Mateusz Marczewskiur. 1976, poeta, prozaik, stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2013), laureat konkursu im. Macieja Szumowskiego na reportaż/esej (2007). Autor książki poetyckiej "Naprawiacz ptaków" (2000), reportażu "Niewidzialni" (2012) oraz libretta do płyty "KOD. Symfonia ogrodów" (2004). Publikował w "Polityce", "Tygodniku Powszechnym", "Gazecie Wyborczej", „Dwutygodniku”, "Znaku". Prowadzi blog igoburn.com. Mieszka w Warszawie.
"Koliste jeziora Białorusi"Czarne, Wołowiec 2017, 232 strony.
Jestem świeżo po lekturze „Kolistych jezior Białorusi”. Jak dalekie jest prawdziwe życie Białorusinów od sfery mitycznej, do której się pan odnosi w książce?
Trudno to oszacować. Nawet jeżeli symbole, legendy czy gesty stają się martwe, wciąż w pewien sposób determinują działanie ludzi, choćby ci nawet o tym nie wiedzieli. Dzieje się tak, ponieważ elementy, o których mówię, są zakorzenione głęboko w kulturze, a więc i codzienności. W swojej książce opowiadam o Białorusi i jej perypetiach z historią. Przeplatam codzienność z wydarzeniami o charakterze historycznym, a także z legendami. Rysuję umowne zręby tożsamości Białorusina, choć wydaje mi się, że może on niektórych z opowiadanych przeze mnie wydarzeń z historii nie znać. No, może zna Wielką Wojną Ojczyźnianą. Ale w ostateczności bez względu na to, czy je zna czy nie, jest przez te wydarzenia kształtowany.
To coś, co uderza bardzo mocno w pana książce. Z jednej strony mam wrażenie, że Białorusini to naród, który został doświadczony przez historię jeszcze bardziej niż my. Jako Polacy myślimy, że tylko przez nasz kraj przechodziły drugowojenne fronty. Nie mamy w świadomości, że tuż za naszą granicą działo się to samo. To tylko jeden z wielu nieświadomych poziomów kształtujących tożsamość, które pan odkrywa i opisuje.
Do tożsamości można podchodzić z różnych stron. To szerokie zagadnienie, które nie porywa ludzi, dlatego na spotkaniach autorskich staram się nie mówić o tym, że zajmuję się tożsamością. Z drugiej strony zagadnienie to jest bardzo interesujące. Człowiek zagłębiony w kulturze, czyli my wszyscy, jest mocno zdefiniowany przez to, co go tworzy. Nie bylibyśmy tym, kim jesteśmy, gdybyśmy wychowywali się w zupełnie innych warunkach. Często zadaję sobie pytanie: co mnie ukształtowało? W „Niewidzialnych” [poprzedniej książce – przyp. M. M.] opowiadam o australijskich Aborygenach. Próbowałem zrozumieć, na czym polega utrata kultury, i czym jest to, co po tej utracie przychodzi. Czy jest to pustka? Jaki jest jej efekt? Po dwóch latach od ukończenia „Niewidzialnych” zacząłem szukać podobnego problemu kulturowego, ale w obrębie europejskim. Chciałem poznać metody, którymi tożsamość jest modyfikowana. I tak trafiłem na Białoruś. Ten kraj – słusznie czy nie – słynie z tego, że jego obywatele mają problem z tożsamością.
Z jednej strony mamy podstawowy czynnik, który podmywa białoruską tożsamość, czyli przemoc. Naród ten był od samego początku poddawany jakiejś formie przemocy. Wszystkie próby tworzenia tożsamości narodowej lub kulturowej przez Białorusinów były bardzo szybko „unieszkodliwiane” przez zewnętrzne czynniki, czyli władzę – na początku polską, potem carską, wreszcie sowiecką. Wymazywano je siłą.
Tak. Środkowa Europa to niezbyt szczęśliwy grunt. Na poziomie narracji książki fakt ten mocno związał z białoruskim, bagnistym terenem. Od pewnego momentu opowieść ciągnie w stronę ziemi, pod ziemię, w końcu do podziemi.
Da się to odczuć podczas lektury. Podziemia i aspekt grząskiego terenu, który pozostaje ciemną plamą na mapie. Kto o zdrowych zmysłach zapuszczałby się na mokradła? Można tam bardzo szybko ugrzęznąć.
Mokradła budzą lęk. Symbolizują niestabilne. Nieprzypadkowo w kosmicznym micie założycielskim Białorusi, który przytacza Walancin Akudowicz – jeden z moich bohaterów – na początku było bagno, a potem na jego powierzchni pojawił się kamień, w który uderzył piorun. Od tego wszystko się zaczęło. Proszę zwrócić uwagę, że piorun w tej przypowieści uderzył dopiero wtedy, kiedy pojawiła się forma, w którą mógł trafić. Nawet więc piorun musi mieć oparcie. Podobnie moi bohaterowie: poruszają się trochę po omacku, wciąż szukają jakiegoś punktu odniesienia. Dopiero przy którymś czytaniu zwróciłem uwagę na to, że tak naprawdę żaden z nich nie ma nie wygodnego punktu startu. Na Białorusi temat narodowości jest bardzo delikatną sprawą. Wiele osób ma krewnych z Rosji czy Ukrainy lub czuje się w jakiejś części Polakami. Dodatkowo cały naród wciąż lawiruje pomiędzy Europą a Moskwą. Rodzi to jakiś niejasny obraz niemożności wystartowania, a co za tym idzie – stagnacji. Ludzie z Zachodu, myśląc o Białorusinach, pytają: kim oni są? Ale pytanie, które naprawdę warto sobie zadać, brzmi: czy tożsamość zawsze musi być tak wyraźna, jak widzimy to we Francji czy w Niemczech, czyli silnych państwach o długiej historii państwowości?
Wydaje mi się, że dzień powszedni bohaterów książki jest ich sposobem na poradzenie sobie z ustrojem politycznym, z trudną sytuacją ekonomiczną czy nieciekawymi realiami życia w kraju pod rządami Łukaszenki. Wiele z opisanych postaci ma bardzo ciekawe historie życiowe, zajmuje się fascynującymi rzeczami, dokonuje ciekawych odkryć, ale pozostaje outsiderami. Przebywają na wewnętrznej emigracji. Wycofanie w codzienność daje im bezpieczne schronienie.
Wewnętrzna emigracja jest bardzo szlachetnym gestem. Daje człowiekowi wiele, ale czasem trzeba zawalczyć o szersze pole. Chętnie schowałbym się w obrębie mojego pisania i małej grupki przyjaciół, ale z drugiej strony mam poczucie, że akurat dziś trzeba wychodzić i protestować. Na Białorusi wewnętrzna, prywatna emigracja jest bardzo popularna. Pomaga ludziom trwać w nieprzyjaznych warunkach politycznych, ale przede wszystkim pomaga funkcjonować władzy. To bardzo zły skutek wycofania się obywateli z publicznego forum.
Wewnętrzna emigracja jest bardzo szlachetnym gestem. Daje człowiekowi wiele, ale czasem trzeba zawalczyć o szersze pole.
Jako przybysz w zewnątrz wkroczył pan w życie Białorusinów. W jaki sposób pana odbierali? Czy długo zaskarbiał pan sobie ich zaufanie?
Jeździłem tam kilkukrotnie. Były to dwu- lub trzytygodniowe podróże, czasem samochodem, a czasem pociągiem. Raz przez dwa tygodnie pływałem pontonem po bagnach. Byłem właściwie w większości miast i widziałem większość regionów. W trakcie swoich podróży niemal przez cały czas byłem w kontakcie z ludźmi. Jak to bywa na Wschodzie, zawsze serdecznymi – ludzie przyjmowali mnie pod swój dach, karmili. Białoruś to wielka otwartość. W czarnobylskiej zonie spotykałem ludzi mieszkających na wysiedlonych terenach jeszcze od lat osiemdziesiątych. Mieszkałem i jadłem u nich, w ich małych domach położonych – wydaje się – na końcu świata. W takich okolicznościach ludzie są naprawdę blisko siebie.
Od razu otwierali się na obcego?
W praktyce pisania stosuję pewnego rodzaju przyzwolenie na to, co się wydarzy. Nie planuję zbytnio, dzięki czemu wpuszczam ducha do całej sytuacji. Idę tam, powiedziałbym, dokąd prowadzi droga. Spotkałem w ten sposób wielu przypadkowych, ale jednak ostatecznie bardzo ważnych ludzi. Pomysł, by jechać do Mińska i spotkać w tym mieście Alesia Ancipienkę, ale jednocześnie świadomie nie kontaktować się z nim wcześniej i nie znać jego adresu, miał tę zaletę, że po drodze wydarzyło się mnóstwo historii. Potem okazuje się, że poboczne wątki i spotkania stają się ważniejsze niż cel, do którego szedłem. Ale ta metoda, metoda przypadkowości, przeplata się z innym sposobem, nawiązany kontakt bowiem staje się początkiem wędrowania po archipelagu ludzi. Ta sieć jest złożona z postaci, które chcą ci pomóc, przekazują sobie ciebie z twoimi bagażami, dyskutują, z kim jeszcze cię skontaktować… Mówili mi: jedź do tego, on ci opowie o tym… Wtedy dynamika podróży jest trochę inna.
Najbardziej niesamowitym fragmentem był dla mnie rozdział o zawędrowaniu do połockich podziemi. Trafił pan tam na zasypany korytarz, który miał rozwikłać zagadkę, a tak naprawdę postawił jeszcze więcej pytań. Znowu wracamy do ziemi i do tego, ile się w niej kryje. Z drugiej strony wszystko może się nagle zapaść i zniknąć. Jak spotkane przez pana osoby odnosiły się do legend? Czy wciąż żyły one w ich świadomości?
Legendy są na tyle żywe, na ile da się je ożywić. Książkę pisałem od 2012 roku. Za każdym razem, kiedy wracałem do domu, myślałem, że już udało mi się zebrać materiały. Jednak wtedy pojawiał się kolejny trop i znów decydowałem się wyjechać. Na początku była to książka typowo polityczna, jednak z tego kierunku nie byłem zadowolony. Wciąż szukałem własnej opowieści. Za drugim albo trzecim wyjazdem usłyszałem historię połockich podziemi. To było olśnienie. Legenda napisana przez Łastouskiego opowiadająca o podziemnej bibliotece otworzyła mi oczy. Białoruś przecież można opisać z punktu widzenia tego, co jest tam tak mocno obecne – przenikania się realnego z mistyką. Wówczas zacząłem pisać książkę jeszcze raz. Tym razem poszedłem tropem legendy o wsiach, które zapadły się pod ziemię. Tworzyłem kolaż, przeplatankę różnych postaci, czułem, że aby opowiedzieć to, co powinienem, muszę dać sobie prawo do formalnej swobody.
Książkę czyta się bardzo dobrze. Podoba mi się narracja z wyraźną koncepcją, ale i krótkie rozdziały o formie zamkniętych całości. To dla mnie seria wymownych obrazów, która wracają i zyskują nowe znaczenie z każdym kolejnym epizodem.
Językowo kilka rzeczy jednak bym poprawił, ale chyba zrobię to w kolejnej książce.
Która będzie o…?
Też o tożsamości, tego akurat jestem pewien. Ale jaki gatunek będzie prezentowała? Dywagacja i komentarz nie są raczej narzędziami reportażu, niemniej bardzo mi pasują. Reportaż, ten klasyczny, jest mi bliski, choć trochę za ciasny. I nie chodzi tu o moje ambicje, tylko oferowane instrumentarium. Nie opisuję świata, starając się za wszelką cenę zachować obiektywizm, ale raczej próbuję opisywać swoje subiektywne, intuicyjne wyobrażenia o świecie. Forma ta wynika stąd, że mimowolnie kieruję się w stronę opowieści, w których autor jest obecny – niekoniecznie jako uczestnik zdarzeń. Jako nastolatek przeczytałem „Smutek tropików” Claude’a Lévi-Straussa i od tamtego momentu forma niby tekstu naukowego, niby relacji z podróży, niby eseju jest dla mnie formą najdoskonalszą, ponieważ – dzięki wolności, jaką daje – pozwala opowiadać wieloaspektowo. Mamy tam więc antropologiczny opis plemion Kadiueo czy Nambikwara, ale Strauss sięga również do samego siebie: do swoich uczuć i refleksji, którymi się dzieli. Finał takiego pomieszania gatunków jest olśniewający, jury prestiżowej nagrody Goncourtów ubolewało, że z racji swojego dokumentalnego charakteru ta doskonała proza nie może walczyć o nagrodę. Wracając do mojej książki: będzie ona o subiektywnym postrzeganiu świata i samego siebie. Przyglądam się od dłuższego czasu całej otoczce, jaka powstała wokół południowoamerykańskiego kultu Ayahuaski.
…który został zupełnie skomercjalizowany.
Dokładnie. Chcę opowiedzieć o problemie poszukiwania przez ludzi kontrapunktu, czyli drugiego punktu widzenia.
Dla wielu ludzi ceremonia zażycia Ayahuaski to skrajne przeżycie. Zyskują po nim perspektywę na całą swoją przeszłość i wiedzę, co dalej chcą robić w życiu.
To interesujące, ale nie poprzez opowiadanie o wizjach, jakich ludzie doświadczają, ale o tym, co ludzi sprowadza do wsi w amazońskiej dżungli. Dlaczego – pytam siebie – dobrze zarabiający menedżer z Doliny Krzemowej wsiada w samolot i płaci tysiące dolarów, by dotrzeć do szamanów? Coś chyba jest nie tak z naszym światem, jeśli ludzie muszą szukać wsparcia w dżungli.
Dlaczego dobrze zarabiający menedżer z Doliny Krzemowej wsiada w samolot i płaci tysiące dolarów, by dotrzeć do szamanów?
Może to właśnie brak mistycyzmu w codziennym życiu, którego jest więcej na Białorusi, a który my w zabieganiu zatraciliśmy.
Być może masz rację. Na początku rozmowy pytałeś, czy wpływ myślenia mitologicznego, o którym piszę, jest odczuwalny przez ludzi na Białorusi. Moim zdaniem mit nigdy nie zanika. Czasem jedynie jesteśmy od niego oddzieleni. Jako Europa jesteśmy zlaicyzowaną kulturą, czego oczywiście nie oceniam, ale impas, jakiego ludzie doświadczają, skłania ich do poszukiwania ratunku. Jak się wydaje, jedną z oczywistych dróg jest właśnie Ayahuasca. Ale jej temat to kopalnia szerszej wiedzy. Koncentruje się w nim wiele problemów, które dręczą cywilizację zachodnią: aspekt kolonialnego zawłaszczenia, kwestia uporczywego poszukiwania szczęścia. Przecież my cały czas szukamy metody na bycie jeszcze bardziej szczęśliwymi. I tam, w opowieści o południowoamerykańskich Indianach i ich wywarze, to wszystko się ogniskuje. Od neokolonializmu po refleksję nad tym, kim jesteśmy i jak mało o sobie wiemy. Więc będę pisał znowu to samo – ale tym razem będzie to opowiedziane za pomocą innych narzędzi i innych krajobrazów. W ostateczności pytanie zawsze pozostaje to samo: nie chodzi przecież o to, kim są rdzenni mieszkańcy Australii czy Białorusi albo ludzie, którzy piją święty wywar gdzieś w dżungli. Pytanie zasadnicze brzmi: kim jako jednostki jesteśmy tak naprawdę.
Mateusz Marczewskiur. 1976, poeta, prozaik, stypendysta Ministra Kultury i Dziedzictwa Narodowego (2013), laureat konkursu im. Macieja Szumowskiego na reportaż/esej (2007). Autor książki poetyckiej "Naprawiacz ptaków" (2000), reportażu "Niewidzialni" (2012) oraz libretta do płyty "KOD. Symfonia ogrodów" (2004). Publikował w "Polityce", "Tygodniku Powszechnym", "Gazecie Wyborczej", „Dwutygodniku”, "Znaku". Prowadzi blog igoburn.com. Mieszka w Warszawie.
"Koliste jeziora Białorusi"Czarne, Wołowiec 2017, 232 strony.
tłumacz, redaktor subiektywnego bloga "Pańska Skórka" oraz innych magazynów, m.in. "Skarpy Warszawskiej" czy "Design Alive". Pasjonat kultury, muzyki, literatury oraz niezależnej myśli. Lubi rzeczy niebanalne. Pochodzi z Warszawy.