fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Ćwiczenia z rezygnacji

To cykl postfelietonów Krzysztofa Sztafy prowadzony na łamach „Małego Formatu". Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

 

58.

Poetka mawiała, że „zima umrze pierwsza”, a tymczasem w Warszawie kilka dni temu prawdziwa zamieć. Taka literalna, śnieżna nawałnica – pamiętacie? Patrzyłem na Skwer Słonimskiego, na odbite w śniegu ślady, na kikuty w koronach drzew jak naczynka włoskowate i srutututu leci trąbka (to już było), cały ten kram, znaczący czy tam nie, pewnie nieszczególnie, ale kogo to obchodziło, nikt nie miał ochoty i cierpliwości, a ja – po drugiej stronie – machałem wszystkim życzliwie i byłem zupełnie bez żalu. Nie przychodziło mi do głowy nic konkretnego, być może tylko to, że zima naprawdę niedługo zniknie z naszego horyzontu już na zawsze, nieskalana, podległa słowom poetki: pierwsza. Chyba ją przeżyję (zimę, nie poetkę), ale to żadne pocieszenie.

 

*

Oczywiście: gdzie są niegdysiejsze śniegi? Rzecz jasna: kiedyś byliśmy wielcy, teraz zaledwie skruszeni. Naturalnie: spotykały mnie same dobre rzeczy, ochoczo wyciągałem do nich, do rzeczy, pulchne rączki – tak naprawdę stronię od melancholii, uśmiecham się przyjaźnie, a na łące wyobraźni wykręcam radosne salta. To były ostatnie dni stycznia, pamiętam, że na śniadanie jadłem fasolkę Heinza, jajko sadzone, chleb z domowym humusem. Nie smakowało mi. Po blacie walały się pojedyncze okruszki, trochę popiołu, w rogu jakaś zastygła, lepka plamka, ledwie zresztą widoczna, pewnie keczupik. Myślałem, że za kilka godzin pocieszę się obiadem. W ogóle byłem zmięty, włosy na głowie sterczały mi na wszystkie cztery strony świata, nie goliłem się od trzech dni, od dwóch dni spałem niespokojnie, od wczoraj bolała mnie głowa. Doszedłem do punktu zero. Co będzie jutro? Próba dociekań. Na skraju łóżka siedząc, przez puchowy szlafrok masowałem sobie rozbitą nasadę kości. Dochodziła dziewiąta, zawył budzik, którego zapomniałem wyłączyć, skoro wyprzedziłem go z tym wstawaniem: jutro będzie tak samo, pojutrze podobnie. Zawsze budzę się na kilka minut przed ustawioną porą albo – kiedy z jakichś niepojętych powodów szczególnie mocno zależy mi na wczesnej pobudce – nie zasypiam wcale i po prostu leżę, wpatrując się w cyfrową tarczę zegara. Godziny mijają jedna po drugiej, wiercę się, wychodzę zrobić sobie jakąś sympatyczną przekąskę, wracam, nie mogę doczekać się świtu, „święte i światłe” końce dni. Gdybym miał telewizor, pewnie oglądałbym nocne, lemingowe pasma sponsored by TVN24. Podkrążone są oczy mojego pokolenia. Och, te cudowne reklamy, w których odbija się wieczność! Niedawno pewien serdeczny kolega przytoczył mi anegdotkę o Lukacsu, który zapytany, jakim cudem jest w stanie pisać tak wielkie i monumentalne rozprawy filozoficzne, miał odpowiedzieć „to proste, nie prowadzę życia wewnętrznego”.

To dopiero jest wyjście. Totalnie wyobrażam sobie filozofa, który po wieczornym dzienniku (w kraju panuje idealny porządek) dopija rumianek i idzie spać, ażeby od szóstej rano bez najmniejszego drgnięcia – bez żadnego, rzekłbyś, poruszenia – przy dębowym biurku forsować nową, rewolucyjną ontologię bytu społecznego. Wszystko jak wyrok, ta pełnia księżyca sprzed paru dni, to śniadanie sprzed kilku chwil, w domyśle obiad. Może będzie smaczniejszy. Trybunał poranka (że niby co?). Z życia wewnętrznego wynika niewiele: robisz się po prostu coraz bardziej nieprzystępny, zaczynasz stronić od ludzi, nie masz ochoty się odzywać albo, odwrotnie, chcesz rozmawiać tylko o przymusie instytucji. Albo o meandrach nowego materializmu. Albo o realizmie spekulatywnym. Albo o naturze substancji (jest wycofana). O jej atrybutach. Generalnie dziwaczejesz. Ten delikatny dyskomfort gdzieś z tyłu głowy w trakcie konfrontacji z większą ilością osób. Powiedzmy, że z dwójką. Jeśli zależy ci na ich sympatii, dyskomfort robi się przeciągły i odbiera mowę. Im usilniejsza chęć, tym więcej przeszkód (przeszkoda jako kategoria). Jeśli jesteś typem (typy są najgorsze), to się zaczyna najczęściej w okolicach trzydziestki, a potem już postępuje w porządku geometrycznym. Wyobraźmy sobie dwuwymiarowy wykres, którego wartości wyznacza z jednej strony wiek użytkownika ciała, z drugiej stopień fiksacji (tło poprzecinane przez elegancką, cienką kratkę, linie osi zdobione drobnymi szlaczkami). I przez sam środek wielką, czerwoną, rosnącą krzywą, która przebija skalę, doprowadzając cię do ostateczności.

Ostatecznie jesteś zdolny tylko do zachowań. Siedzisz przy stole i nerwowo pocierasz o siebie dłonie, coś gmerasz przy włosach, że niby je poprawiasz. Przygryzasz wargi, a potem dziwisz się, że w ustach czujesz smak krwi. Napinasz żuchwy. Krew w twoich ustach wynika z tego, że zraniłeś sobie tkankę: when you heat water, it boils. Na pierwszy rzut oka twoje małe obsesje wydają się słodkie i niewinne, ale przy drugim i trzecim wglądzie sprawiają, że zaczynasz zniechęcać do siebie ludzi. Kiedy z powierzchownym niepokojem pytają, czy wszystko w porządku, odpowiadasz, że nigdy nie jest w porządku (i trzy sekundy później zalewa cię rumieniec wstydu – serio powiedziałem coś tak głupiego?).

Nieporadne szybkości, przez które wyprawiałem swoje myśli: do dni było mi wcale niespieszno, po prostu przychodziły, a ja musiałem się na nie godzić, miały nieprzejednane miny, były szerokie w barach, z ust śmierdziało im czymś pleśniowym. Najważniejszy jest zapach. Można wyglądać źle, można być zmiętym, skutym, nieodpowiednio ubranym, podkulonym czy jakim tam jeszcze, ale nie można śmierdzieć. Od tych dni po prostu waliło: wracałem skądś tam i przywlekałem do mieszkania ten ich smród, chropowaty, cierpki, gryzący. Iluż to takich jak ja – trochę skołowanych, trochę przy nadziei – mieści w sobie to miasto? My, zwyczajni, zestresowani i pragnący zasługujemy na największy podziw. Są nas miliony, cały nieheroiczny legion, dzięki któremu wszystko trwa dokładnie w tym samym stanie skupienia.

 

*

Słowem: świat miał się coraz gorzej, ale tymczasem w sypialni pachniało świeżym praniem, w łazience szamponem, w kuchni – masełkiem. Byłem przygnębiony, ale na twarz nałożyłem sobie żel nawilżający, na dłonie krem odżywczy, na ramiona olej migdałowy. Dostałem go w prezencie, kiedyś, od kogoś. Wszystko to była forma jakiejś pociechy. Za parę dni miał zacząć się najdłuższy miesiąc ever, przynamniej w mojej prywatnej mitologii, ten najokrutniejszy, najbardziej bezczelny: wypadały moje urodziny. Wolałem o tym nie myśleć. Tymczasem na zewnątrz szalała pierwsza zamieć, zwały ciężkiej, lepkiej mazi: no i po co niby istnieje tego rodzaju materia? Wstałem, odpaliłem kadzidełko – kupiłem je w jakimś pasażu gdzieś na Pradze, chyba na Targowej: obiecywało zapach eternity. Pamiętam, że słoneczko jak „czuły narrator” odbijało się na fasadach kamienic; zawsze – odkąd się tutaj wprowadziłem – myślałem, że tylko warszawskie elewacje są w stanie osiągnąć taką zogniskowaną jaskrawość. Tak naprawdę chciałbym pisać wyłącznie o blaskach i odcieniach.

Albo o falach w postaci dźwięków. Tymczasem, dopijając kawę, tuliłem ciepło kaloryferów naprzeciw pierwszego i ostatniego podrygu zimy, nie musiałem nigdzie wychodzić, przynajmniej nie w tamtej chwili, Paweł wciąż spał (snem sprawiedliwego) i miał do siebie zamknięte drzwi, Maja natomiast nocowała u Gaby: drzwi do jej pokoju były nieco uchylone. Wyobrażałem sobie, że śniły wspólnie o czymś lekkim jak ten puch za oknem, chociaż mogło być zupełnie inaczej. Gdyby tylko na jednej akuratnej płaszczyźnie udało się zgromadzić dźwięk wszystkich otwieranych w tym konkretnym momencie drzwi, szczęk klamek, skrzypienia mechanizmów, szurania na progu, ocierania o parkiet. Czułem się pogodnie rozczarowany, bez konkretnego powodu, po prostu z przekory, że oto korzę się przed kolejnym dniem, który mógł urosnąć na przekór wyobrażeniom („w górę jak pleśń jak fermentacja”).

 

59. 

I naprzeciw życiu wewnętrznemu. Tak czy inaczej pójdę w ich ślady, w ślady tych dni, końcówka stycznia, początek lutego, będę wam z całego serca błogosławił, zamieć, po niej odwilż, potem plucha, srututututu grzmi trąbka. Cokolwiek. Część wiosny i tak spędzę w solcowym szpitalu na ortopedycznej pryczy. Tak sobie wówczas myślałem, skołowany, przy nadziei, pojedzony: nic z tego nie wynikało i czułem się z tym zaskakująco nieźle. Zawsze chciałem pisać w taki sposób, żeby (1) wyzyskiwać cudze myśli, a w przerwach od tego (2) tworzyć wrażenie pustki wypełnionej po brzegi, oczywiście błędne (śmiech pobłażania). Żartuję, nigdy nie miałem planu na pisanie. Chciałbym, żeby było gówniane, ale w jakiś przewrotny sposób. Wszystko musi być przewrotne, przynajmniej do pewnego stopnia. Dochodziła już dziesiąta, zaraz miałem usiąść przy biurku i zebrać się do pracy.

Do miasta wróciłem jakiś miesiąc wcześniej – bogatszy o stosowną i niepotrzebną wiedzę. To jebane złamanie. Jebane w kolanie gwoździe, jebana laska, o którą opieram się między obowiązkami na mieście. Mimo wszystko miałem się już o wiele lepiej, mogłem chodzić i uczestniczyć w porzuconym życiu towarzyskim. Pamiętam, że na wsi leżąc, miałem w głowie jeden postulat: wrócić do wszystkich kochanych, żeby wreszcie zalewać się rumieńcem wstydu w ich obecności.

 

60.

Zapomną nas pomroki dziejów, och, tak strasznie i strasznie zapomną. W tym nie ma żadnej tragedii, bo najpierw damy im, tym pomrokom, trochę popalić. Tak naprawdę wobec historii jesteśmy bezsilni i niewinni (banał życia wewnętrznego). Innego dnia ukradkowo zerkałem na dłonie znajomych, kiedy prowadziły figury po szachownicy: smukłe palce zakończone regularnymi paznokciami, być może resztki lakieru, być może wystający naskórek, małe nakłucia, drobne fałdy. Myślałem o wyliczeniach i „koleinie patrzenia”. Te zagłębienia w połowie długości. Nie ma to jak zdrowe kończyny. W tle leniwy soundtrack. Na Starym Mokotowie prowadzimy sobie kameralną grupę szachową i czasami po godzinach ustawiamy się na rozrywki filozofów. Z gry najbardziej lubię, kiedy palce poruszają figury. Z reguły mamy lewicowe poglądy, pracujemy przed komputerami, robimy muzyczkę, urządzamy wystawy, chodzimy na manifestacje, piszemy doktoraty albo powieści, jesteśmy grzeczni, empatyczni i finansowo niepodlegli, trochę przeklinamy, przechodzimy przez terapie albo chociaż wiemy, że powinniśmy, nie chcemy się rozmnażać, kochamy kotki i pieski (przynajmniej z reguły). Kochamy kotki i pieski, bo nie muszą uczestniczyć w relacji pracy najemnej. Wszyscy zbliżamy się do trzydziestki albo jesteśmy tuż po niej, zatem na horyzoncie (albo tuż za nim) pierwsze poważne ewaluacje, badania okresowe, chwile cichej, gorzkiej refleksji na zmiętym foteliku, który przytaszczyliśmy kiedyś z sąsiedniej bramy: kim już w tym wieku nie zdążę zostać?

Sportowcem, radykałem. W tym nie ma żadnej tragedii. Tęskno do drugiego ciała, o które można byłoby się w chwilach trwogi ocierać. Z którym można byłoby pod kołderką oglądać infantylne filmy, jeść czipserki i wcale nie czuć się z tym nieswojo. Mam kogoś takiego, ale ciągle za tym kimś tęsknię. Mój brat ostatnio kupił sobie samochód (niezły, używany), na co pomyślałem, że to znak czasów, bo w trzeci krzyż pewnie przyjemniej jest wchodzić z furką niż bez niej. Za dziesięć lat, jak się już najeździ, odziedziczę ją za jakiś bezcen i doprowadzę do zupełnej ruiny.

I akurat ten pomysł bardzo mi się podoba. Czasami ktoś gdzieś wyjeżdża i potem o tym pokrótce opowiada. I odkrywam, że mam do świata coraz więcej pogodnego dystansu: wiem tylko, że jest z nim coraz gorzej. Była niedziela, siedzieliśmy w kawiarni Iluzjonu, przegrałem obydwie partie i byłem z tego dumny: najpierw z kolegą, później z koleżanką. Po powrocie do domu gwałtowna seria pompek. Gloria victis!

Och, wyjadę z tego kraju.

 

61. 

Och, wyjadę, to będzie rozkoszne, wsiądę do samolotu, zapłacę za ślad węglowy, będą mi śpiewać wdzięczne obłoki, wyjadę, bo w tym kraju, któremu mimo wszystko kibicuję, już nic mnie nie dziwi, nic mnie już nie wciąga, nic istotnego nie przychodzi mi do głowy, nic nie wbija w fotel: w tym kraju, któremu wciąż kibicuję, a który złamał mi najpierw nogę, później zaś duszę (sorry), nie potrafię prowadzić życia wewnętrznego, skoro zaś nie jestem w stanie tego robić, to cóż niby począć, wykończyć doktorat? Pisać monumentalne rozprawy o wyższości wyzwolenia nad emancypacją? Powierzać się przegranym partiom szachów? Te i inne pytania. Już niedługo wylecę i wciąż będę trzymał kciuki za ten kraj, dłonie będę trzymał mocno, czaicie, zaciśnięte, jak do bójki.

I opowiem wam co dalej, w stosownej, krótkiej formie.

Ćwiczenia z rezygnacji

To cykl postfelietonów Krzysztofa Sztafy prowadzony na łamach „Małego Formatu". Kliknij, by zobaczyć pozostałe teksty z cyklu.

Krzysztof Sztafa
(ur. 1991), krytyk literacki, publicysta, prozaik. Doktorant w Instytucie Badań Literackich PAN w ramach projektu „Humanistyka cyfrowa”. Publikuje w prasie i internecie. Stały współpracownik „Małego Formatu”. Mieszka w Warszawie.
korekta Andrzej Frączysty
POPRZEDNI

szkic  

O długich ryjach pisarzy

— Łukasz Musiał