Konrad Góra
„Kalendarz majów", Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2019, s. 36.
W ostatniej dekadzie napisałem o wierszach Konrada Góry tyle tekstów, że pewnie bez trudu złożyłyby się one na monografię. Do samych „Nich” robiłem trzy podejścia, które skończyły się w okolicach stu tysięcy znaków. W przypadku najnowszego tomu autora musiałem się więc zastanowić, czy mam jeszcze coś do dodania. Oczywiście, gdybym chciał wybrać najwybitniejszego poetę roczników siedemdziesiątych, to bez zawahania wybrałbym właśnie Górę. Każda jego książka, nawet najbardziej wymuszona (a taką był wcześniej „Pokój widzeń”), zmieniała bowiem coś w polszczyźnie, w poezji, w relacjach między sztuką, językiem i zaangażowaniem. Każda mogłaby też stanąć do równej rywalizacji z największymi osiągnięciami poetyckimi lat dziewięćdziesiątych, z kolejnymi tomami Piotra Sommera, Eugeniusza Tkaczyszyna-Dyckiego, Andrzeja Sosnowskiego czy Darka Foksa.
Moje bezkrytyczne podejście do poezji Góry stało się już przedmiotem anegdot. Jedna z nich dotarła do mnie w postaci zapowiedzi tego, że autor postawił sobie wyzwanie, by napisać książkę, która nie spodoba się Skurtysowi, książkę „dla czytelników”. Możemy (mogę?) spojrzeć na to jak na ironiczny pojedynek między poetą i krytykiem, w którym ten pierwszy zawsze ostatecznie zwycięża, zawsze bowiem wymyka się krytyce, jest o krok przed nią, ma możliwość przetworzenia jej na materię wiersza (co praktykuje choćby Andrzej Sosnowski; przypomnijmy wspaniały mitologiczno-ironiczny pojedynek Pana z Behemotem i de Manem z „Sylwetek i cieni”, w którym ucierpiał jedynie filozoficzny dyskurs Agaty Bielik-Robson, czy te momenty w „Trawersie”, gdy cierpi duch Heglowskiej dialektyki). W drugą stronę to już nie działa, bo krytyk zawsze próbuje zachować względną chociaż komunikatywność, porozumiewać się z czytelnikami na wspólnej płaszczyźnie sensu czy – by sięgnąć po papę Sławińskiego – spełniać funkcję wyjaśniającą i przekładać dane dzieło z nieznanego na znane. Ale załóżmy, że to nie jest nasz, Góry i mój, pojedynek. Co zatem kryje się za anegdotycznym wyzwaniem: „Nie spodoba się Skurtysowi”, i co ma „Kalendarz majów”, czego nie miały choćby „Siła niższa (full hasiok)” czy nawet „Pokój widzeń”?
Może najpierw o pozytywach. Góra zawsze zaskakuje językową biegłością, nieoczekiwanymi zestawieniami, nadeksponowaniem poetyckości swoich tekstów, które zamiast płynnie układać się w potocznej lub gwarowej polszczyźnie, kaleczą ją składnią, przerzutniami i jukstapozycjami. Zaskakuje też zakresem słownictwa, które wkrada się do jego wierszy, przypominając, jak bogaty w dialektyzmy, archaizmy, pojęcia z zakresu przemysłu i grzyboznawstwa jest polski język. Nie jest to jednak wkradanie się widowiskowe, dekoracyjne, podług którego dane słowo ma jedynie błyszczeć i oczarowywać w wierszu (por. Dariusz Suska, Jerzy Kronhold), ani dyskursywne, jak u Witolda Wirpszy, gdzie miało ono odsłaniać stojące za nim porządki władzy, nie jest to też gwara tożsamościowa, jak u Roberta Rybickiego czy Jakuba Pszoniaka. Pobrzmiewa tu raczej nadal nowofalowe echo „głosu ludu” i „Hurrraaa!” Juliana Kornhausera. Czuć w tych wierszach, że te wszystkie dziwaczne, rzadko używane, nieznane słowa (przypomnijmy pomyłkę jednego z recenzentów, który z wyrazu „rzez” zrobił „rzeź”) przychodzą z praktyki. Góra nie tyle zna ich słownikowe definicje, ile potrafi się za ich pomocą komunikować. Jest to umiejętność, którą dysponowało niewielu poetów, w której naturalnie biegły był choćby Miron Białoszewski, a z młodszych autorów np. Tkaczyszyn-Dycki. To nie jest język wyuczony, nie są to wystudiowane rejestry ukształtowane w toku pracy ze słownikami, choć oczywiście atlasy dawne i współczesne muszą być w użyciu. Góra pracuje w słowie w ten sam sposób, w jaki pracuje na co dzień: wożąc warzywa, fermentując owoce, nosząc deski. W tym sensie jego poezja jest zawsze praktyczna, zawsze realizuje coś, co niejaki Martin Heidegger określił w swoich pracach przejściem od „podręczności” (Vorhandenheit) do „poręczności” (Zuhandenheit). Oba te pojęcia nazywają pewien rodzaj relacji, w którą wchodzimy ze światem. W tym pierwszym sensie jawi on się nam takim, jakim jest: jako byt wobec nas obcy i osobny. W tym drugim wykonujemy ku niemu intencjonalny ruch, który obiektywne rzeczy zmienia dla nas w narzędzia. Pobrzmiewa w tym pojęciu jakieś echo awangardowego postulatu przekształcania świata, ale nie chodzi o ostateczną sprawczość i zmianę, której mielibyśmy dokonać, lecz o zmianę samego myślenia o tym, z czym wchodzimy w interakcje. W taką właśnie „poręczną” interakcję wchodzi Góra ze słowami, traktując je jako narzędzia, którymi można się posłużyć w procesie udziwniania (poetyzacji?), a więc wyzwalania życia.
Wróćmy do samej książki. Jest w „Kalendarzu majów” kilka tekstów, które z miejsca zapierają dech i robią wrażenie tak po pierwszym, jak i piętnastym przeczytaniu („Ticho”, „Przez frontowe okno 2”, „Trzy lata”). Niby cechuje je prostota, kilka fraz sklejonych ze sobą, niby to znajoma opowieść, znowu trochę z Wojaczka (o podmiotach i ich walce z językiem i czasem), trochę z zaprzyjaźnionych, undergroundowych (a więc wciąż awangardowych) Czechów – a jednak coś w nich nie daje spokoju, coś zmienia je w wiersze o niebywałej sile. Są też jednak rzeczy, które nie bardzo wpasowują się w mój intelektualny i (mocno) teoretyzujący sposób czytania tekstów Góry. „Nie” były właściwie wolną grą żyjącego i pracującego języka, której stawką było upamiętnienie wydarzenia oraz przetestowanie granic rejestrów (za Jacques’em Rancière’em moglibyśmy je nazwać granicami widzialnego/zmysłowego, a więc momentami styków, które odsłaniają między dyskursami wyrwę rzeczywistości). W poprzednich tomach żywioł polityczny przeplatał się z kolei – jak w słynnych tornadach z „Requiem dla Saddama Husajna i innych wierszy dla ubogich duchem” – z formalnym rygorem, oba te rejestry wzajemnie wprawiały się w ruch. Z „Kalendarzem majów” jest trochę inaczej: to tom mniej intelektualny, mniej eksperymentalny, skromniejszy w założeniach, zbudowany z kilkunastu zaledwie tekstów, wielu bardzo krótkich, wręcz epigramatycznych. Jego forma również nie rzuca nam tylu wyzwań, co np. „Siła niższa (full hasiok)”, choć dzięki mottom i przedsłowiu znowu wprowadza Góra element dodatkowego „opracowania” własnego tekstu. Sam poeta przyznaje w wywiadach, że wreszcie napisał książkę dla czytelnika, książkę w żaden sposób niezobowiązaną do etycznego posłannictwa, w pewnym sensie „łatwą”. Ale czy możemy i powinniśmy mu wierzyć? Wydaje się, że w tym przypadku nie stanie się nic złego, nic zgubnego dla naszego hermeneutycznego pragnienia pogłębiania, jeśli po prostu zaufamy tym deklaracjom i instynktownie rozwiniemy, nie w głąb, lecz wzdłuż, tropy z nich wynikające.
W „Kalendarzu majów” podstawowe motto, dotyczące strachu, pochodzi z wiersza Básníka Ticho i – jak pisze Góra – zostało przez niego spolszczone. Takiego spolszczenia życzy też autor własnym wierszom (to już jeden z silnych, typowo instruktażowych gestów, których zawsze dużo było w tej poezji). Drugim mottem jest zaś coś w rodzaju dedykacji albo orędzia, posłania, jak z listów apostolskich: „Materię danego tu tekstu autor kobiercem kładzie/ przed świnie nasze, słowackie, polskie, czeskie,/ tak dzikie, jak i stłoczone po chlewniach,/ w haniebny rok wybicia”. Trudno stwierdzić, czy delimitacyjny porządek, który Góra narzucił zdaniu, zmienia posłanie w wiersz, ale trzeba przyznać, że same przerzutnie następują w idealnych dla intonacji momentach. O ile pierwszy gest celuje we wspólnotę komunikacyjną i w problem niezrozumiałości (a więc potencjalnej nieprzekładalności) eksperymentu poetyckiego, a może poezji jako formy komunikacji w ogóle, o tyle drugi przenosi ten problem na kwestie międzygatunkowe i – jak zwykle u Góry – włącza zwierzęta w rodzaj postsekularnej, postludzkiej wspólnoty, dla której pracuje teraz wiersz (albo której strachem zaczyna się żywić). Tutaj jesteśmy jeszcze na poziomie meta, z dala od tomu, w ramie, za pomocą której poeta zwykł modyfikować wedle uznania przekaz swoich książek.
Pierwsze dwa utwory są jednak nieoczekiwanie słabsze. Wiersze te, jawnie polityczne, mimo oczywistej językowej biegłości są doraźne, okolicznościowe, mają raczej dynamikę wiecowych rymowanek, w których kurioza naszej polityki w zbyt oczywisty sposób odciskają się na teleologicznej strategii tekstu. Oczywiście poprzednie tomy – czy to „Requiem…”, czy „Pokój widzeń”, czy „Siła niższa (full hasiok)” – też zaczynały się taką polityczną odsłoną: bezczelnością i jawnością krytyki wprost publicystycznej, która wraz z kolejnymi gestami i tekstami ulegała problematyzacji. Tutaj można jednak odnieść wrażenie, że chodziło raczej o niecodzienne zrymowanie: Lecha – klecha i Jarka – muchomor mglejarka, niż o poważną pracę w jakichś trybach zaangażowania. Ale nie jest aż tak łatwo – pierwszy z wierszy, „Idź do Korwina:”, rozwija się bowiem w następującym po tytule zdaniu: „idź do Polski. Synkowy to łan, gdzie gore ugór”, co nawet stylistycznie przypomina poprzednie rozprawy Góry z naszym nieszczęsnym krajem („Malusia Polusia, córusia tatusia,/ który poszedł w księdze” z „Pocałunku na chrzciny”), który jest nie tylko krajem z papieru, ale też krajem poetyckim, stworzonym przez wiersz i wydanym na strawienie w płomieniach. Kainowe znamię z tekstu to w tym wypadku nie znamię mordercy (a nawet tego, który spali dom twój, ten, w którym mieszkasz), ale znamię wszystkich odrzuconych, którzy staną się podpałką i pokarmem dla przyszłych płomieni (wszak kategoria sprofanowanej i odzyskanej z religijnego obrządku ofiary to jeden z kluczy do wszystkich tomów Góry, podobnie jak duch rewolucji, który pali i wypala). „Spal ten wiersz” – awangardowy gest, który kiedyś przypomniał Góra i za Egonem Bondym niósł jak przesłanie przez kolejne tomy – wybrzmiewa tu po raz kolejny, stwarzając analogię między porządkiem polityczno-społecznym a porządkiem poetyki. Oba żądają tego samego ognia, w którym spopieli się to, co nie-tożsame, co nie spełnia założenia o wspólnocie ziemi i krwi. Przeciw temu założeniu występuje oczywiście anarchistyczny idiom poety, więc i on skazany jest na potencjalnie strawienie przez ogień, na postsekularne, ateistyczne męczennictwo.
Drugi z wierszy-dowcipów, „Że brat zostawił”, zaczyna metaliterackie: „Że ktoś tu lipę robi w dystychach,/ dom od piwnicy huczy do strychu”, jakby autor podkładał nam się wprost, łącząc fuszerkę polityczną (w duchu charakterystycznego dla siebie podstawiania praxis w miejsce poiesis) z fuszerką liryczną. Ten aspekt spartaczonego wiersza w spartaczonym kraju będzie powracał w „Kalendarzu majów” właśnie jako gest polityczny, tak jakby – przynajmniej od „Nich”, ale właściwie to już od zepsutej gazeli („Ghazel spełniania”) z „Siły niższej (full hasiok)” – Góra wkalkulował w wiersz jego własną niemoc, niedopisanie, nietakt:
A ty im piszesz wiersze w kompulsywnym pasztu,
w kompulsywnym hebru,
w kompulsywnym cymruA ty im piszesz groteskowy przesilony wiersz
z lat 80. XX wieku,
z lat 30. XX wieku„A ty jesteś ich”
Katastrofizm lat trzydziestych, skutkujący nawrotem do romantyczno-ofiarniczego ducha, i polityczno-kulturalna katastrofa stanu wojennego, skutkująca zamrożeniem pewnych nurtów naszej liryki (choćby odrzuceniem awangardowego idiomu na rzecz poezji dydaktyczno-społecznej), powracają w tym wierszu nie bez powodu. Wyznaczają bowiem węzłowe momenty owej „lipy w dystychach”, gdy poezja owszem, wprost wiązała się z życiem społecznym, ale zarazem ceną tego związania był „wiersz kompulsywny” (o nim za chwilę).
Ten „groteskowy przesilony wiersz” to przynajmniej połowa tekstów w „Kalendarzu majów”, a skoro jest to nie tylko podskórny ruch w tomie, ale też wprost tematyzowana niemożność, być może właśnie ją powinniśmy wziąć pod uwagę, pytając, co zmieniło się w poezji Góry. Ten wirtuoz wycyzelowanej frazy, który zwykł heblować zdania jak fenomenalne powierzchnie tnące, jest przecież równocześnie jowialnym, zabawnym, komicznym wręcz tricksterem, w którym coraz mniej anarchistycznego ognia, a coraz więcej czeskiego humoru, osadzonego w cudownej tradycji: od surrealistów, przez Haška i Bondy’ego, po Ivana Mládka i jego „Jožina z bažin”. Płomień jest w tych wierszach często obrazem poetycko obrabianym, ale coraz rzadziej ma on postać gniewnego afektu, który uruchamiałby tekst. Góra się zmienia, a wraz z tym zmienia się jego poezja. Jak długo można bowiem, będąc radykalnie innym, pozostawać psim synem, skundlonym pod płotem? Może przychodzi w końcu pogodzić się z rolą jednego z najwybitniejszych poetów współczesnych i z tej roli konsekwencjami: rozpoznawalnością stylu, powtarzalnością pewnych motywów, stygnięciem żaru? Polityczną jawność i groteskowość wierszy Góry, które nie tylko pracują już w formalnych rejestrach analogii społeczno-językowych, ale też wprost nazywają, wywołują po imieniu, kpią i dowcipkują, postrzegam jako odzyskanie tych wątków z „Requiem…”, za które był ceniony jeszcze jako młody buntownik. Ten, którego wydawała punkowo-anarchistyczna wówczas „Rita Baum” i o którym opowiadała Anna Jadowska w etiudzie „Konrad Góra” z 2003 roku.
Góra, wirtuoz wycyzelowanej frazy, jest równocześnie jowialnym, zabawnym, komicznym wręcz tricksterem
„Kalendarz majów” to jakby doraźny pomost przerzucony nad ostatnim dwudziestoleciem, wprost zawracający nas do przygodnego, kompulsywnego, nieco wojaczkowego wiersza z debiutu (por. „Martwa sarna w maju”). Ten pomost opisany zostaje zresztą w jednym z najlepszych utworów w książce, w wierszu „Przez frontowe okno 2” (zacytujmy fragmentami):
Ogłuszany, patrzę przez Odrę, przez gówniane,
[…]
coraz gęstsze feerie, jak chudy, rozczochrany facet
wjeżdża rowerem z doczepionym wózkiem na nowo
wybudowane strzeżone osiedle i pakuje płytę wiórową– Macie tam jakieś powietrze? – i widzę, jak odpowiada mi
gwałtownymi ruchami kończyn i bioder: – Mamy,
dwa.Jedno wysoko pełne korytarzy drugie
pod ziemią w ścieżkach kretów których
nie możemy
nazywać już korytarzami żeby nie mącić
dzieciom
w głowach i jeszcze
szybciej dociera do mnie moja głupota,
bo nawet nie wiem, czy w Syrii są krety,
ale krety chyba są wszędzie, może Kanał Sueski
odciął od siebie podgatunki, skoro
udało mu się to z ludźmi, i widzę, jak ktoś
krzyczy do niego przez balkon i zrzuca
mu zgrzewkę, i idę do niego, a on
jedzie do mnie i ustępuję mu drogi w wejściu na
Mosty Warszawskie, wracam na ten nowszy, a
on wjeżdża na starszy, bo ja idę w sylwestra 2018/19,
a on jedzie w sylwestra 2003/4, kiedy drugiego mostu jeszcze
nie było, na skłot przy Kromera, do mnie,
do pokoju,
przez kuchnię i gościnny.
Śledzenie tego, jak wiersz meandruje, zbacza w opowieść o czymś innym, jak idzie tropem przypadkowych asocjacji, które mają oczywiście charakter polityczny, ale też zawracają nas do wielkich metafor-kluczy w całej twórczości Góry, przypomina trochę doświadczenie słuchania jednej z jego niekończących się anegdot. O ile te nie zmierzają jednak w żadną stronę i często kończą się niezrozumiałą puentą, o tyle sam wiersz wyraźnie dokądś zmierza: „na skłot przy Kromera, do mnie, do pokoju”. Dalej już zmierzać się nie da, choć jest to fałszywa, błędna i powikłana droga, która prowadzi przez czas przeszły i przez nieistniejące jeszcze miejsca (drugi most Warszawski) do nieistniejących już miejsc (skłot przy Kromera). Między sylwestrem 2003/2004 a sylwestrem 2018/2019 wydarza się zatem opowieść o piętnastu latach tego widmowego pseudoświata biedy, wykluczenia i bezdomności, mikro- i makrotragedii, ale też opowieść o tym poecie, który nigdy nie był u siebie, który zawsze z taką samą dezynwolturą powtarzał rimbaudowskie „ja to ktoś inny”, by rozjechać się w połowie drogi między sobą – brodatym czeskim tricksterem, a sobą – chudym, rozczochranym anarchistą z iskrą w oku.
To chyba najbardziej osobista książka Góry, w tym sensie, że nie dotyczy wyłącznie wielkich spraw, a gra o „ja” nie jest w pierwszej kolejności grą społeczną o różne postacie wykluczenia i reprezentacji (mówienia w imieniu innych, stawania-się-innym). Po bezpodmiotowym, niszczącym, celanowskim do granic doświadczeniu z „Nich” „Kalendarz majów” wydaje się wręcz odzyskiwaniem siebie, jeszcze jedną językową potyczką ze sobą, której stawką jest właśnie to piętnaście lat życia w poezji. Dlatego wiersz spotyka się w sposób zupełnie naturalny z historiami z życia, ba, zmienia się w te historie, dopisuje je i problematyzuje. To już nie jest człowiek ukryty za wierszem, którego postać legitymizuje społeczno-polityczne zaangażowanie tekstu, jak pisał kiedyś w recenzji „Pokoju widzeń” Paweł Kaczmarski; to raczej człowiek, który wykorzystuje wiersz jako narzędzie, żeby odpowiedzieć sobie na pytanie: „Kim jestem?”.
Po bezpodmiotowym, niszczącym, celanowskim do granic doświadczeniu z »Nich« »Kalendarz majów« wydaje się wręcz odzyskiwaniem siebie
W całym „Kalendarzu majów” (majów, a nie kwietniów, choć po czesku květen to właśnie maj – kolejny żart Góry) powraca dom i wariacje wokół tego słowa. Każdy właściwie tekst tematyzuje dom, ale nie tylko zamieszkiwanie w nim, lecz również budowanie go, niszczenie, wyrzekanie się, tracenie czy – jak w „Celanie” – dom jednocześnie zgubiony, znaleziony i przydrożny („Czekanie na słowo wiecha w wierszu o przydrożnym domu./ Razem się śniono, pomówmy od nowa”). Podmiot jest tu w nieustającej podróży: pieszo, w pociągu, w autobusie, z wózkiem, z rowerem, na ogół do nieistniejącego właśnie domu-miejsca lub domu tak nierealnego, że sama droga podaje go w wątpliwość: „ostatni przystanek na trasie/ zwał się ZGORZELISKO PĘTLA, przedostatni J. PALACHA”. Jak potwierdza zdjęcie rozkładu jazdy wrocławskiej komunikacji zamieszczone w tomie, nie jest to historia zmyślona, a jedynie wydobyta z rzeczywistości, tak jakby pewne zastanawiająco poetyckie jukstapozycje czekały w niej, aż oślepły od niewidzenia barw wydobędzie je i wypowie. Lecz jest to równocześnie wiersz-historia o niewypowiadalności właśnie, o niemożności przełożenia i zakomunikowania pewnych doświadczeń, wszak „do dziś nie wiem, jak ją opowiedzieć”. „Kalendarz majów” byłby zatem z jednej strony takim dawaniem świadectwa niemożności komunikacji, z drugiej zaś – w przeciwieństwie do „Nich” czy nawet „Siły niższej (full hasiok)” – ciągłym podejmowaniem rozpaczliwych prób porozumienia, poszukiwania słuchaczy, świadczenia i gawędzenia jednocześnie. Owo „pomówmy od nowa” wwierca się w umysł, zwłaszcza w kontekście „Trzech lat” prowadzących poetycki dialog z „Nimi”:
Wyszczerbił klucz,
przejebał klucz,
rozwiązał klucz,
profilował klucz.Trzy lata odbierałem sobie to słowo od ust.
Napisałem popsuty poemat o zawalonej fabryce,
w którym wymieniam każdą składową domu,
o jakiej pamiętałem – i nie zniszczyłem go,
a przez to straciłem – a ono jedno tam nie wybrzmiewa.
Ów „popsuty poemat o zawalonej fabryce” działa tu tak samo, jak „słowo więźba w wierszu o zgubionym domu”, jak ów „przesilony, groteskowy wiersz”, „winne wszystkiemu, dziecko rojące,/ że serce jeża także jest kolczaste” i „wiersze w kompulsywnym pasztu” jako omen klęski wpisanej w poetyckie dążenie do zmiany świata. Strach, ten naczelny afekt problematyzowany i tematyzowany w „Kalendarzu majów” od motta do ostatniego wiersza „Święta”, nie przypomina tego, który znajdziemy u Ilony Witkowskiej w jej międzygatunkowej empatii, u Kiry Pietrek ani tym bardziej u Agaty Jabłońskiej. Nie łączy nas z innymi, lecz nas od nich oddziela. To raczej strach dyskursywny, podobnie jak dyskursywny był u Góry głód. Te dwa afekty: głodu i strachu, konsekwentnie umacniają jednak jego poetycki głos. Tym razem to, co nasycone, pozostaje tym bardziej lękliwe w zderzeniu ze światem o wyraźnie apokaliptycznych rysach. Głód i strach rozdzielają potencjalną wspólnotę, ale i stają się uświadomionym narzędziem poezji, tak jak od dawna są już narzędziem polityki.
Przeciwko polityce strachu mamy w „Kalendarzu majów” lekcję poezji oswajania, poezji, która – podobnie jak w motcie do „Nich” – za pomocą pozornie rozluźnionych opowieści próbuje ten strach opanować, zdemaskować, czasem wykpić. Sporo tekstów ma tu anegdotyczny charakter, sporo też znam właśnie z opowieści Góry, w których nie miały one jeszcze formy poetyckiej. Weźmy np. „Nikt mi w to nie wierzy”:
we Wrocławiu był typek, który robił
piątki z gipsu. Malował je minią i
ręka–ręka kupował za nie marihuanę,
w czasach kiedy chodziła na lufki.
Potem dilerowi taka piątka
rozpadała się na rzeczywisty proch
i myślał, że ją zgubił.A potem ten typek umarł i
to jest w zasadzie wszystko.
To po prostu opowieść, typowa właśnie dla Góry opowiadacza i anegdociarza, która, ujęta w klamrę tytułu i oddzielonej światłem puenty, nabiera jednak jakiejś smutno-groteskowej poetyckości. Może dlatego, że „to jest w zasadzie wszystko” i trudno o bardziej dosadną definicję tego, czego oczekiwać możemy od wiersza: upamiętnienia, ocalenia, afektywnego poruszenia, wstrzymania czyjegoś życia na moment przed, wreszcie politycznego potencjału, który skłania do refleksji nad relacją między prawem i egzystencją, ale nie działa wprost, natychmiast. Koheletowa myśl o prochu, przefiltrowana przez historię o zmieniających się w proch fałszywych monetach, ma w sobie elementy rzeczywistości. Te jednak – przez groteskowość i nasycenie dziwnością – przestają być odczuwane jako rzeczywiste, a ostatecznie i tak nie ma to znaczenia. Zostajemy bowiem z bezradnym aktem zawierzenia w wiersz-opowieść, która musi się przecież skończyć, a którą ktoś wcześniej musiał nam przedłożyć (i przełożyć). „A potem ten typek umarł i/ to jest w zasadzie wszystko” – to dla mnie sedno „Kalendarza majów”, puenta zbierająca zarazem rozczarowanie i oczarowanie tym tomem. A zatem niczego więcej nie będzie? Żadnego poetyckiego wiersza-cudu, żadnego ocalenia, dopowiedzenia, ciągu dalszego w spekulatywnym trybie niekończącej się magicznej bajki o myszce, naszej wiernej towarzyszce? Żadnego dystychu tysiąc trzysta trzydziestego ani nawet oddania prawa do niego czytelnikowi? Nie. To w zasadzie wszystko.
Konrad Góra
„Kalendarz majów", Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2019, s. 36.
ur. 1989, mieszka we Wrocławiu, pracuje na Wydziale Filologicznym UWr, krytyk; pisze głównie o poezji; interesuje się historią awangardy, studiami nad codziennością oraz związkami literatury i ekonomii.