dzo po­dob­nych do sie­bie pro­duk­tów. Stro­ną pro­ak­tyw­ną, która de­cy­du­je o za­kre­sie tego wy­bo­ru, jest pro­du­cent. A jed­nak wizja ta za­kła­da, że to od­bior­ca ma pod­jąć mo­ral­ną de­cy­zję, de­cy­du­jąc się na taką czy inną formę kon­sump­cji, żeby temu, kto tak na­praw­dę kie­ru­je całym pro­ce­sem – zwy­kle glo­bal­nej kor­po­ra­cji o mi­liar­do­wych zy­skach – opła­ca­ła się zmia­na. Pro­du­ko­wa­nie w bar­dziej etycz­nych wa­run­kach, zre­zy­gno­wa­nie z pracy dzie­ci czy z an­ga­żo­wa­nia do głów­nej roli ak­to­ra oskar­ża­ne­go o na­paść sek­su­al­ną.

Po trze­cie, rynek nie jest prze­strze­nią de­mo­kra­tycz­ną. Cała kon­cep­cja mo­ral­nej kon­sump­cji opie­ra się na za­ło­że­niu, że mo­że­my „gło­so­wać do­la­ra­mi” – jak na­zwał to jej twór­ca James M. Bu­cha­nan jesz­cze w la­tach pięć­dzie­sią­tych. Od­wo­ły­wa­li się do niej wie­lo­krot­nie Rose i Mil­ton Fried­man, któ­rzy w swo­jej książ­ce „Wolny wybór” pi­sa­li:

Idąc raz do roku do lo­ka­lu wy­bor­cze­go, gło­su­je­my pra­wie za­wsze na pa­kiet, a nie na jego po­szcze­gól­ne ele­men­ty. (…) Naj­czę­ściej jed­nak koń­czy się na tym, że do­sta­je­my co in­ne­go niż to, za czym my­śle­li­śmy, że gło­su­je­my. Je­że­li zaś znaj­dzie­my się w mniej­szo­ści, trze­ba się pod­po­rząd­ko­wać więk­szo­ści i cze­kać, aż przyj­dzie nasza kolej. Kiedy na­to­miast gło­su­je­my w su­per­sa­mie, otrzy­mu­je­my do­kład­nie to, za czym od­da­li­śmy głos, wy­da­jąc wła­sne­go do­la­ra.

Mo­że­my więc wy­obra­żać sobie, że gdy­by­śmy tylko byli od­po­wie­dzial­ny­mi kon­su­men­ta­mi, któ­rzy w mo­ral­ny spo­sób gło­su­ją swo­imi do­la­ra­mi czy zło­tów­ka­mi – oglą­da­ją dobre filmy, ku­pu­ją kawę fair trade i wa­rzy­wa od lo­kal­ne­go rol­ni­ka, świat byłby miej­scem po­zba­wio­nym prze­mo­cy i wy­zy­sku. Rzecz jed­nak w tym, że „gło­so­wa­nia”, które od­by­wa­ją się na rynku mają bar­dzo nie­wie­le wspól­ne­go z de­mo­kra­cją. De­mo­kra­tycz­ne są spół­dziel­nie, w któ­rych na każdą osobę przy­pa­da jeden głos, rynek funk­cjo­nu­je zaś jak spół­ka, gdzie głosy przy­słu­gu­ją za­leż­nie od licz­by udzia­łów (czy  po­sia­da­nych zło­tó­wek). Na tym po­le­ga sedno pro­ble­mu – popyt na to­wa­ry i usłu­gi nie za­le­ży prze­cież od licz­by ludzi, któ­rzy chcą mieć do nich do­stęp, ale od za­sob­no­ści ich port­fe­li. In­ny­mi słowy, twoja etycz­na kon­sump­cja ma mar­gi­nal­ne zna­cze­nie tak długo, jak nie je­steś mul­ti­mi­lio­ne­rem, bo w de­mo­kra­cji ryn­ko­wej jedni mają gło­sów mi­liar­dy, a inni nie mają ich w ogóle. Wła­śnie dla­te­go w tym samym cza­sie gdy setki ty­się­cy osób rocz­nie umie­ra­ją na ma­la­rię, a setki mi­lio­nów cier­pią głód, rynek pom­pu­je mi­liar­dy do­la­rów w ko­lej­ne ab­sur­dal­ne „wy­na­laz­ki” Do­li­ny Krze­mo­wej.

Wizja mo­ral­nej od­po­wie­dzial­no­ści za­po­śred­ni­czo­nej przez rynek jest bar­dzo ku­szą­ca – ofe­ru­je nam na­miast­kę spraw­czo­ści w świe­cie, w któ­rym rze­czy­wi­ście mamy jej coraz mniej, bo jako oby­wa­te­le czy pra­cow­ni­cy je­ste­śmy coraz bar­dziej wy­ob­co­wa­ni z ota­cza­ją­cych nas struk­tur wła­dzy. Służy jed­nak od­wró­ce­niu uwagi od sys­te­mo­wych me­cha­ni­zmów prze­mo­cy, które są kon­se­kwen­cją struk­tu­ry wła­sno­ści me­diów, ab­sur­dal­nych nie­rów­no­ści czy mi­to­lo­gii bogów i zwy­kłych śmier­tel­ni­ków, która prze­ni­ka świat kul­tu­ry i sztu­ki. Jak pisze De­de­rer:

li­be­ra­lizm chce, byś od­wró­cił wzrok od sys­te­mu i sku­pił się na istot­no­ści wła­snych wy­bo­rów. W póź­nym ka­pi­ta­li­zmie ów in­dy­wi­du­al­ny wybór nie­od­wra­cal­nie sta­pia się z wy­bo­rem kon­su­menc­kim. Je­steś tym, co kon­su­mu­jesz.

Takie też jest zwień­cze­nie drogi, którą pro­wa­dzi nas au­tor­ka:

Twoje po­czu­cie od­po­wie­dzial­no­ści to prze­sąd, próba ugrun­to­wa­nia cię w two­jej tra­gicz­nie ogra­ni­czo­nej roli kon­su­men­ta. Nie ist­nie­je żadna wła­dza i nie po­win­no jej być. Je­steś wolny. Je­steś nie­kon­se­kwent­ny i pełen sprzecz­no­ści. Nie mu­sisz przed­sta­wiać żad­nej wiel­kiej zu­ni­fi­ko­wa­nej teo­rii po­stę­po­wa­nia z Mi­cha­elem Jack­so­nem. Je­steś hi­po­kry­tą, co po­twier­dza się raz po raz. Uwiel­biasz Annie Hall, lecz do­słow­nie nie mo­żesz pa­trzeć na ob­ra­zy Pi­cas­sa. Nie je­steś od­po­wie­dzial­ny za roz­wią­za­nie nie­roz­wią­zy­wal­nych sprzecz­no­ści. Co wię­cej, ni­cze­go nie roz­wią­żesz, kon­su­mu­jąc tak albo ina­czej. Sama myśl, że to moż­li­we, jest śle­pym za­uł­kiem.

Mo­żesz czy­tać, oglą­dać i słu­chać tego, na co masz ocho­tę, bo „twoje ob­co­wa­nie ze sztu­ką nie czyni cię złym ani do­brym czło­wie­kiem. Mu­sisz sobie po­szu­kać in­ne­go spo­so­bu, by to osią­gnąć.

Claire Dederer
„Potwory. Dylemat fanki”, tłum. D. Konowrocka-Sawa, Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2024

Hu­bert Wal­czyń­ski
ab­sol­went Lon­don Scho­ol of Eco­no­mics i Szko­ły Głów­nej Han­dlo­wej, eko­no­mi­sta, pu­bli­cy­sta, dzia­łacz OZZ Ini­cja­ty­wa Pra­cow­ni­cza. Uczy eko­no­mii w 2. Spo­łecz­nym Li­ceum Ogól­no­kształ­cą­cym w War­sza­wie.
redakcjaJacek Wiaderny
korekta Lidia Nowak

Claire Dederer
„Potwory. Dylemat fanki”, tłum. D. Konowrocka-Sawa, Wydawnictwo Filtry, Warszawa 2024

POPRZEDNI

varia  

Gdzie i kiedy zaczyna się Droga Sławy Wł. St. Reymonta? Uwagi do reedycji „Pielgrzymki do Jasnej Góry"

— Piotr Puldzian Płucienniczak

NASTĘPNY

rozmowa  

Archipelagi wielkomiejskiej biedy – rozmowa z przedstawicielkami łódzkiego kolektywu badawczego

— Andrzej Frączysty