fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

25 października 1929 roku, dzień po „czarnym czwartku” na Wall Street, do Nowego Jorku przyjeżdża poszukujący pracy dwudziestojednolatek z ambicjami pisarskimi. Jest on tylko jednym z wielu emigrantów, którzy żywią nadzieję, że Wielkie Jabłko nada ich życiu sens: na przestrzeni lat dwudziestych populacja miasta zwiększyła się o prawie jedną czwartą. Ale to właśnie Joseph Mitchell – bo o nim mowa – okaże się tym, który jako jeden z pierwszych określił to, co do dziś uważa się za esencję Nowego Jorku.

Mitchellowi potrzeba było czterech lat, by z dziennikarskiego wolnego strzelca stać się stałym współpracownikiem publikowanego od 1925 roku tygodnika „The New Yorker”. Ten dał mu rubrykę „Portraits” (Portrety; Sylwetki), której cień można niekiedy odnaleźć w jej współcześnie publikowanych wersjach: długich, pozornie precyzyjnych tekstach quasi-biograficznych, za którymi stoją sprawnie działające działy PR-u. „Portrety” pióra Josepha Mitchella – których najbardziej różnorodny wybór możemy odnaleźć w zbiorze „Up in the Old Hotel” („W starym hotelu na górze”) – nie dotyczą znanych i możnych nowojorczyków pierwszej połowy dwudziestego wieku. „Jedyni ludzie, których nie zadaję sobie trudu słuchać, to światowe kobiety, przemysłowi potentaci, wybitni pisarze, ministrowie, odkrywcy, aktorzy i aktorki poniżej trzydziestki piątki. Uważam, że najbardziej interesujący są – na tyle długo, na ile liczy się rozmowa – antropolodzy, farmerzy, prostytutki, psychiatrzy i pracujący dorywczo barmani”, pisał we wstępie do innego ze swoich zbiorów, „My Ears Are Bent”. Mitchell przez trzydzieści lat krążył po mieście w poszukiwaniu podobnych bohaterów. Mieli być odrzutkami, nie prowadzić standardowego trybu życia, nie wpasowywać się w społeczeństwo. Funkcjonowali na przecięciu społeczności i światów: tych, które stworzyli sobie sami oraz tych, w których z konieczności musieli funkcjonować. Reporter spędzał z nimi całe dnie, tygodnie, a nawet miesiące, by wreszcie zacząć pisać, a w pisaniu, choć bardzo banalnie to dzisiaj brzmi, skupiał się na szczegółach i precyzji przekazu. „Jego uważność wobec świata wydaje się nie tyle techniką, co zasadą moralną”, pisze we wstępie do „Up in the Old Hotel” brytyjski pisarz William Fiennes.

W pisaniu, choć bardzo banalnie to dzisiaj brzmi, Mitchell skupiał się szczegółach i precyzji przekazu

Przykłady znaleźć można w zasadzie w każdym spośród jego tekstów w tym zbiorze. Otwierająca książkę genealogiczna powiastka „The Old House at Home” (o nieprzypadkowym tytule zaczerpniętym z XIX-wiecznego, sentymentalnego wiersza T.H. Bayly’a) rozpoczyna się sięgającą osiemdziesiąt lat wstecz retrospekcją, w której poznajemy założycieli tego „najstarszego saloonu w Nowym Jorku”. Dalej następuje bardzo szczegółowy opis zewnętrza i wnętrza lokalu („Nie ma kasy. Monety wrzuca się do misek – jedna na piątki, jedna na dziesiątki, kolejna na ćwiartki”). Wnętrze baru pojawia się raz jeszcze, pod koniec „The Old House at Home”: staje się wówczas nośnikiem nostalgii i tęsknoty, przestrzenią wypełnioną przez przedmioty otaczane opieką przez niedawno zmarłego właściciela lokalu.

Strategia pisarska Mitchella przypomina niekiedy pokazywanie nieoczekiwanie znalezionych skarbów. Tak jest na przykład w innym tekście, „Lady Olga”, w którym wydobywa on na światło dzienne bohaterkę swojej opowieści: to Jane Barnell, „brodata kobieta”, występująca jako dziwaczny okaz ludzki w objazdowych cyrkach. Nie tylko jako jeden z niewielu wysłuchuje jej opowieści o własnej przeszłości, ale przede wszystkim upodmiatawia ją. Mówi o Jane Barnell, która analizuje własne emploi i jego wpływ na swoje życie; pokazuje uczłowieczające ją – postać z cyrku, zazwyczaj służącą tylko wywoływaniu zdziwienia, śmiechu, konsternacji – fragmenty jej biografii („Edelweiss to nadąsany, przekarmiony, śnieżnobiały Pers, za którego zapłaciła dwadzieścia pięć dolarów, gdy był jeszcze kociątkiem. Teraz waży ponad siedem kilo. Nazywany jest Edie, a panna Barnell zwraca się do niego jak do dziecka”).

Ulubionym bohaterem Josepha Mitchella był jednak niejaki Joe Gould – postać, którą moglibyśmy określić jako skrzyżowanie Franza Fiszera z Czarnym Romanem: geniusza, który znał całą artystyczną bohemę swojego miasta, i ekscentrycznego bezdomnego. Być może Mitchella przyciągnęła historia o jego powieści, rzekomo najdłuższej, jaką kiedykolwiek napisano – „An Oral History of Our Time” („Mówionej historii naszego czasu”); być może dogłębnie zainteresowało go poruszanie się na skraju mitomanii, które uprawiał Gould. Autor „New Yorkera” opublikował o nim dwa artykuły. Drugi z nich, opublikowany 19 września 1964 roku, okazał się ostatnim tekstem, jaki kiedykolwiek wyszedł spod pióra Josepha Mitchella. Przez kolejnych trzydzieści lat przychodził do siedziby „New Yorkera” – tygodnika, którego redakcja uważa jego teksty za jedne z najlepszych, jakie pojawiły się w nim przez blisko stulecie istnienia – by ostatecznie niczego już w nim nie opublikować.

Ulubionym bohaterem Josepha Mitchella był niejaki Joe Gould – postać, którą moglibyśmy określić jako skrzyżowanie Franza Fiszera z Czarnym Romanem

Od dziesięcioleci Joseph Mitchell jest w Stanach Zjednoczonych oczywistym punktem odniesienia na wielu płaszczyznach – jako ten, kto potrafił ująć esencję Nowego Jorku takiego, jaki znamy (albo raczej: jaki chcielibyśmy znać lub widzieć); jako świetny reporter; wreszcie – jako nie tyle dziennikarz, co pisarz. Także i jego dorobku dotyczy dobrze znana w Polsce dyskusja z obszaru literatury faktu na temat wiarygodności świata, który opisywał. Co naprawdę przydarzyło się bohaterom jego tekstów, a co było tylko autorską licentia poetica? W których miejscach Mitchell dokonał syntezy kilku postaci, a gdzie z kolei konfabulował? „Musisz dotrzeć do prawdziwych faktów”, mawiał. Być może jest to zdanie-klucz, które otwiera drogę do interpretacji zarówno aktywnego okresu życia Josepha Mitchella, jak i tego bardziej tajemniczego – spędzonego w pisarskiej ciszy za drzwiami swojego gabinetu w redakcji „New Yorkera”.

Oczekiwane
Autorski cykl Olgi Byrskiej poświęcony nieprzetłumaczonej dotąd na język polski literaturze zagranicznej.

Ilustr. Jagoda Jankowska

Joseph Mitchell
"Up in the Old Hotel", Vintage Classics, New York 2012, s. 736

Olga Byrska
ur. 1991, pisze o literaturze i teatrze, publikowała m.in. w „Dialogu”, „Kulturze Liberalnej”, „Polityce”, „Tygodniku Powszechnym”, współpracuje z warszawskimi instytucjami kultury.

Oczekiwane
Autorski cykl Olgi Byrskiej poświęcony nieprzetłumaczonej dotąd na język polski literaturze zagranicznej.

Ilustr. Jagoda Jankowska

Joseph Mitchell
"Up in the Old Hotel", Vintage Classics, New York 2012, s. 736

POPRZEDNI

recenzja  

Powieść jako nieudana próba bycia serio oraz jako symptom bardzo smutnych rzeczy

— Łukasz Żurek

NASTĘPNY

recenzja  

Oko, ucho i serce literatury

— Marcin Bełza