fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

nazywam się adam kaczanowski i przecież nie przyniosę ci tutaj recenzji apokalipsa ludzi pracy 10/10 i jaki temat i do czego podobne, sorry. jak chcesz, proszę bardzo: 10/10 rano, 1/10 w południe, 6/10 wieczorem, a w ogóle gówno prawda.

nazywam się adam kaczanowski i nie przyjdę do ciebie z tekstem krytycznym, interpretacją, ideą, dyskursem, no bez jaj. nazywam się, jak się nazywam, i uważam, że sprowadzenie takiej historii do linijek wprost wypowiedzianej myśli czy nawet do filozoficznych dywagacji to równanie w dół. jakby ktoś chciał spalić żart, który miał skończyć się bez pointy. psucie zabawy.

mówię do ciebie tak: czytaj, jakbyś wchodził do gęstego lasu, w nocy, z latarką czołówką na głowie, ale z wyczerpaną baterią, że tylko mrugnie i zgaśnie, a ty jesteś na tyle w porządku, że nie wyrzucisz jej, nie zaśmiecisz lasu. chodź ze mną, jeśli ci taka rola pasuje.

czytaj, jakbyś wchodził do gęstego lasu, w nocy, z latarką czołówką na głowie, ale z wyczerpaną baterią

nazywam się maria da graça i jestem bohaterką powieści valter hugo māe i właśnie patrzę, co on tu o mnie napisał. i nie jestem pewna, jak mam się czuć po tym wszystkim. dumna, okradziona czy wyśmiana. nie mogę powiedzieć, że się nie postarał, owszem, postarał. jest wszystko, jest moja krzywda i bieda sprzątaczki, jest poniżenie, ale i pożądanie moje, jest miłość i nieszczęście i pech. i to, co mi samej trudno wytłumaczyć, że pokochałam starego oblecha, który brał mnie jak chciał i że sama tego chyba chciałam, czego chcieć wcale ale to wcale nie powinnam. i bieda i całe to moje utrapienie tu jest, bo nie tylko mój kochaś stary oblech, który brał mnie jak chciał i kiedy chciał przy sprzątaniu, na klęczkach, ale i dupek durnowaty mąż, którego podtruwałam wybielaczem dolewanym do zupy, ale zatruć na amen nie potrafiłam, nie umiałam, nie chciałam, i dupek chamski święty piotr, który w snach mnie prześladował chamskimi tekstami u bram niebios. i głupkowaty pies przybłęda. i ja w tym wszystkim. i czego tu się wstydzić, losu swojego się wstydzić nie będę. i gdyby mnie zapytać, czy autor czegoś nie przeoczył, czy coś przekręcił, opacznie przedstawił, to nie. ale nie daje mi spokoju pytanie, jaką minę miał valter, kiedy o mnie pisał, jaki miał grymas i jakie spojrzenie, chcę wiedzieć. mam prawo. teraz ja na niego spojrzę. łysy, elegancki, w okularach, brwi gęste, męskie. wchodzę do jego gabinetu, siedzi przy komputerze, spogląda na mnie i mówi – prawa ręka w górę, no i podnoszę, jak powiedział, lewą ręką klepnąć się w prawe udo, klepię, obrót w lewo, obracam, obrót w prawo, obracam, i nie czuję jakiegoś zażenowania na razie, jest, jak ma być, myślę, a on wtedy mi nakazuje, na kolana i wypnij tyłek i pokaż mi go i robię co każe, ale dość mam już tego, że kolejny dziad i jego zachcianki, więc wstaję sama, bez pozwolenia, prostuję się i wychodzę z gabinetu. on nie odpuszcza, idzie za mną do kuchni i mówi przepraszam, rozumiem, że nie chcesz być traktowana, jak ten kawał mięsa, i wtedy ja się odzywam. trzy pompki, mówię, a on robi trzy pompki, chociaż niezbyt mu to idzie, mówię pięć skłonów i też kiepsko mu to wychodzi, stęka, pajacyka zrób, mówię, i pajacyk najlepiej mu wychodzi. powtórz. powtarza. powtórz, powtarza. a teraz spójrz mi w oczy, prosto w oczy, takie mam żądanie. i to jest prawdziwy test, przez chwilę nie wiem, czy kazać mu zdjąć okulary, ale nie, nie mam pewności, czy bez nich cokolwiek widzi, więc patrzymy tak. poważny jest przez chwilę, a potem wybucha śmiechem. a ja na ten śmiech strzelam mu w pysk. komedię sobie robisz z mojego nieszczęścia i biedy, dowcipy z miłości mojej i pożądania, tak cię to śmieszy, takie heheszki, to masz, i policzkuję go drugi raz. okulary poleciały, drogie na pewno, trochę głupio mi się robi, ale głowa jedno, noga drugie, nadeptuję na nie specjalnie, celowo najmocniej, jak potrafię. on płacze, ja też płaczę i razem, w tej samej chwili mówimy sobie przepraszam i wtedy jeszcze więcej łez mi się w oczach zbiera od tej szczerości naszej i jednak zbliżenia, bo rzucamy się sobie w ramiona, a wtedy czuję jego łapska na moich pośladkach i nie, koniec, dość, już mnie tu nie ma. dumna, okradziona i wyśmiana. a on za mną jeszcze krzyczy stój, a ja nie staję, zatrzymaj się, a ja się nie zatrzymuję, pokaż dupę, a ja mu gówno pokażę, niech spada. niech spada ze mnie, niech złazi ze mnie ten valter hugo māe, czuję jego gorący oddech na moim karku i zrzucam go z siebie i słyszę ten szept, beze mnie nie istniejesz i właśnie w dupie to mam. i czuję, że to nie wszystko, że jeszcze jeden na mnie wlazł, tego też zrzucam, kaczanowskiego, słyszę ten jego głosik zepsutego smurfa, beze mnie cię nie ma i w dupie to mam, też go zrzucam prosto do piekła.

tego też zrzucam, kaczanowskiego, słyszę ten jego głosik zepsutego smurfa, beze mnie cię nie ma i w dupie to mam, też go zrzucam prosto do piekła

nazywam się adam kaczanowski i gdybym wystąpił w powieści apokalipsa ludzi pracy, to szłoby to mniej więcej tak. adam kaczanowski w soboty robił zakupy w carrefourze, bo miał w telefonie aplikację i dziesięć procent rabatu na weekendowe zakupy. i właśnie wypatrzył w lodówce, nad masłem, kawę skinny latte starbucks w cenie 6,99 i zaskoczyła go miło ta cena, bo w żabce 8,99 dopiero jak kupi się dwie sztuki, a tak pojedynczo, to 9,99, a w delikatesach złotych 11. wziąłby do koszyka siedem sztuk, zapas na cały tydzień, ale złapał go jakiś wstyd za rękę, więc do koszyka włożył tylko trzy. na trzy dni, po jednej dziennie, czyli tylko do poniedziałku. a gdyby mógł, to wypiłby od razu wszystkie, ale więcej, niż jedna dziennie się bał, że umrze od tej lepkiej słodyczy na cukrzycę, cholesterol czy cokolwiek. zakupy z carrefoura niósł w plecaku i w dwóch torbach, bo kochał robić zakupy, ale ich auta nienawidził, a odkąd wjechał ich autem w zaparkowany obok w garażu samochód sąsiada, japończyka jeżdżącego japończykiem, to już nawet żona mu chyba tę jazdę autem trochę odpuściła, chociaż wcześniej rozwodem groziła, niby w żartach, nie godząc się na rolę jedynego kierowcy w rodzinie. bo w jej oczach godzić się wtedy musiała na rolę jedynego mężczyzny w domu, a na to godzić się nie chciała. a on przyznawał jej rację, ale tysiąc razy bardziej wolał iść, niż kierować, a odkąd wjechał w japończyka, to naprawdę tego prowadzenia auta się bał.

nazywam się maria da graça i to jeszcze nie koniec ze mną. święty piotr, ten mi nocami krwi napsuł, kiedy inni faceci psuli mi ją za dnia. staję przed nim znowu, tak jak w tylu już snach przed nim stawałam. i nie, nie mam zamiaru z nim gadać, koniec z tym. przyszłam powiedzieć, to mówię. pierdol się, cwelu, pedale, taką wiadomość dla ciebie mam. i chcę to powtórzyć, jeszcze głośniej wykrzyczeć, bo on wygląda tak, jakby nic nie usłyszał i nic do niego nie dotarło, w ogóle na mnie nie patrzy. co jest grane. człowiek ze złota tu wszedł, wkradł się z wizji andrieja, młodego, ukraińskiego kochanka mojej przyjaciółki, skąd on się tu wziął i jak za mną tu przylazł, tego nie wiem, to nie moja wizja i nawet nie mam pojęcia, skąd mam tę pewność, że to wizja młodego ukraińca. myślę, że będą walczyć, że stoczą na moich oczach pojedynek, święty piotr kontra człowiek ze złota, człowiek maszyna, ale nie, człowiek ze złota ma wielką złotą sztywną pałę a święty piotr mu ją łapczywie ssie. i tyle.

nazywam się maria da graça i to jeszcze nie koniec ze mną. i mimo, że panowie są zajęci sobą, właśnie człowiek ze złota wlazł na świętego piotra i posuwa go złotym członkiem w tyłek, to ja krzyczę, głośno jak cholera. zejdź ze mnie, święty piotrze, ty chamie, a on stęka, beze mnie cię nie ma. ale to oni znikają, znika piotr, znika złoto, znika brama do nieba, tu nie ma już nic.

nazywam się maria da graça i to jeszcze nie koniec ze mną. mój mąż dupek nie umarł, bo podtruwałam go niedostatecznie. mój pracodawca stary oblech zdobył moje serce, łapiąc mnie za dupę, i trudno mi to wyjaśnić komukolwiek, nawet samej sobie. wracam jeszcze pod drzwi gabinetu mojego autora, żeby kopnąć w te drzwi, ale nie żeby je tym kopem otworzyć, bo nie chcę go widzieć na oczy. złaź ze mnie. złaź.

valter hugo māe
„apokalipsa ludzi pracy”, przeł. michał lipszyc, ossolineum 2022, s. 256

Adam Kaczanowski
ur. 1976, raczej pisarz, trochę performer.
korekta Jacek Wiaderny

valter hugo māe
„apokalipsa ludzi pracy”, przeł. michał lipszyc, ossolineum 2022, s. 256

POPRZEDNI

recenzja  

Nienormalna normalność

— Małgorzata Tarnowska

NASTĘPNY

recenzja  

Jak męczyć się mądrze

— Tomasz Figura