Z dedykacją dla redakcji „Stonera Polskiego”,
za nienapisany tekst
Kilka razy trafiały do mnie w ubiegłym roku prośby, żebym napisał coś o „Stancach” Jerzego Kronholda (2017). Odmawiałem w myśl pierwszych dwóch zasad: nie kopać leżącego, nie dobijać sędziwego i uznanego poety (niektórzy mogliby uznać to za lansowanie się na jego autorytecie), którego dotknęła osobista tragedia, oraz nie wypowiadać się na temat obcej mi dykcji, bo w tym wypadku preferencje estetyczne piszącego mogą niebezpiecznie rzutować na całą filozofię pisania o literaturze i przesuwać cokolwiek niezły tom w stronę całkowitego rozczarowania. Rok dojrzewałem do „Stanc” w duchu kolejnej zasady: że niektóre książki muszą odłożyć się w duszy, że trzeba je gruntownie przemyśleć i przetrawić, dojrzeć do nich, a dopiero wtedy można się z nimi zmierzyć.
Żartuję. Z początku chciałem w tym cyklu przywoływać tomy przecenione, nie zawsze miało to jednak sens i nie zawsze takie książki pojawiały się na czas. Dzięki Kronholdowi wracam jednak do źródeł. Jest to książka tak bardzo przeceniona, jak tylko przecenić się da tomik poetycki z racji wieku i autorytetu jego Autora. To tomik doceniony na kredyt, żeby „odhaczyć” ostatniego nowofalowca, gdy jest jeszcze na to czas. Współczesny Kronhold nie ma już z Nową Falą nic wspólnego, a jego droga poetycka w niczym nie przypomina ani genialnego Barańczaka, ani medytacyjnych, minimalistycznych Krynickiego i Kornhausera, ani transowego Jarosława Markiewicza, który – mam nadzieję – wyrośnie wkrótce na patrona spirytualistycznych odjazdów młodej poezji spod znaku „Stonera”. To droga od wycofywania się z poszukiwań językowych i doraźnego oporu do jawnej ucieczki w poezję klasycyzującą, nareszcie rymowaną, opartą na kliszach mentalnych i językowych (które w pochlebnej im tradycji noszą nazwę toposów, tu jednak są tylko smutnym półproduktem, którym Kronhold lubił się zawsze posługiwać).
Jest to książka tak bardzo przeceniona, jak tylko przecenić się da tomik poetycki z racji wieku i autorytetu jego Autora
„Stance” zostały nominowane i przez jury Nike (w którym, przyznajmy szczerze, nikt się nie zna na współczesnej poezji), i przez jury Gdyni (w którym zna się kilka osób, i to bardzo dobrze, a kilka nie zna się zupełnie, co spowodowało trafienie tomu do finałowej piątki, między „Pawilony” Dominika Bielickiego, „Kord” Natalii Malek, „Raport wojenny” Agaty Jabłońskiej i „na koniec idą” Macieja Topolskiego, książki bardzo dobre, mające nieporównywalnie więcej do zaoferowania polskiej literaturze). Ale na sukces „Stanc” pracowała też nominacja poprzedniego tomu, wydanego zaledwie rok wcześniej… „Skok w dal” trafił i do finału Szymborskiej, i do Silesiusa, i do Nagrody Literackiej m.st. Warszawy (nagrody przeznaczonej głównie dla starszych poetów: Mikołajewski, Karasek, Łukasiewicz, Hartwig), i do Orfeusza (raczej dla poetów dziwnych i niedocenionych).
Bezpośrednią inspiracją dla tej recenzji okazała się jednak Krakowska Szkoła Poezji i tamtejszy open mic, na którym młodzi autorzy udowodnili, że Kronhold to nieskończona pożywka dla poezji. Niezastąpiony Przemek Suchanecki w roli Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego odczytał ze sceny prawie cały tom i uświadomił mi tym, że nawet melodyjna, introwertyczna retoryka „Dycia”, która uratowałaby od śmieszności Suskę, a od nudy książkę telefoniczną, nie jest w stanie uratować „Stanc” i zapewnić im oczekiwanej przez autora powagi. Innymi słowy, nawet odczytane w innej, dobrze widzianej manierze, stance Kronholda okazały się niebywale niewspółczesne, nietaktowne w swoim rymotwórczym wymachu, niepodatne na poważne traktowanie. Im bardziej było mi do śmiechu, tym bardziej czułem się jednak zobowiązany odpowiedzieć na pytanie: czy rzeczywiście nie ma w tym tomie ani jednego dobrego wiersza? Z czego wynika samoośmieszanie się ostatnich tekstów Kronholda? Jak ten – nowofalowy przecież – autor przeszedł od „Samopalenia” (1972) do wydanych w Convivo „Stanc”?
Oczywiście cały anturaż, jaki stworzył wokół siebie Kronhold, nie pomaga lekturze jego wierszy. Wchodzenie w konflikty czy to z Darkiem Foksem, czy z Tomkiem Bąkiem, zdziwienie po braku wygranej w Gdyni, kreowanie się na obrońcę prawdziwej poezji, która powinna być pisana stylem wysokim, stronić od wulgaryzmów i wtrętów popkulturowych, a intertekstualość opierać najwyżej na cytatach z „Boskiej komedii” i odniesieniach do obrazów Vermeera – to nie jest dobra droga dla poważnego twórcy.
Wreszcie na profilu facebookowym krakowskiej księgarni Atena przeczytałem taką oto krytycznoliteracką zadumę (pisownia oryginalna):
Jeżeli Kopernik mogła być kobietą, to Kronhold może być poetką… Taką tuż przed czterdziestką, powiedzmy z Gliwic, powiedzmy to sobie uczciwie – wybitną.
Taką – Martą Podgórnik. Co sobie o tym zestawieniu (ktokolwiek) pomyśli – nie wiem. Ale wiem przez co to zestawienie zostało w mojej głowie wywołane – właśnie przez Stance. Konsekwentna acz nienachalna rytmizacja tekstu, frazowość układająca się w specyficzny, świeży idiom… Tak, tak – specyficzny i świeży, mimo że jakby po transfuzji krwi od wspomnianej Poetki – jednak Kronholdowy. W moim odczuciu, w ostatnich latach, to jedna z najpiękniejszych sytuacji w polskiej poezji. Ta transfuzja. Odwaga. (To nie podstarzały rockman farbujący przerzedzone włosy. To dobry, ważny i uważny poeta odrabiający lekcję nie tego, w jakie piórka warto się stroić, ale tego, że warto uważnie odbierać świat i ryzykować.
Jak rozumiem, trochę dostaje się tu Świetlickiemu (to on jest tym „podstarzałym rockmanem”? A może Maleńczuk? Obaj pasują, bo chyba jeszcze nie Grzegorz Kwiatkowski, za młody…). Nie rozumiem za to, na czym polegać by miała „transfuzja krwi” między Podgórnik i Kronholdem. Pomińmy fakt, że trochę to niesmaczne i nie działa moim zdaniem na korzyść wspomnianego poety, który podobno odbywa tym tomem ostatni etap żałoby po żonie. Przeciwnie. Sugeruje, że Kronholdowi niezbędna jest nie tylko zmiana płci kulturowej (takie tomy są w cenie, nadal ich u nas za mało), ale też „krwisty” zastrzyk innej poet(y)ki. Brzmi to wampirycznie i taki właśnie Kronhold stanął mi przed oczami po powyższym poście – komiczny wampir z transfuzji, ten z wiersza „Pozwól mi wejść”, włamujący się przez okno i „zadowalający się liściem” (?):
Pozwól mi wejść, miłości, wejdę przecież boso,
nie przemycę, nie stłukę nic i nie wyniosę.
Jeśli drzwi zabezpieczysz, włamię się przez okno
i zadowolę liściem lśniącym na podłodze.(s. 34)
Nie chodzi nawet o to, że wiersze ze „Stanc” są niemrawe, że żywią się dawnym potencjałem kulturowym w stopniu znacznie większym niż np. doświadczeniem, że są przewracaniem między palcami wytartej monety rymów i rytmów, które choć układają się w kunsztowne, ośmiowersowe stance, nie zawsze bronią się od strony technicznej. Wampiryczność Kronholda ujawnia się najbardziej właśnie w tym, co sugeruje autorka noty – w liryce miłosnej, która już u Marty Podgórnik udrapowana była (celowo) w ciężkie tiule i fantazyjne girlandy, u Kronholda zaś nie pozostaje niczym innym, jak tylko balowym kostiumem bez gospodarza. Kronhold nie odbija się już w lustrze swoich wierszy. Zobaczymy tylko płaszcz i może byłoby to ciekawe na zasadzie jakiejś Derridiańskiej widmowości, pociągające w swojej prowokacyjnej pustce (choćby tej po żonie), gdyby nie to, że autor bardzo chciałby się w tym lustrze odbić, bardzo chciałby podkreślić, jak ważnym, samodzielnym i niepowtarzalnym jest podmiotem, a to lustro mu trochę na złość odjeżdża czarnym polonezem (tak, chodzi o śmierć, albo wydrwienie się od niej w ten sposób)…
Wampiryczność Kronholda ujawnia się najbardziej w liryce miłosnej, która nie pozostaje niczym innym, jak tylko balowym kostiumem bez gospodarza
Czytają stance
Wszystko, co wydarzyło się ostatnio w krytyce wokół poezji Kronholda, wydaje mi się niedorzeczne i dziwaczne. Piotr Matywiecki, autor wielu wspaniałych książek, pisze o swobodzie tych utworów, o ich „rozrzucie i zręcznym chwycie rytmiczno-melodycznym”, znajduje horacjańskie tony z Kochanowskiego i „baroku tylko tyle, żeby uszczęśliwiać konceptem” (nota z okładki). W „Gazecie Wyborczej” na poparcie tezy o konkretności i zmysłowości tych utworów Tomasz Fiałkowski przywołuje poprzednią książkę autora:
W „Liście” ze „Skoku w dal”, dla mnie jednym z najpiękniejszych polskich wierszy miłosnych, było jeszcze konkretniej: „Sikałaś/ rozmawiając/ przez telefon/ to było bardzo czułe/ bardzo piękne/ jak/ list miłosny/ z fontanną”.
W „Kwartalniku Artystycznym”, który reklamuje się ostatnio Czesławem Miłoszem wznoszącym zań toast, „Stance” pod niebiosa wynosi z kolei Krzysztof Lisowski. Ta recenzja zasługuje na osobne przywołanie, bo – podobnie jak wiersze Kronholda – gna na złamanie karku w melancholię tak dziwną, że bliską wręcz freudowskiemu Unheimliche:
Może pewnym wyjaśnieniem [naturalności i kunsztu – JS] będzie opowieść samego twórcy, który niedawno zwierzył mi się, że ostatnie swoje spotkania autorskie – wzorem Dylana Thomasa, recytującego przed czytaniem własnych utworów na kampusach amerykańskich klasyczne wiersze angielskie – poprzedza cytowaniem z pamięci psalmów z Biblii brzeskiej, Sępa-Szarzyńskiego, Kochanowskiego, Morsztyna, Mickiewicza, Norwida. To dowód, że twórca na co dzień obcuje z pożywną tradycją wiersza polskiego, polszczyzny dawnej, arcydziełami kunsztu poetyckiego przodków i mistrzów.
Otóż i nagle w polskiej poezji XXI wieku „nacodzieńobcowanie” z „pożywną tradycją” Mistrzów: Kochanowskiego, Morsztyna, Mickiewicza czy Norwida staje się czymś naturalnym, tak naturalnym, jak „nienacodzieńobcowanie” z wygłodniałymi, tekstualnymi duchami Sosnowskiego, Rybickiego czy Foksa. Dalej, gdy Lisowski zacytuje już (pewnie z pamięci) własną laudację dla poprzedniej książki autora (można odnieść wrażenie, że pochwały „Skoku w dal” to w większości przypadków połowa sukcesu „Stanc”), dowiadujemy się, że niezwykłość Kronholda wynika z jego pisania na pograniczu literatury polskiej i czeskiej, „dla której – przynajmniej w klasycznych już utworach – bardzo ważna jest bliskość rozpaczy i liryczności, »pięknego smucenia się« i dosadności, niekiedy rubaszności” (tamże, s. 165). Tylko czyje „piękne smucenie się” miał na myśli autor? Bardziej Karela Máchy (zm. 1836) czy Václava Nebeskego (zm. 1882), bo raczej nie Egona Bondy’ego ani Básníka Ticho? To zresztą kolejny krytyczny topos, który trzeba chyba odhaczyć przy pisaniu o Kronholdzie: że jest on tak bardzo pograniczny, tak bardzo cieszyński, a więc tak doskonale miesza polską i czeską mentalność, że np. chachłackie wtręty Dyckiego wyglądają przy nim na marne imitacje.
W „Kulturze Liberalnej” przeczytamy z kolei, że „w »Stancach« króluje życie”. Szef działu recenzji tego pisma Piotr Kieżun wytłumaczył czytelnikom doskonale symbolikę mott (jedno z Biblii, drugie z pewnego metafizycznego poety angielskiego): chodzi o powrót do życia, do zmysłowości, o skończony czas żałoby po zmarłej żonie. Jeden z cytatów zapowiada więc potępienie króla Dawida za miłość do Batszeby, ale też jego ostatecznie uniewinnienie w oczach Boga. I jak pisze Kieżun:
Co najważniejsze, król poeta będzie się mógł cieszyć życiem wespół z olśniewającej urody Batszebą, która zostanie jego żoną. Z tej perspektywy Miłość z wiersza George’a Herberta również nabiera nieco innego znaczenia. W ciemnej sieni „Stanc” Jerzego Kronholda wymacaliśmy więc znajome kształty.
Jest zacnie. Gdy już wymacaliśmy w ciemnej sieni co trzeba, to wespół z Kronholdem możemy się cieszyć z jego „nowego życia” z jakąś „nowa Batszebą”? Taka jest ta życiodajna stawka „Stanc”, którą lekkomyślnie uznałem za wampiryczny tan? Czy urok tego tomu – idę śladami Kieżuna – polega na tym, że poeta wychodzi z żałoby i znowu słyszy radosny śpiew ptaków, czy raczej na tym, że wszyscy poklepujemy się po plecach, bo dobrze nam w erudycyjnych szeptach George’a Herberta, Jana Kochanowskiego, w przekładach Stanisława Barańczaka i manuskryptach biblijnych? Że czytamy znowu do snu (czego chyba nigdy nie robiono) Morsztyna zamiast Dyckiego? Więc może jednak lepiej tego Morsztyna i tego Kochanowskiego, który ostatnio trafił nawet do farmaceutycznej reklamy radiowej, poczytać zamiast Kronholda? Bo w sumie czemu w tej galopadzie erudycyjnych popisów formalnych, w tym oddychaniu ciemnością bibliotek szukać na siłę życia, a więc nowości, spontaniczności, a może nawet aktualności języka? Wniosek Kieżuna jest w tej kwestii fascynujący: żeby docenić życie, trzeba skonfrontować się ze śmiercią, a tym ponownym życiem, powrotem do niego, okazuje się w poezji Kronholda pielęgnowanie pamięci, życie samą pamięcią, ale pozbawione melancholii. Mamy więc złe życie we wspomnieniach – melancholijne, i dobre życie we wspomnieniach – Kronholdowe, „radośnie witalistyczne”.
Czytamy stance
Gdyby nie obłędnie dystopijna (powiedzmy znowu: Unheimliche) kategoria witalizmu wywiedzionego z życia na niby, życia w fantazjach, można by pomyśleć, że Kronhold zaproponował filozoficznie coś, co nie tylko pozytywnie przerasta jego poezję, ale też okazuje się cudownym lekiem na słabości polskiego konserwatyzmu, tak w literaturze, jak i w życiu społecznym. Chodzi mianowicie o „konserwatywną utopię”, taką, o której w „Resztkach nowoczesności” pisał Przemysław Czapliński – o przechwycenie kategorii, które klasycznie wiązane są z ruchem w przyszłość, z postępem, emancypacją, nowością, i skierowaniem ich w przeszłość, w sferę fantazji o tym, co minione. I nieważne w tej chwili, czy owym minionym jest młodość poety i jego związek z żoną, czy imperialne możliwości ojczyzny, czy też „kult” bohaterskiego ojca z czasów wojny („Podhalańczycy, bączki i ci od Hallera,/ strzygący brody Żydom chłopcy malowani,/ patrzcie, panny, już jadą, cudna kawaleria,/ a ten przystojny legun to mój ojciec w stajni”, s. 19). To wciąż podstawienie przeszłości w miejsce teraźniejszości, odbywające się w asyście wypartych z psychoanalitycznego słownika kategorii traumy i nostalgii. Wampir-nostalgik Kronholda nie jest zatem wzruszającym staruszkiem, który mimo traumatycznych doświadczeń wyszedł na prostą i zaczął dostrzegać kolory. Raczej – i to jest smutne, tak poetycko, jak i egzystencjalnie – przestał dostrzegać cokolwiek, co nie pochodzi z jego wspomnień, a te nałożyły się na rzeczywistość do tego stopnia, że stała się ona na powrót gościnna, przytulna i rozpoznana, że obcuje się w niej z widmami. Z tęsknoty, jak mniemam.
Skutki tego bywają fascynujące, ale bywają też żenujące, a skupiony na rytmie i rymie Kronhold chyba tego nie zauważa, podobnie jak jego redaktorzy, bo na pewno jacyś byli. W wiele fraz z nowego tomu wpisany jest taki ładunek dziwności, że albo reagujemy na niego śmiechem z obawy przed poddaniem się jego działaniu, albo też prowadzi nas w okolice, w jakie nigdy nie zapuścił się nawet Henryk Markiewicz. I tak koszmarne „Być blisko (ciasto z ciastem), dzielić się niezdarnie” poprzedza „słodyczą, skaleczeniem, które niepokoi” (s. 9). Potem jest chyba o żonie, w duchu trenów, z tytułową rozpaczliwą prośbą – „Powtórz się”:
Wróć giętka wiolonczelo, wesela matryco,
stąpając na koniuszkach, włóż suknię i buty,
niech się zapachem cząbru i mięty przesycą,
biedny cieniu na ziemi biegnij, boś wyzuty.(s. 10)
Rym „buty” – „wyzuty” to rzeczywiście kunsztowna koncepcja, z pewnością niezbędna temu wierszowi. Ale czy są w „Stancach” dobre wiersze? Są, raczej tak: „A kiedy się umiera” albo konceptualny „Do J.”, „Nie kłóć się ze mną, proszę” czy „Wyobrażam sobie ciebie”. To te wiersze, w których adresatką liryczną pozostaje żona, w których rozmawia się z nią czule, codziennie, jakby była jeszcze obecna, chociaż to tylko forma samooszukiwania się podmiotu, zaklinania w słowach (bo wszak „Nadzieja to szachrajstwo na czarną godzinę,/ bez gwarancji, że ulży w samotnym błądzeniu”, s. 43). A potem pojawiają się teksty, w których za cenę rymu lub rytmu wyprzedaje się ten delikatny, oparty na zaufaniu czytelnika, dialog:
Skoro ciebie nie mogę, to jodłę przebudzę,
i zaproszę do pląsów na bal pod księżycem,
albo zaskoczę jeża w kłującej kolczudze,
wiersz mu powiem do ucha i tak go zachwycę.(„Skoro ciebie nie mogę”, s. 36)
Umówmy się po życiu, może w Czechowicach,
w tej galerii przy dworcu, taki treffpunkt stały,
zjemy coś najprostszego, ryż, sandacz, endywia,
będziesz śmiać się, mędrkować i będą wagary(„Umówmy się po życiu”, s. 52)
Ma się ochotę powiedzieć: panie, daj pan spokój temu jeżu, niech śpi. Zjedz endywię (kto nie musiał wyguglować?) z sandaczem, niech będzie prosto i sielsko, jak na tych barokowych obrazach z gnijącym mięsiwem i zdechłą rybą. Kronhold stara się oprzeć rozpaczy, skupiając się na zmysłach, na ostatnich smakach i zapachach świata, ale często jest w tym daleko poza strefą komfortu czytelnika.
Kronhold stara się oprzeć rozpaczy, skupiając się na zmysłach, na ostatnich smakach i zapachach świata, ale często jest w tym daleko poza strefą komfortu czytelnika
Ryzykowne jest już zamiłowanie, z jakim Kronhold oddaje się wyszukiwaniu dziwacznych słów, które mają podżyrować jego witalizm i pokazać, że za konceptem stoi coś więcej niż słownik, a za językiem świat. To też się nie udaje, nic nie zatrzyma więc zrymowania „buduje” z „mizerną szczeżuję” (s. 11) w wierszu o „Wierze”, tak niepotrzebnym, że chyba nawet Morsztyn by się zawstydził, że porusza temat w taki sposób (ta „Wiara” być po prostu musi, bo jest też w tomie „Nadzieja” i „Miłość”). A co tam jeszcze w trawach i wodach „Stanc” piszczy i bąbelkuje? „Swawolna piegża” (s. 12), jaszczurki, skaleczony padalec, „sielawa, tłusty węgorz, czasem lin smażony” (s. 13), morszczuk i szczupak, trzebieńcy i anioły. Zebranie tych kulinarno-życiodajnych rozkoszy z książek kucharskich na dawnych dworkach znajdziemy w innej, kumulującej popisy „martwej naturze”:
Gałko muszkatołowa, ozdobo szuflady,
miąs przyjaciółko i zup koneserko,
pokonałaś ocean, czujne Symplegady,
żeby służyć domowi pomocą kuchenną.
Byłbym się już wygłupił, myląc cię z munsztukiem,
lub sztufladą wołową, zielonym muscatem,
pewne to, że wspólnego nic nie masz z morszczukiem
i nie dzielisz wód słodkich z drapieżnym szczupakiem.(„Gałko muszkatołowa!”, s. 18)
Ten wiersz sprawdziłby się bardziej w reklamach przypraw niż w poważnym, współczesnym tomie. Po co więc jest? Żeby odwracać uwagę? Zdawać sprawozdanie z odkrycia przez wdowca przypraw we własnej kuchni? Ma sugerować halucynogenne właściwości gałki, które umożliwiają kontakt z przeszłością, z duchami? To niestety nadal konceptualny, barokowy żart, ociekający sadłem kuchni dworskiej poprzedniej epoki, staropolskiego marzenia o rybach i mięsiwie rodem z „Pana Tadeusza”.
Kronhold modli się w sposób dziecinny, stylizuje na ludowe przyśpiewki, jak kiedyś Czyżewski swoimi „Pastorałkami”, ale znowu coś – inni recenzenci nazwali to odwagą lub brawurą językową – krzyżuje mu plany, jak w „Myriam”:
Jej stópki, jak litery drukują się w glinie,
och, już ciernie nie żądlą, łagodnieją żmije,
a pod sercem dzieciątko gotowe do wyjścia,
przeczuwa, że to będzie nie tak prosta misja,
brzmią cykady słodziutko, cień kładzie terebint
i Myriam zasypiając, trochę się rumieni.
(s.44)
Dzieciątko sposobi się do wyjścia, Maria się rumieni, palestyńskie dęby rzucają cień. To wszystko idylla z kiczowatej pocztówki, opowiedziana językiem pastuszków, w sam raz na dylematy religijne ponowoczesnych społeczeństw Zachodu, do których się jakimś cudem zaliczamy. Od kolejnych dziwności ocalę czytelników, pozostawiając ich tylko ze świadomością, że siostry Kronholda „spluwały na komunę z dystansem, jak trzeba” (s. 14) oraz że nic tak nie łączy naprawdę jak „konwulsje Norwida” (s. 47).
Errata
Ostatnie pytanie. Czy Kronhold zawsze był tak dziwaczny, niezręczny, niepokojący w odstawaniu od zdroworozsądkowego podejścia do języka, czy raczej dopiero w „Stancach” zaczęły go gubić intuicja, rytm, rym i skłonność do naiwnego, ludowego obrazowania? Niektórzy czytelnicy współczesnej poezji pewnie pamiętają jeszcze debiutanckie „Samopalenie”, z dumnym pegazem na okładce, ale najczęściej przywołuje się z niego świetną litanię „Parada”: „Poezja nie jest chińszczyzną/ Poezja nie jest chininą/ Poezja jest brakiem […] Tęsknota puka w fioletowe oko/ Puka w fioletowe ucho/ Puka w fioletową karetę ciała// W dymy wściekłości/ W psalmodię skóry/ W suchy trzeszczący wyrok” (s. 57). Delikatnie tylko przypomnę więc, że autor łączył w „Samopaleniu” odjechany surrealizm (nie wiem, czy świadomie) ze szczerą, ale bardzo naiwną erudycją. Obok dziwnej, ale wartej przypomnienia w kontekście nowego tomu frazy: „Pamięć jest to długi pogruchotany samochód/ Marki Ford/ W którym na tylnym siedzeniu siedzi/ Pstrokaty ptak moja babka” („Pamięć”, s. 8), pojawiały się więc też takie: „Pająk to jest moje pożądanie” („Pająk”, s. 14), „Dobranoc tłusty papieżu/ Dobranoc archipoeto/ Dobranoc na talerzu/ Ciepłe mięso” („Kołysanka”, s. 15), antycypujący nadejście Kościoła Ryby „dar przewidywania co będzie/ jutro na kolację/ masakra kłapouchy/ nosferatu z nylonową szczęką/ biodra dziewczyny/ z gdańska sącza/ częstochowy/ pieróg w śmietanie/ agnusek” („Teraz”, s. 30) oraz stonerowe do granic „Forest flower”:
Lenin jest ze mną
I Chrystus jest ze mną
I Che jest ze mną
I Suzuki jest ze mną
I Mao jest ze mną
I Mick Jaguar jest ze mną(s. 26)
Leninie, Suzuki, Che i ty, Micku Jaguarze, dlaczego opuściliście Jerzego Kronholda na starość? A może jednak nie? Może wild, wild horses, couldn’t drag him away? Pomocną dłoń wyciągnął mój niegdyś ulubiony krytyk akademicki i specjalista od schizoanalizy, dziś już krytyk nieakademicki, za to czyniący zadość postulatom Ministerstwa Nauki, żebyśmy wszyscy zostali informatykami. Stworzył prosty skrypt, który odzyskuje dla polskiej poezji prawdziwego Kronholda, nowofalowca, chociaż już na fazie ze „Stanc”.
Czytajmy namiętnie Rybę, narkotyzujmy się Pułką jak dawniej, ale nie zapomnijmy zarzucić wcześniej kilku gramów Kronholda. Weś naciś skrypta i dej se stance bez dwóch wersów.
Jerzy Kronhold
„Stance", Wydawnictwo Convivo, Warszawa 2017, s. 60.
ur. 1989, mieszka we Wrocławiu, doktorant na Wydziale Filologicznym UWr, krytyk; pisze głównie o poezji; interesuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii. Członek redakcji „Przerzutni".