fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Wśród wszystkich rozkosznie niemożliwych literackich dyskusji prawdopodobnie największą, najbardziej słodko-gorzką jest ta o domniemanej kultowości danego dzieła. Podjęcie decyzji o tym, co ponoć można i czego ponoć nie można nazwać kultowym, zdaje się ulubioną przyjemnością krytyka. Ten rodzaj dyskusji stanowi spełnienie jego marzeń. Pozwala mu poczuć wagę własnej opinii, zabrać głos w uniwersalnie istotnej sprawie, tzn. wychodzącej poza samo dzieło i wkraczającej w kontekst społecznego fenomenu. Krytyk dyskutujący o kultowości danej pozycji dumnie zrzuca skórę specjalisty od sztuki i staje się ekspertem w sprawie większej niż tytuł, który omawia.

Jednakże nad debatami dotyczącymi stopnia mniej lub bardziej rzekomej kultowości ciąży gorycz niekomfortowego „jeśli” – co jeśli konsekruję kultowość, która ma ograniczony termin ważności?

Niekończące się rozmowy o kultywowaniu kolejnych literackich kultów (tak jak starzejące się niczym mleko rozmowy o kanonie) każą zastanowić się nad sensem samego przedmiotu żywiołowych dywagacji. Jednakże wpisany w metakrytyczny gest niepokój (czy ja na pewno biorę udział w istotnej dyskusji?) jest jeszcze możliwy do zniesienia. Postmodernistycznego krytyka taka relatywistyczna perwersja powinna wręcz ekscytować i to nawet bardziej niż dyskursywne zapasy w imię książki jako takiej.

Natomiast już druga wątpliwość, tzn. ta obejmująca trwałość werdyktu w sprawie kultowości, nie ma w sobie absolutnie nic pociągającego. Nie oferuje podniecającego wyzwania, a jedynie wszechogarniający dyskomfort. Wątpliwość zwrócona w stronę istotności ogólnej idei zdaje się stymulująca, obawa o trwałość konkretnego krytycznego werdyktu jawi się przerażająco. Podważenie dyskursu to czysta rozkosz, ale już podważenie czyjegoś wkładu w dyskurs jest krwawym zamachem na kompetencje, pocałunkiem śmierci złożonym na zarumienionym naiwną ambicją policzku krytyka.

Podważenie dyskursu to czysta rozkosz

Niezwykle jędrnym przykładem ilustrującym napędzane żądzą kultowości-niekultowości obsesje i lęki jest debiutancka powieść Marka Z. Danielewskiego „Dom z liści”.  To książka, która potrójnie wpisuje się w naszkicowane przeze mnie obawy.

*

Po pierwsze, książka Danielewskiego pierwotnie spełniała wymagania, jakie stawia się dziełom aspirującym do miana kultowych. Zdobyła uznanie tych, którzy spekulują dobrami kapitałów kulturowych i symbolicznych, a także wyprodukowała własne, prężnie działające społeczności.

Po drugie, od czasu swojej premiery w roku 2000 została dość poważnie nadgryziona zębem czasu. Jej aktualną pozycję na literackim rynku (tym napędzanym sprawczością pieniądza, ale też sprawczością prestiżu) należałoby określić mianem cienia tej niegdysiejszej. Dwie dekady temu Bret Easton Ellis czy Stephen King chcieli Danielewskiego kanonizować, a dziś chyba nawet on sam nie pamięta, ile kiedyś znaczył dla młodej, gniewnej literatury amerykańskiej lat zerowych.

Dwie dekady temu Bret Easton Ellis czy Stephen King chcieli Danielewskiego kanonizować

Wreszcie po trzecie, kontekst dwóch polskich wydań oraz recepcji „Domu z liści”, potwierdza i na dodatek rozwija wnioski, które możemy wysnuć, opierając się na realiach amerykańskiego rynku. Zarówno w roku 2016, gdy publikacją zajęło się Wydawnictwo Mag, jak i rok temu, gdy powieść wznowiło Wydawnictwo Znak, historia niesamowitego domu właściwie ogóle nie obeszła ani polskiego czytelnika, ani polskiego krytyka. Obiema premierami przejęli się jedynie pojedynczy blogerzy i najbardziej zagorzali miłośnicy oryginału sprzed dwóch dekad.

Chłodny odbiór debiutu Danielewskiego wydaje się związany z krótkoterminowością jego kultowości. To książka, która weszła na polskie półki co najmniej dekadę po okresie swojej żywotności. Być może, gdyby wydano ją już na początku lat zerowych, tj. w czasie namaszczenia na pozycję kultową, recepcja w Polsce byłaby równie entuzjastyczna, jak za granicą. Tymczasem, literackie tropy rekonstruowane i dekonstruowane przez „Dom z liści” prawdopodobnie nie robią już dziś tak ogromnego wrażenia, jak u schyłku drugiego tysiąclecia. Aktualnie zarówno Amerykanie, jak i Polacy uznają obcowanie z fundamentalnymi elementami tej książki — metafikcją, ergodycznością i postantropocentryzmem — za normę, a nie novum.

*

Potrójnie prezentuje się też narracja samej książki, która przedstawia historię z trzech różnych, aczkolwiek dialektycznie znoszących się i uzupełniających jednocześnie punktów widzenia.

Perspektywy Johnny’ego Wagabundy (zmagającego się z trudną przeszłością fatalnego hedonisty), Willa Navidsona (fotografa, który zasłużył sobie na Pulitzera) i Zampanò (tajemniczego intelektualisty, który lawiruje pomiędzy szaleństwem i teorią krytyczną) składają się na obraz czegoś, co wykracza poza prestidigitatorstwo szkatułkowej fabuły.

Czegoś, co reprezentuje swoisty paradoks „Domu z liści”, czyli estetyczno-merytorycznej fuzji trzech elementów. Pierwszy z nich tworzy narracja Johnny’ego, tętniąca jaskrawą pretensją do transgresji lat zerowych. Z drugiego, zawartego w akapitach dotyczących taśm Willa Navidsona, wyłania się zapowiedź internetowego „analog horroru”. Trzeci, niesiony słowami Zampanò, promuje postakademicką akademickość. Wszystkie trzy komponenty najpierw zdefiniowały kultowość powieści, a potem dość spektakularnie ją obaliły.

Formalnym spoiwem trzech narracji jest ergodyczność prozy Danielewskiego. Innymi słowy, jej uparte dążenie do wyzwalania czytelnika z jego domyślnego stanu bierności i zaprzęgnięcie go do intensywnej, psychofizycznej interakcji z tekstem.

„Dom z liści” obfituje w efektowne przykłady Brechtowszczyzny – raz po raz przypomina odbiorcy o tym, że obcuje z fikcją nie po to, by go od niej zdystansować, a wręcz przeciwnie, zintensyfikować jego zaangażowanie emocjonalne w nieprawdę prawdziwszą niż prawda.

Ponadto, jest to powieść, która niezmordowanie obnaża swoją przedmiotowość. Zdarza się, że wypełniające ją akapity mogą być odczytane jedynie poprzez usilne manipulowanie książką-rzeczą, np. przy odwracaniu tomu do góry nogami, przykładaniu kartki do lustra, czy bieganiu wzrokiem „góra-dół”, „przód-tył”, od jednego przypisu do przypisu do drugiego przypisu do przypisu. Konkretną rolę odgrywa też różnorodność rozmiarów, rodzajów i kolorów czcionek przyporządkowanych narratorom, a nawet pojedynczym słowom.

Z książką jako przedmiotem-podmiotem integruje się Johnny Wagabunda, który funkcjonuje tu trochę jako swoisty awatar czytelnika. Jest „straight manem” dla absurdu, jakim tętni tytułowa figura domu (postgotyckiej abominacji architektury żyjącej własnym życiem). To postać utkana z komponentów radykalnej cielesności: tatuażysta, narkoman, seksoholik. Esencjonalny antybohater – obdarzony archetypicznymi ludzkimi właściwościami (słabością do rozkosznego bólu i bolesnej rozkoszy), które dzięki literackiemu przerysowaniu budzą do życia nasze pokłady empatii, a potencjalnie nieprzyjemne bodźce autorefleksyjne chowają na sam tył zamrażarki, gdzie Jungowski cień dzieli los ciała Lenina.

W 2000 roku cielesność, którą emanuje Johnny, a także organiczność, którą tętni „Dom z liści” jako byt jednocześnie fizyczny i metafizyczny, wspólnie implikowały transgresyjną naturę prozy Danielewskiego, a tym samym prognozowały jej kultowość. Na początku nowego milenium „Dom z liści” zdawał się kontynuować trajektorię amerykańskiej kontrkulturowej kultowości „bitnicy – Hunter S. Thompson – Eminem”. Dzieło Danielewskiego miało dopisać kolejny rozdział do opowieści o tym, że profanum ciała dla sacrum ciała sztuki jest nie tyle możliwością, ile warunkiem wyprodukowania kultu dzieła i autora.

Radykalnie materialistyczne podejście do słowa, tworzące czworobok Burroughs-Thompson-Mathers-Danielewski, pozwalało sądzić, że „Dom z liści” podzieli los „Nagiego Lunchu”, „Lęku i odrazy w Las Vegas”, czy albumu „The Slim Shady LP”. Wydawało się, że podobnie jak wymienione tytuły, zainfekuje kolektywną świadomość odbiorców, obudzi nieucywilizowane czytelnicze Ja, zazwyczaj uśpione przez literaturę „piękną”, tj. literaturę nachalnie metaforyzującą biologię, bojącą się „brzydkiej” trywialności cielesności.

*

Wydawało się, że opowieść o przeklętym domu dołączy do grona historii o konsumowaniu i wydalaniu. O ekscesach erotycznych, narkotycznych czy po prostu celebracji idei wiecznego, ciągłego ruchu ku przeszkodom, a nie ponad nimi. Co więcej, zniesie przekroczenia swoich poprzedników dzięki wspomnianej wcześniej fizyczności podwójnej – historii oraz medium, które ją opowiada. Czegoś, na co poeci ruchu Beat Generation pozwalali sobie głównie podczas publicznych odczytów. Coś, co Hunter S. Thompson delegował swojemu nadwornemu ilustratorowi Ralphowi Steadmanowi, a Eminem sporadycznie projektował na doświadczenie koncertowe. Potencjał tymczasowy, u Danielewskiego przeobraził się w przymiot permanentny.

Problem jednak w tym, że transgresja „Domu z liści” nie przeszła próby czasów współczesnych. Ba! Nie dożyła nawet swojej pełnoletniości. Kolejne dwie dekady poturbowały ją tak dotkliwie, że dziś jest właściwie ledwo zauważalnym cieniem samej siebie. Najpierw prozę Danielewskiego dosięgła infekująca internetową kulturę (a więc automatycznie kulturę w ogóle) ironia. Skrajna cielesność narracji Wagabundy oraz bezkompromisowa fizyczność książki-obiektu nie wytrzymała konfrontacji z dominującym hasłem lat zerowych – pod żadnym pozorem nie bierzmy niczego na poważnie. Na ekranach królowały filmy grozy, które wiedziały, że są filmami grozy. W księgarniach można było nabyć komiksy, które wiedziały, że są komiksami. Triumfy święcili autorzy piosenek, którzy wiedzieli, że są autorami piosenek. Owszem, „Dom z liści” także wiedział, że jest powieścią, natomiast traktował swoją metanarracyjną wiedzę z doniosłą wręcz powagą, podczas gdy wszędzie wokół królowały teksty kultury forsujące ideę samoświadomości jako paliwa dla relatywistyczno-nihilistycznego dowcipu (skoro wielkie narracje umarły, to pozostaje nam ponabijać się z tego, co po nich zostało).

(…) transgresja «Domu z liści» nie przeszła próby czasów współczesnych

Następnie swoje żniwo zebrała jeszcze bliższa naszym czasom hegemonia myślenia postironicznego, tzn. absolutnie prostolinijnej empatii względem tego, co dotychczas padało ofiarą ironii. Gdy kilkuletni proces podważania powagi czegokolwiek dobiegł końca, rozpoczęła się (trwająca do dziś) epoka współczucia dla absurdu, odnajdywania w sobie sympatii dla wszystkiego, co wcześniej (z różnych powodów) musiało zawsze kończyć jako obiekt dowcipów.

„Dom z liści” przestał rezonować, ponieważ aż za nadto pławił się w swojej narracyjnej kompetencji. Owszem, powieść Danielewskiego zasiedlają postacie, które znajdują się o krok od obłędu, natomiast są one wtłoczone w gamę intertekstualnych kontekstów przedkładających grę z konwencją nad emocjonalność historii. Silnie oddziałujące wątki szaleństwa, traum rodzinnych czy okrucieństwa losu nie tyle giną pod grubą warstwą quasi-kulturoznawczych mrugnięć okiem, ile po prostu tracą swoją bezpośredniość.

Nadużyciem byłoby zarzucanie Danielewskiemu nieszczerości intencji. Problem polega raczej na tym, że jego książka chce ożywić zaśniedziałe konwencje, a postironistom marzy się, romantycznie niemożliwe, rozebranie ich do nagości.

„Dom z liści” skapitulował, ponieważ jawił się jako tekst nazbyt poważny. To dzieło, które musiało zostać odrzucone przez ironistów jako wypowiedź kulturowa, mimo wszystko plasująca się niebezpiecznie blisko autentycznej, niezapośredniczonej emocji. Musiało też być zanegowane przez dzisiejszych postironistów, ponieważ sprawia, że są oni zupełnie bezużyteczni. Opowieść nieironiczna nie jest w stanie zaoferować ironii, którą potencjalnie można byłoby znieść. W takim przypadku cała operacja unowocześnionej “Nowej Szczerości” nie ma najmniejszego sensu.

Z kolei dwaj pozostali narratorzy – wzięty fotograf Navidson i szalony myśliciel Zampanò – opowiadają nam właściwie identyczną historię o spektakularnej próbie wytworzenia kultowości i równie spektakularnym końcu wszelkich złudzeń co do możliwości jej zaistnienia.

W obu przypadkach mamy do czynienia nie tyle z nowym spojrzeniem na stare medium (jak w fizyczności Wagabundy, stopionej z fizycznością „Domu z liści”), ile z brawurowym demontażem egzystencjalnym – redefinicją tego, czym owe medium właściwie jest, i/lub czym powinno być.

Perspektywa Navidsona wydaje się logiczną kontynuacją kina grozy w typie „found footage”. Idei, którą w 1980 roku zainicjował niesławny przedstawiciel włoskiego kina eksploatacji „Cannibal Holocaust”, a na salony głównego nurtu dziewiętnaście lat później wprowadził „Blair Witch Project” (paradoksalnie, film wyprodukowany w jeszcze bardziej chałupniczych warunkach niż poprzedzający go kanibalistyczny hit klasy „B”). Koncepcja będąca bardzo prostą fuzją „mockumentary” (udajemy, że fikcyjny obraz jest zapisem rzeczywistości) i horroru (udajemy, że fikcyjne strachy naprawdę nas straszą) stała się inspiracją dla wielu produkcji filmowych i telewizyjnych.

Analogicznie, historia literatury zna mnóstwo przypadków, co oczywiste – poprzedzających nawet wynalezienie pierwszego filmu spod znaku „found footage”, dzieł stosujących podobne zabiegi narracyjne, „urzeczywistniające” to, co nierzeczywiste. Nic więc dziwnego, że nazwiska takich autorów jak Borges czy Nabokov nagminnie pojawiają się na forach dyskusyjnych poświęconych Danielewskiemu i jego debiutanckiej powieści.

Wyjątkowość Navidsonowej optyki polega jednak na dialektycznym zniesieniu obu tych kulturowych fenomenów. Nagradzany fotograf występuje w tej książce przede wszystkim jako autor filmu. Chodzi o nagranie rejestrujące osobliwe, nieustannie zmieniające się właściwości tytułowego domu: pojawianie się i znikanie pokojów, rozszerzanie się i zwężanie korytarzy, powiększanie się i zmniejszanie powierzchni.

To film, który jesteśmy w stanie „zobaczyć” jedynie poprzez czysty tekst – najczęściej obsesyjne notatki trzeciego z narratorów, czyli Zampanò. Navidson funkcjonuje więc jako ucieleśnienie „ani tego, ani tamtego”. Reżyseruje film, którego nie możemy obejrzeć (antyteza klasycznego horroru „found footage”), zaś władcą dyskursu, który próbuje zrekonstruować nam ów obraz, jest osoba trzecia (antyteza klasycznego niewiarygodnego narratora, przepoczwarzona w śmierć narratora).

Navidsonową narrację można więc nazwać nie tyle dekonstrukcją, ile destrukcją ideą filmu samego w sobie. Na kartach książki Danielewskiego audiowizualny tekst kultury przeobraża się po prostu w tekst. Co więcej, to tekst w całości zbudowany z negatywności, mówiący o tym, czym jest, jedynie przez to, czym nie jest (nie jest filmem, nie jest też niezależnym zbiorem akapitów).

Szaleńcze notatki rzeczonego Zampanò wpisują się w bardzo podobną filozofię twórczą. Tu także mamy do czynienia z inspiracją konkretnym źródłem , w tym wypadku tradycyjnym dyskursem akademickim. Tajemniczy naukowiec jest niezwykle istotnym, być może nawet najistotniejszym, głosem „Domu z liści”, ponieważ to właśnie on wciela się w rolę tłumacza. Nadaje kształt bezkształtowi, wyjaśnia Wagabundzie i czytelnikowi treść „niewidzialnego”/”niewidzianego” filmu i próbuje zrozumieć jego znaczenie kulturowe, społeczne, psychologiczne i metafizyczne.

Co jeszcze istotniejsze, akademicka rzetelność Zampanò jest co najmniej chybotliwa. Dość powiedzieć, iż jest on niewidomym intelektualistą analizującym film, którego nikt nie widział, a znaczna część jego bibliograficznych przypisów jest niemożliwa do namierzenia.

Podczas gdy ambicją narracji Navidsonowskiej jest rozmontowanie esencji tego, co filmowe, punkt widzenia Zampanò służy autorowi do rozsadzenia esencji tego, co akademickie. Akapity przypisane enigmatycznemu autorowi stanowią swoistą radykalizację dzieł z gatunku “theory-fiction” – prac m.in. takich autorów jak Jean Baudrillard, Nick Land, czy Reza Negarestani, stanowiących odważną fuzję teorii krytycznej z fikcją literacką. Innymi słowy, poświęcających akademicki rygor obiektywizmu na rzecz kreatywności fikcji oraz jednocześnie poświęcających nieograniczoną spontaniczność fikcji na rzecz pewnych ram dyskursu teoretycznego.

Posmak „theory-fiction” jest widoczny w intelektualnych wycieczkach Zampanò – w jego skłonnościach do mnożenia przypisów, cytowania, interpretowania i reinterpretowania koncepcji kulturoznawczych, filozoficznych, socjologicznych czy architektonicznych.

Zampanò to nie tylko jeden z bohaterów tej powieści. To także jej krytyk. Partner czytelnika, a jednocześnie ktoś, kto pragnie zaprezentować się przed nim jako intelektualny autorytet. Prowadzi odbiorcę za rękę, podrzucając mu absurdalną ilość akademickich, literackich i filmowych tropów, które mają pomóc zrozumieć koncepcję tytułowego domu. Wypowiada się jednak z pozycji „szalonego naukowca”. Mnoży tezy i antytezy tak intensywnie, że zdaje się w ogóle nie panować nad własnym wywodem. Tak, jak czytelnik Danielewskiego, z jednej strony rozkoszuje się intelektualną grą „Domu z liści”, a z drugiej podświadomie dostrzega prowokacyjną niezgłębialność historii. To opowieść podążająca ukutą przez Roberta Antona Wilsona zasadą: wszystkie teorie spiskowe są prawdziwe.

Zampanò zaczyna sobie zdawać sprawę z tego, że obcuje z uniwersalną metonimią — bytem, który wchłonął wszystkie możliwe znaczenia, ostatecznie znacząc wszystko i nic.

Analogicznie do narracji Navidsona (która jest notabene „przechwycona” właśnie przez Zampanò), narracja Zampanòwska wychodzi poza dwie strony tej samej monety. Jako owoc fikcji literackiej, nie jest tożsama z tradycyjnym dyskursem akademickim. Ponadto, mimo wszystko nie pasuje do etykiety „theory-fiction”, gdyż w jej przypadku zarówno „theory”, jak i „fiction” stoją w opozycji do wywodu akademickiego, zamiast się z nim ścigać, jak to dzieje się u Baudrillarda czy Landa.

Malownicze wyobrażenia o tym, jak powinny wyglądać antyfilm oraz antyakademickość mogłyby więc spełnić warunki kultowości. Te potencjalnie innowacyjne koncepcje “anty” mogłyby trafić zabójczym strzałem prosto w serca teoretyków i praktyków zasiedlających sale kinowe oraz uniwersytety i sprowokować ich do owocnej reakcji: oburzenia, trwogi lub polemik. Zmieniając pewne perspektywy, a inne na zawsze odsyłając w nicość.

Mogłyby, ale ostatecznie nie dały rady.

Jeśli porwiemy się na konsolidację obu porażek, w końcu dojdziemy do brutalnej konstatacji — Danielewski nie docenił przedmiotów swoich fantazyjnych dekonstrukcji.

*

Po upływie mniej więcej dekady, w internetowej kulturze pojawił się tzw. analog horror – podgatunek YouTube’owej grozy, który w pełni wykorzystuje potencjał sieciowego medium. Mówiąc wprost, wizualizuje to, co „Dom z liści” mógł jedynie opisywać. Nie dość, że swoją epizodyczną naturą wchodzi w dialog z konwencją telewizyjną, a fabularną spójnością konwersuje z X Muzą, to na dodatek wykorzystuje interaktywno-dyskursywną moc formatu streamingowego, żeby podważyć stabilność wszystkich tych idei razem wziętych.

Z podobną sytuacją mamy do czynienia w międzynarodowym światku akademickim, gdzie niegdyś niszowe i prowokacyjne pomysły proponentów „theory-fiction” tak naprawdę spokojnie płyną już sobie głównym nurtem. W rzeczywistości uniwersyteckiej zdominowanej przez narracje postantropocentryczne czy dalekosiężną futurologię, wywody Zampanò nie mogą już sobie rościć praw do otwierania nowych paradygmatów (te zostały otwarte obok lub pomimo nich).

Swoistym epilogiem utraconej kultowości „Domu z liści” jest jego recepcja w naszym kraju. Powieść Danielewskiego została w Polsce wydana dwukrotnie. Najpierw w 2016 roku przez Wydawnictwo Mag, a następnie w 2024 roku przez Wydawnictwo Znak.

Za każdym razem tytuł spotkał się z reakcją, którą najdelikatniej da się określić mianem letniej, a jeśli chcielibyśmy być złośliwi, należałoby ją nazwać Navidsonową – ktoś czytał, ktoś słyszał, nikt nie jest w stanie tego potwierdzić.

Obie edycje polskiego „Domu z liści” są w pewnym sensie z góry skazanym na porażkę produktem podwójnej anonimowości. Projekt zdobiący półki naszych księgarni przespał triumf postironii, a także urzeczywistnienie się idei rozmywających medialne obostrzenia, czyli rosnące znaczenie youtube’owego analog horroru oraz akademickiej theory-fiction.

Między drugą a trzecią dekadą XXI wieku proza Danielewskiego jest po prostu nieco przeterminowana, zarówno w kontekście amerykańskim, jak i polskim.

Co więcej, dla krajowego czytelnika „Dom z liści” ma znaczenie tym mniejsze, że o całej tej historii dwóch dekad zatraconej kultowości nie ma pojęcia, lub nie ma do niej amerykańskiego, silnie emocjonalnego stosunku. W latach zerowych prawdopodobnie nie brał udziału w dyskusjach o Danielewskim, nie przesiadywał też godzinami na poświęconych książce forach dyskusyjnych, nie wymyślał fanowskich teorii, nie spierał się o znaczenia poszczególnych rozdziałów.

„Dom z liści” to osobliwość: najbardziej fascynująca z powieści, które dziś się już w ogóle nie bronią. Nad wyraz fascynujący przykład tekstu, który zdołał zarezerwować sobie potencjalną kultowość jedynie na konkretny okres, w ramach konkretnego kontekstu geograficznego.

Mark Z. Danielewski

„Dom z liści”, tłum. Wojciech Szypuła, Wydawnictwo Znak, Kraków 2024, 792 strony

Łukasz Krajnik
Wykładowca, dziennikarz, konsument popkultury. Nauczyciel akademicki Uniwersytetu Gdańskiego. Regularnie publikuje na łamach czołowych polskich portali oraz czasopism kulturalnych. Bada popkulturowe mity, nie zważając na gatunkowe i estetyczne podziały. Prowadzi fanpage Kulturalny Sampling.
redakcjaKrzysztof Sztafa

Mark Z. Danielewski

„Dom z liści”, tłum. Wojciech Szypuła, Wydawnictwo Znak, Kraków 2024, 792 strony

POPRZEDNI

szkic  

Wojna i wojna

— Paweł Mościcki

NASTĘPNY

recenzja  

Sfinks w Isfahanie

— Karolina Cieślik-Jakubiak