fbpx
Logotyp magazynu Mały Format

Wal­de­mar, mów­cie mu Wal­duś, ma to do sie­bie, że jest z krwi i kości. Kiedy śmie­je się jak kre­tyn, od­sła­nia szkar­łat­ne pod­nie­bie­nie i dziu­rę w szó­st­ce. Przez czoło prze­bie­ga mu pul­su­ją­ca, fio­le­to­wa żyłka. Prze­stań śmiać się jak kre­tyn, mówią do niego głosy, a ja wodzę pal­cem wzdłuż tej żyłki, która za ekra­nem te­le­wi­zo­ra i pod de­li­kat­ną skórą Wal­du­sia wie­dzie żywot dżdżow­ni­cy. Jeśli na ma­kie­cie pla­ne­ty Zie­mia spo­tkam jesz­cze kie­dyś mo­ty­la, będę wie­dział, że do­ra­stał jako pełna ma­rzeń o uciecz­ce dżdżow­ni­ca, któ­rej dzie­ciń­stwo za­my­ka­ło się w czte­rech ścia­nach skóry i płata czo­ło­we­go.

Wal­duś to znaj­da. Pew­ne­go świtu Ha­li­na, jak za­wsze punk­tu­al­nie, za­czę­ła ob­chód po in­ku­ba­to­rach w kli­ni­ce. Nikt nie wie­dział, kto wsa­dził do jed­ne­go z nich tego dziw­ne­go, po­wy­krzy­wia­ne­go no­wo­rod­ka. W ką­ci­ku lekko przy­mru­żo­ne­go oka miał przy­po­mi­na­ją­cą na­rośl zmarszcz­kę. Je­dy­ne do­stęp­ne fakty: nie­mo­ta, wy­gła­dzo­na ry­nien­ka no­so­wa, górna warga cień­sza niż u in­nych no­wo­rod­ków, nie­wiel­ki obwód głowy, brak re­ak­cji na bodź­ce. Świt po świ­cie Ha­li­na kar­mi­ła go kro­plów­ką, cza­sem przy­sta­nę­ła na chwi­lę przy in­ku­ba­to­rze, żeby z tro­ską po­pa­trzeć w jego nie­wiel­kie, sze­ro­ko roz­sta­wio­ne oczy. Tęga pie­lę­gniar­ka bez kon­trak­tu, potem mama, przy in­ku­ba­to­rze znaj­dy, potem Wal­du­sia, to pierw­szy i jeden z nie­wie­lu aktów czu­ło­ści w ży­wo­cie ostat­nie­go chłop­ca z te­le­wi­zji. Słoń­ce wscho­dzi­ło wtedy i za­cho­dzi­ło jesz­cze re­gu­lar­nie, a Ha­li­na, jak zwy­kle punk­tu­al­na, przy­wy­ka­ła do co­dzien­nych spo­tkań z małym znaj­dą, który po­wo­li za­czy­nał re­ago­wać na jej obec­ność. Mi­ja­ły ty­go­dnie, potem mie­sią­ce i za­wsze tylko ten świt jako niemy kon­trakt znaj­dy z tęgą pie­lę­gniar­ką bez kon­trak­tu. Dzień w dzień zie­lo­ne świa­tło kli­ni­ki na­świe­tla­ło nie­spo­koj­nie mio­ta­ją­cą się głów­kę znaj­dy, aż pew­ne­go po­po­łu­dnia Ha­li­na, teraz już mama, wzię­ła nie­mo­tę, teraz już Wal­du­sia, pod pachę jak bo­chen chle­ba i za­nio­sła do ka­mie­ni­cy. W kli­ni­ce nikt o nic nie pytał.

Wal­duś to sa­mot­nik. Poza przy­bra­ną ro­dzi­ną nie ma ni­ko­go. Jako dziec­ko węd­ko­wał sa­mot­nie we wspól­nym dla ca­łe­go pię­tra kiblu i kom­po­no­wał smut­ne mru­czan­ki o zmar­łym przy­ja­cie­lu, któ­re­go nigdy nie było mu dane po­znać. No­stal­gię za to­wa­rzy­szem wy­two­rzy­ły w nim opo­wie­ści o dziec­ku są­sia­dów, które przy­szło na świat osiem lat przed od­na­le­zie­niem Wal­du­sia w in­ku­ba­to­rze. Syn pań­stwa Paź­dzio­chów miał w sobie ponoć ra­dość życia. I to mimo wszyst­kich ży­cio­wych nie­do­god­no­ści, mimo skąp­stwa i zgry­zo­ty ojca Ma­ria­na, mimo na­pa­dów furii matki He­le­ny i mimo pi­jac­kich pie­śni wy­do­by­wa­ją­cych się dniem i nocą ze wspól­ne­go kibla. Bie­gał po ko­ry­ta­rzu z la­taw­cem i darł się wnie­bo­gło­sy ob­wiesz­cza­jąc zgnę­bio­nym świa­tło­wstrę­tem są­sia­dom, że oto staje się sa­mo­lo­tem. Zmarł nagle, po trwa­ją­cej za­le­d­wie kilka ty­go­dni no­wo­two­ro­wej ago­nii. Dia­gno­za: pań­stwa syn od­dy­chał takim, nie innym po­wie­trzem. Tak więc po­zba­wio­ny po­ten­cjal­ne­go przy­ja­cie­la Wal­duś, pa­łę­tał się całe dzie­ciń­stwo pod no­ga­mi do­ro­słych, mru­czał i uda­wał, że ni­ko­go nie sły­szy i nie widzi. Cza­sem tylko od­wie­dzał pana Bocz­ka na gór­nym pię­trze. Ob­że­ra­li się lan­dryn­ka­mi, ale ich ser­decz­ność nie mogła przejść w ko­le­żeń­stwo czy przy­jaźń wobec róż­ni­cy wieku, upo­śle­dze­nia Wal­du­sia, wid­mo­wych wła­ści­wo­ści pana Bocz­ka oraz jego uza­leż­nie­nia od al­ko­ho­lu.

Wal­duś to wię­zień. Matka nie zgo­dzi­ła się na to, żeby cho­dził do szko­ły jak inne dzie­ci. Za bar­dzo bała się, że na­wdy­cha się na ze­wnątrz tego sa­me­go po­wie­trza, co młody Paź­dzioch i umrze w rów­nie dra­ma­tycz­nych oko­licz­no­ściach. Chło­piec do­ra­stał, a pa­ra­no­ja jego matki utrzy­my­wa­ła go pod klo­szem, z któ­re­go or­ga­nicz­nie nie­zdol­ny do buntu mło­dzie­niec nie był w sta­nie się wy­do­stać. Nie miał swo­je­go po­ko­ju, spał za tap­cza­nem w po­ko­ju te­le­wi­zyj­nym i dzień w dzień bu­dził się przed świ­tem, kiedy Ha­li­na wy­cho­dzi­ła do pracy. Przy­rzą­dza­ła mu ka­nap­ki, da­wa­ła cie­płe mleko, mie­rzy­ła go­rącz­kę. A potem zo­sta­wia­ła z ojcem w miesz­ka­niu.

Wal­duś to ofia­ra pro­ta­go­ni­sty. Pro­ta­go­ni­stą jest Fer­dy­nand Kiep­ski, po­stać ulana z kac soków, ubar­wio­na tanią farbą olej­ną z por­tre­tu wą­sa­te­go przod­ka Sar­ma­ty. Za­wsze musi wyjść na jego, wszyst­ko w tym domu i w tej ka­mie­ni­cy musi być o nim. Za­wsze pije wodę mi­ne­ral­ną pro­sto z bu­tel­ki i zo­sta­wia na niej pa­skud­ny po­smak dzień w dzień za­pi­ja­ne­go kaca. To on wy­bie­ra ka­na­ły w te­le­wi­zji i menu obia­do­we na cały ty­dzień. Ka­ba­ret, sport, kieł­ba­sa, a kie­dyś także prze­moc wobec star­szej, scho­ro­wa­nej ko­bie­ty. Fer­dy­nand Kiep­ski nie jest bio­lo­gicz­nym ojcem Wal­du­sia, ale to on, przez rosz­cze­nia pro­ta­go­ni­sty, stwo­rzył jego spo­łecz­ny ava­tar. Wal­duś musi grać głup­ka, wsty­dzić się swo­jej wraż­li­wo­ści. Kiedy był dziec­kiem, Fer­dy­nand obrzy­dzał mu matkę. Wi­dzisz, zo­sta­wia nas sa­mych. Wi­dzisz, to ona nie po­sła­ła cię do szko­ły. Wi­dzisz, wciąż stra­szy mnie ad­wo­ka­tem. Dra­stycz­na scena szpi­ko­wa­nia ob­ra­za­mi z „Me­cha­nicz­nej po­ma­rań­czy” po­wta­rza się u Kiep­skich co­dzien­nie. Tylko Wal­duś ma to do sie­bie, że nie jest w sta­nie wy­ra­zić sprze­ci­wu. Sie­dzi więc jak nie­odrod­ny syn obok swo­je­go ojca pro­ta­go­ni­sty przed te­le­wi­zo­rem OKIL. Kie­dyś chciał go prze­ko­nać, żeby, wbrew matce, mógł wyjść gdzieś poza obręb ka­mie­ni­cy. Fer­dy­nand, kiedy na­cie­szył się już bła­gal­nym za­wo­dze­niem Wal­du­sia, zgo­dził się, aby ten po­grał w piłkę w te­le­wi­zji. Bied­ny chło­piec nie wie­dział, że jego oj­ciec usta­wił mecz.

Wal­duś cier­pi na mi­gre­ny, cho­ro­bę po­sta­ci z krwi i kości ople­cio­nych ukła­dem ner­wo­wym. Kiedy nie może usie­dzieć już przed te­le­wi­zo­rem OKIL, chowa się w sza­fie, żeby snuć ma­rze­nia o wiel­kim wy­bu­chu. Wy­obra­ża sobie, jak ogni­sty grzyb w ułam­ku se­kun­dy usta­na­wia nowe re­gu­ły gry. Cza­sem wije się też na pa­ra­pe­cie, z któ­re­go ma do­stęp do okna. Może stam­tąd ob­ser­wo­wać frag­ment ma­kie­ty z dy­mią­cym ko­mi­nem i ostat­nie­go sta­rusz­ka ze wspo­mnie­niem pol­skiej wsi. Nikt nie do­li­czył się jego wio­sen, bo wio­sen już nie ma. Wszy­scy pa­mię­ta­ją go ta­kie­go, jaki jest teraz: po­marsz­czo­ny gar­bus prze­rzu­ca wi­dła­mi pa­ra­no­je z jed­nej stro­ny śmiet­ni­ka na drugą. 

Wal­duś wy­krzy­wia usta w gry­ma­sie bólu, chwy­ta się za na­pom­po­wa­ną fa­la­mi te­le­wi­zo­ra OKIL głowę. Dzię­ki swo­jej nad­wraż­li­wo­ści na bodź­ce jako je­dy­ny wie, że pro­duk­cja nisz­czy­ciel­skich stru­mie­ni za­trzy­ma się do­pie­ro w mo­men­cie eks­plo­zji ka­mie­ni­cy i za­miesz­ku­ją­cych ją głów. W domu nie ma leków prze­ciw­bó­lo­wych. Wal­duś ob­ser­wu­je wy­bu­cha­ją­ce głowy, sy­pią­cy się sufit, osu­wa­ją­cą się pod­ło­gę. Wy­cho­dzi spod gru­zów i łak­nie.

Wal­duś wcho­dzi na skał­kę usy­pa­ną z gru­zów ka­mie­ni­cy. Zieje szkar­łat­nym pod­nie­bie­niem, przez dziu­rę w szó­st­ce wy­la­tu­je motyl, a śmiech kre­ty­na fa­lo­wo sunie przez ma­kie­tę. NIUCH­NIU­UUU: to ostat­nie zda­nie ostat­nie­go chłop­ca z te­le­wi­zji i potem jest już tylko nie­bez­piecz­ny ruch nieba po pa­le­cie czer­wie­ni. 

Ma­te­usz Gór­niak
uro­dzo­ny w 1996 na Ślą­sku, miesz­ka w Kra­ko­wie. Pu­bli­ko­wał mię­dzy in­ny­mi w „Wa­ka­cie”, „Wi­zjach” i na stro­nie Wy­daw­nic­twa J. Re­da­go­wał „Sto­ne­ra Pol­skie­go”.
POPRZEDNI

recenzja  

...w brud się obrócisz

— Adam Wiedemann

NASTĘPNY

varia proza  

Jak dobrze, gdy można nie zwalniać (...)

— Piotr Janicki