Yi Sang
„Kości dziecka", Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2019, s. 160.
Schmutzige Musik!, tak wołali wiedeńscy filharmonicy zmuszani po raz pierwszy do grania „Pietruszki” Strawińskiego. Po dwóch dekadach dekadentyzmu, kiedy to artyści odwoływali się co najwyżej do teologicznej kategorii „nieczystości”, nastąpił etap sztuki „brudnej” i trzeba było to odcierpieć. Brud oczywiście zaistniał w sztuce już wcześniej wraz z powieściami o losie biednych górników czy też rybaków oraz wczesnymi obrazami van Gogha, ale dopiero w drugim dziesięcioleciu XX wieku stał się wartością artystyczną, charakteryzującą nie świat przedstawiony, lecz samo dzieło, jego formę i środki wyrazu. Strawiński był w tym względzie jednym z pierwszych – nawet jeśli dziś postrzegamy jego balety jako nader eleganckie i wesołe, przed I wojną światową były one odbierane jako brzydactwo, te „fałszywe” współbrzmienia, łamane rytmy, nawiązania do kultury jarmarcznej – wszystko to były „istne brudy”. Kiedy kończył w Paryżu swojego „Pietruszkę”, w dalekiej Korei rodził się właśnie Sang Yi[1], obecnie klasyk, podówczas zaś dziwak i outsider, jeden z tych wspaniałych chłopaków, którzy w tamtych czasach i okolicznościach masowo umierali na gruźlicę albo ginęli na wojnie, dzięki czemu nad ich twórczością roztacza się ten urok młodości, bez którego być może już byśmy o nich nie pamiętali, nie przypominali ich sobie.
Yi zmarł na własne życzenie, jako człowiek śmiertelnie chory chciał zrobić karierę w Japonii, która (łagodnie mówiąc) przyjęła go chłodno, co dla gruźlika było tożsame z wyrokiem śmierci. Przypomina się tu los naszych emigrantów typu Hłasko, który też przecież skończył tak, jak skończył, nie ze względów politycznych, lecz ambicjonalnych. Porównań będzie tu więcej, bo przecież nie znając ni w ząb literatury koreańskiej, musiałem sobie tego Sanga jakoś zakotwiczyć, choć jest on zjawiskiem tyleż osobnym, co i wsobnym, pisze tak, jakby żadnej literatury przed nim nie było, ani po nim miało nie być, co nie znaczy zresztą, że jest zjawiskiem absolutnie wyjątkowym, bo nie jest, aczkolwiek ten mój mały tekścik mu się należy.
„Kości dziecka” to wybór spośród jego kilkunastu bodajże opowiadań, ułożony chyba chronologicznie, a w każdym razie tak, by powstała z tego jakaś historia. Do sięgnięcia po tę książkę zachęciła mnie informacja Wydawcy, iż autor popularnej konwencji realistycznej przeciwstawił technikę strumienia świadomości. Sięgnąłem i nic takiego nie zauważyłem, może przez nieuwagę, moim zdaniem jest to po prostu diarystyka przekształcana sukcesywnie w prozę narracyjną za pomocą sygnałów początku i końca, podzielona na kawałki przeznaczone do publikacji. Tak czy inaczej, robi się z tego „mała powieść”, otwarcie autobiograficzna i narcystyczna, mimo tendencji autora do samoupodlenia i autodestrukcji.
Otóż ten młody i niewątpliwie bardzo zdolny pisarz związał się najpierw z poznaną w sanatorium prostytutką, która zniszczyła mu życie, potem zaś (skuszony posiadanym przez nią kompletem dzieł Gorkiego) z intelektualistką, która co prawda życia mu nie uratowała, ale zapewniła nieśmiertelność. Obie te kobiety (występujące zresztą pod rozmaitymi imionami, co dodatkowo komplikuje sprawę[2]) przedstawiane są jako „żony”, można mieć jednak wątpliwości, czy w istocie były jego żonami. Oglądałem kiedyś dokument Ulrike Ottinger o koreańskim ślubie, którego wystawność budziła w reżyserce tyleż zachwyt, co odrazę. U Sanga nie ma mowy o żadnych ślubach ani tym bardziej rozwodach, wydaje się więc, że co najmniej z pierwszą „żoną” żył na kocią łapę. W kleszczach tych dwóch burzliwych związków pozostaje jego egzystencja i twórczość, mało co poza tym go obchodzi, jest bowiem typowym abnegatem, który potrafi tygodniami nie jeść, byleby potem któraś z „żon” nakarmiła go łyżeczką.
Tym, co mnie w twórczości Yi przede wszystkim interesuje, jest jego stosunek do czystości. W pierwszym opowiadaniu („Skrzydła”) pisze:
Żona myje się dwa razy dziennie.
Ja nie myję się wcale.
Są to dwa osobne akapity, mają więc mieć jakąś dodatkową moc (dowiadujemy się ponadto, iż cała jego garderoba składa się ze sztruksowego garnituru, swetra z golfem i majtek, który to ubiór służy mu również za piżamę). W kończących książkę „Ostatnich godzinach” podobny nacisk kładziony jest natomiast na czynności higieniczne dokonywane przez samego autora, który nieustannie myje się, goli, czyści zęby, choć jest już „chodzącym trupem”, cały czas ma nadzieję, że śmierć dopadnie go w trakcie pisania. Dla pierwszej żony czystość należy do obowiązków zawodowych, stąd zapuszczony, śmierdzący mąż funkcjonuje (we własnej fantazji) jako element mocą kontrastu dodatkowo ją oczyszczający. W przypadku drugiej żony na odwrót, czyszczący się natarczywie pisarz chciałby ją tym nieco choćby ubrudzić, uczynić brudniejszą niż on sam.
„Skrzydła” to w ogóle najbardziej kunsztowny utwór w tomie, zarazem też jedyny, któremu możemy przypisać walor „fikcjonalności”. Bohater-narrator konsekwentnie utrzymuje, iż nie wie, jaki jest zawód żony (dopiero w następnym tekście pochwali się, że sam nastręczał jej klientów), przy czym panuje między nimi szczególnego rodzaju ekonomia: żona daje mu część zarobionych pieniędzy, które on jej z kolei oddaje, by móc spędzić z nią noc. Jako biorący jest więc „mężem”, jako dający – „klientem”, wchodzi w obydwie te role jakby nieświadomie, jest to dla niego raczej zagadka niż problem. W pozostałych utworach nie mamy już do czynienia z tego typu kunsztownością, są to raczej „zapisy” niż opowiadania, robione zresztą najzupełniej świadomie jako nowatorskie.
Brud i czystość są tu narzędziami walki, prowadzonej zawsze w złej wierze, wskutek rozczarowania światem jako takim; przekłada się to na kształt formalny tej prozy, a raczej jej totalny bezkształt, bałaganiarstwo, narrację typu brudnego, walczącą z czystymi przebiegami zwykłej prozy realistycznej. Oczywiście, tego rodzaju kontekst pozwala na momenty niesłychanej czystości, których naliczyłem dwa. Pierwszy, pod koniec „Skrzydeł”, gdy opisywane są złote rybki: Były bardzo ładne. I wszystkie takie pełne życia: małe tryskały energią na swój mały sposób, a duże tryskały energią na swój duży sposób. Miło było na nie patrzeć. W majowym słońcu złote rybki rzucały cień na dno akwarium. Ich płetwy przypominały powiewające na wietrze chusteczki. Próbując zliczyć wszystkie płetwy, zastygłem pochylony. Na plecach poczułem miłe ciepło. (Aż miło to było przepisać.) Drugi – gdy bohater „Fantazmatów” po nader wyczerpującej nocy ogląda rosnące w szpitalnym ogrodzie kwiaty, które zresztą zaraz zostają skonfrontowane z leżącymi na trawie strzępami gazy i bandaży.
Brud i czystość są tu narzędziami walki, prowadzonej zawsze w złej wierze, wskutek rozczarowania światem jako takim
Swoją brudną narrację autor woli zresztą określać inaczej, jako oszczędny styl, który zresztą zaraz zostaje zestawiony z przykładami „stylu ozdobnego”: „Elegancka dziewczyna”, „stała na brzegu rzeki, po której spływały ścięte kry”, „usta jej pobladły i przypominały więdnący liść” – jak widać, nie są to zbyt zarąbiste przykłady, widocznie literatura koreańska nie należała wtedy do najlepszych na świecie. Sam Yi mógłby się zdobyć na coś, co by nas bardziej rozśmieszyło, ale wymyślił to, co wymyślił, i jeszcze na dobicie dodał: A jej wstążka trzepotała na wietrze. Tu dochodzimy do meritum, a mianowicie do pytania, czy autor „Kości dziecka” dysponował rzeczywiście literackim talentem. W stosunkowo najbardziej poetyckim fragmencie swojej prozy płetwy rybek porównuje do powiewających na wietrze chusteczek, trudno o większy banał. I tak jest cały czas, jako przykłady swoich głębokich myśli przytacza zdania typu: Mrowisko stanowi przykład szczytowego osiągnięcia ładu i organizacji, a wcześniej częstuje nas mądrościami jeszcze głębszymi: Osobiście jestem głęboko przekonany, że każda kobieta, w mniejszym czy większym stopniu, ma w sobie coś z prostytutki, choć taka myśl ani razu nie przyszła mi do głowy, gdy wypłacałem należność prostytutce. Powiedzmy sobie szczerze: nie był to umysł zbyt głęboki ani też nadmiernie lotny, nie potrafił pisać w obowiązującym stylu, ale z tego właśnie uczynił swój pomysł na literaturę. I za to należą mu się nasze cięgi, przepraszam, wyrazy uznania. Ja w każdym razie temu wzniosłemu duchowi się kłaniam (zwłaszcza że żył tylko 27 lat i nawet jego grób znikł z powierzchni ziemi, zbombardowany przez Amerykanów).
PS. Miały być jeszcze jakieś porównania, ale do nich nie doszło. Zainteresowanych odsyłam do opowiadania Jarosława Klejnberga „Brud” [w tomie „Cud nad Wisłą”, Nowa Ruda 2005]. Bohater tego utworu, Kornel, w brudzie swoim się obnosił, z niego był stworzony, przez niego zaistniały. Jeżeli nawet nie sam Klejnberg, to w każdym razie Kornel jest nową inkarnacją Sanga Yi, co świadczy o tym, że potrzeba takiej twórczości nie ustaje, i zresztą bardzo dobrze.
[1] Wydawca próbuje przeforsować pisownię „Yi Sang”, przy czym, jak informuje tłumaczka, Sang to imię, a Yi to nazwisko, nie widzę więc powodu, by pisać je w odwrotnej (dla nas) kolejności, mimo że wymaga tego gramatyka koreańska, węgierska czy japońska. Jeszcze Polska nie zginęła, pozostańmy więc przy gramatyce polskiej.
[2] Autor w dodatku uwielbia umieszczać w jednym opowiadaniu bohaterów o nader podobnych imionach czy też nazwiskach, np. Sang i Song albo Yim i Yun – ale domyślam się, że dla czytelnika koreańskiego różnią się one tak diametralnie jak dla nas Macierzyński i Matywiecki.
Yi Sang
„Kości dziecka", Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2019, s. 160.
ur. 1967, poeta, prozaik, tłumacz, krytyk literacki i muzyczny, malarz i rysownik. Ukończył filologię polską na Uniwersytecie Jagiellońskim w Krakowie. Laureat nagród: PTWK (1998), Fundacji Kościelskich (1999) i Nagrody Literackiej Gdynia (2008). Ostatnio wydał tom „Metro na Żerań”. Mieszka w Warszawie.