fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Maria Halber

„Przejścia", Staromiejski Dom Kultury, Warszawa 2020.

W naporze politycznie wyczulonych rejestrów najmłodszej poezji polskiej melancholijno-depresyjna figuracja bohaterki Marii Halber wydaje się, trzeba przyznać, nieco przewrotna. Swoją drogą to znamienne, jak bardzo te wspólnotowe, progresywne głosy wchodzą już do poetyckiego mainstreamu, zarówno od strony praktyk twórczych czy języków, do których sięga krytyka, jak i stojącego za nią zaplecza instytucjonalnego. „Przejścia”, wydana niedawno przez SDK debiutancka książka warszawskiej poetki, to zbiór ostrożny wobec domniemanej sprawczości wypowiedzi lirycznej, nieufny względem jej założonego potencjału emancypacyjnego, zdystansowany wobec modelu liryki jako aktywnej współuczestniczki publicznego dyskursu, a przy tym wyciszony i co najmniej niskoenergetyczny.

Punktem odniesienia dla tych wierszy wydaje się raczej silnie zsubiektywizowana erozja świata niż jego produktywna, uniwersalizująca rekompozycja, domagająca się mocnej, literackiej artykulacji. Halber bardziej interesuje podmiotowość w jej słabościach i anachronizmach aniżeli możliwych rewolucyjnych kreacjach. Jeśli autorce blisko do jakiegokolwiek nurtu, byłby on nieodwołalnie ciemny, to dość oczywiste. Ciekawe jednak jest to, że sytuując się na takiej „osobnej” pozycji, Halber wcale nie zrywa związków ze społecznie wyczulonym rejestrem; pisze raczej na jego gruzach, jakby z pozycji straconych szans (na inny świat, na wspólnotę, na sprawczą i aktywną formę podmiotowości). W tym sensie „Przejścia” nie aktualizują żadnego „ludu, który nadchodzi”, nie mnożą też możliwych – dyskursywnych i niedyskursywnych – płaszczyzn odniesienia dla jego hegemonicznej artykulacji. Wręcz przeciwnie, wiersze te wyrastają z wyraźnej i ostatecznie ciekawej kontry wobec takich progresywnych i proklamujących trybów lektury: śledzą raczej czarne scenariusze ich przebiegu, w ramach których wypatrywane ze świecą linie ujścia tracą swoją deterytorializującą właściwość i, proszę wybaczyć, okazują się ślepakami, jak w znamiennym fragmencie wiersza „esc”:

(…) nic mi z tego nie zostało
poza niesmakiem. tyle się miało z tego zdarzyć i nic
nie stało się, tylko ten niesmak uwierał ogromnie
trzy miesiące później od życia do życia nabrzmiałym od ekspatów pociągiem
w drodze niczego nie chciałam, miała naręcze pytań o wartości, o sens
przelotną nadzieję, by w końcu przestać chcieć uciekać

Najciekawsze w debiucie Halber wydaje się właśnie to: ceremonialna wręcz nieprzystawalność do założonych projektów lirycznej emancypacji i ich (nie tak znowu spektakularny) rozkład na planie jedynie rzeczywistego, depresyjnego teraz, które zostało spowite przez „czarne”. Jeśli bowiem – raz jeszcze proszę wybaczyć górnolotność – „dzieje” młodej liryki polskiej rzeczywiście odciskają się najwyraźniej w ciągu wspólnototwórczym i jego społeczno-politycznej implikacji, debiutancka książka Halber osiądzie zapewne gdzieś na ich bocznym torze. Ważne jednak, że nie tyle jako poetycki anachronizm, ile raczej niewygodne, wręcz egzorcyzmowane widmo „klęski rewolucji” oraz tego, co po takiej niespełnionej obietnicy nawiązania wspólnoty zostaje. Nie chodzi zatem o to, że „Przejścia” na poziomie poetyckiego rejestru „po prostu” restytuują przezwyciężoną już dawno temu dychotomię literatury i świata albo języka i rzeczywistości, a raczej o to, że – ustawiając te formalistyczno-egzystencjalne przeciwstawienia na jednej, wspólnej płaszczyźnie wiersza – dowodzą możliwego fiaska kryjącej się za tym wierszem sprawczości.

Chciałbym być dobrze zrozumiany: poetycki temperament „Przejść” mieści się w dośrodkowym, niemalże konfesyjnym tonie, ale nie znaczy to, że autorka izoluje wypowiedź w nowoczesnej bajce autonomii, stawiając albo na ruch autoreferencji, albo na bezruch szczelnego, wsobnego podmiotu. Nie ma w „Przejściach” żadnego kroku wstecz. Język tego tomu, chociaż wyciszony i nieustannie zaświadczający o swojej niemocy, wręcz usilnie skupiony na własnym dogasaniu, bywa też brutalnie dosadny, a czytanie go w zbytniej bliskości z modelami liryki wyznaniowej wydaje się niewystarczalne albo po prostu mało interesujące. Wynika to nie tylko z fasadowości „prywatnych narracji”, czego Halber – jako uważna czytelniczka współczesnej poezji – jest w pełni świadoma. Jak wspominała w 2018 roku w wywiadzie udzielonym przy okazji Połowu Biura Literackiego, którego była finalistką: „nie wierzę w pisanie z dala od siebie i podobnie też nie wierzę w pisanie z dala od świata”. Co jednak zrobić, jeśli mimo wszystko świat ten po kanonadzie przejść wydaje się całościowo „czarny, czernią bezpieczny” („wyobraź sobie”) czyli jakoś resentymentalnie przytulny w swojej bezbarwnej uporczywości? Możliwe, że po powstaniu czeka nas nie rewolucja życia codziennego, a zwykła depra. To punkt zero książki Halber.

Poetycki temperament »Przejść« mieści się w dośrodkowym, niemalże konfesyjnym tonie, ale nie znaczy to, że autorka izoluje wypowiedź w nowoczesnej bajce autonomii

***
Na początku jest proroctwo, oczywiście stosownie mroczne. Już w tekście otwierającym Halber dokonuje zdecydowanej, ale też ryzykownej ekspozycji międzyczasu czy też zawieszenia: to one zdeterminują zasadniczą oś konstrukcyjną jej debiutanckiego tomu. Wiersz „przepowiedziano” kładzie na książce długi, być może nawet nazbyt zobowiązujący cień, z którego trudno się przy dalszej lekturze wydostać: „teraz spowiło czarne, w tym czarnym: kropki / kreski, drobny śnieg. czas? czas zbiegł się”. W punkcie wyjścia nad „Przejściami” rozpościera się zatem atmosfera jakiegoś fatalistycznego determinizmu, poczucie dławiącej dowolności, zawieszanej dyspozycji oraz utraty albo przynajmniej postępującej nieważkości własnego głosu, ginącego wśród „ogromu historii marnych”. Już wiemy, że nie będzie zbyt wesoło: stawką w tej grze stanie się nie tyle odzyskanie wyobraźni czy dochodzenie do jakiejś operacyjnej chociaż zgody na siebie, ile zgoła niespektakularne odtwarzanie realnej grozy życia w jego nieuniknionej skończoności. Wygląda na to, że wypowiedź poetycka – kropki i kreski spowite przez czarne – będzie już tylko ustępować, programowo i konsekwentnie, ale jednocześnie nieskończenie, bez dna, które „jest nie do dotknięcia” („drzewa drążą dziury w ścianie”), jak w wymownej puencie „niebieska (intro/outro)”:

powidok postaci – na opak
a co na złość: wszystko

albo po prostu wszystko co inne
we mnie: nagle blednie. ciszej
i ciszej.

Znamienne, że to wyciszanie i zawijanie głosu, które dokonuje się na przestrzeni całego tomu, nie jest asekurowane i eskapistycznie uszlachetniane w żywiole metafizycznej tęsknoty za utraconym sensem, jak chociażby w projektach Martyny Buliżańskiej czy Urszuli Kulbackiej. To byłoby zbyt proste. Jak wspomniałem wcześniej, na poziomie tak zwanej ontologii wiersza Halber nie czyni ani jednego kroku wstecz: z jednej strony nie konfrontuje czytelnika z „grą w autentyk” czy „liryką maski”, a z drugiej nie poddaje się bez kontroli językowemu flow, nie urządza też pustych przebiegów na całej długości zaświadczanego kryzysu czy tam „cierpienia znaku”. Wręcz przeciwnie: w epoce powszechnej i przechwyconej przez semiokapitalistyczne aparaty ujarzmienia ironii mówiąca u Halber ma bezczelną wręcz odwagę bycia szczerą, mówienia „przez siebie”, przy jednoczesnym zachowaniu dość mocnej dyscypliny formalnej. Wiersze te – raz o konstrukcji anaforyczno-repetytywnej, drugi raz gradacyjno-jukstapozycyjnej – ograniczają przepływ asocjacji w taki sposób, by tworzyć szczelne układy odniesień.

miasto się pręży
miasto się męczy i wciąż sprytnie odradza. jak las. pomniejsze
postacie, kompleksy wspólnot, szepty, szepty, połacie świateł

światełko?
kwadracik, przytulny sześcian, wyobraź sobie: osoby, że dom
że w nim też nas nie ma

(„wyobraź sobie”)

Po nieudanej rewolucji nie ma zatem mowy o żadnym heroicznym, uwznioślającym pocieszeniu i afirmacji wieczności albo ratunku w fantazmatach o źródłach, które przecież „są niecierpliwe”. Mówiąca u Halber zdecydowanie sprzeciwia się tego typu estetyzacji przeczuwanej grozy, która odkłada się na granicy skóry i pozostaje nieuchronnie rzeczywista, wyczuwalna, dotkliwa. Surowa dyscyplina – to samoograniczanie ewokującego żywiołu wiersza przez wyostrzenie konkretnej gradacji obrazów w szczelnym planie wydarzeń – wynika z depresyjnej krawędzi, jaką w „Przejściach” zajmuje słabnący głos podmiotki. Uwięzieni w ciele, jesteśmy grozą, która przejmuje kontrolę w paraliżach sennych:

więc to jest twoje
co wieczór układa cię do snu, zasypiasz w jego objęciach
jeśli kiedyś wyleje się do ziemi, odejdzie (a odejdzie na pewno)
całego weźmie cię ze sobą
całą weźmie cię ze sobą

(„bardzoładne.jpg”)

W tym królestwie międzyczasu „bezkształtne roi się tygodniami odwiedza w snach” („nie ma nie ma nie ma”). Pisze poetka jeszcze w otwierającym „przepowiedziano”: „w kieszeni świstek – losowa przepowiednia: / będziesz już tylko jeździć tramwajem / będziesz już tylko czekać, wypatrywać / czaić się”. Czekać, ale na co? Na jakiś prześwit? Gest, który najbardziej Halber interesuje, swoisty punkt dojścia dla piszącej ręki, urywa się tuż przed momentem upodmiotowienia, w depresyjnym i nieodwołalnym czyśćcu, gdzie wypowiedź poetycka staje się naraz zbędna i konieczna. Zbędna, ponieważ nie ma żadnej transgresywnej mocy, konieczna, uchyla bowiem jednak groźbę całkowitego zniknięcia. Wynikające stąd ponure – albo wręcz widmowe – bycie z ukrycia określa modalność mówiącej, która nie tyle heroicznie zmaga się z własną pojedynczością, projektując jakąś wersję emancypacji, ile raczej uporczywie tematyzuje to obezwładniające czarne spowite nad „teraz”. Pytanie, czy to zabieg autoalienacyjny, wydaje się tylko połowicznie trafne. Nie dziwi przy tym, że w całym zbiorze poetka dowartościowuje krajobrazy wewnętrzne i duszne, zamknięte kompozycje: sypialnie, mieszkania, tramwaje, łazienki na autostradach, widoki za oknem, które kontempluje się ukradkiem, z ukrycia.

Poetka dowartościowuje krajobrazy wewnętrzne i duszne, zamknięte kompozycje: sypialnie, mieszkania, tramwaje, łazienki na autostradach, widoki za oknem

Halber interesują przywołane świstki nie jako „jedynie autentyczne” pozostałości po „sobie”, które mimo wszystko należy za pośrednictwem poezji wywalczyć czy jakoś wygrać, lecz jako okaleczony modus istnienia, jedyny dostępny horyzont poznawczy. Podobnie jak sama mówiąca, świat w „Przejściach” również nie może się w pełni ukonstytuować, zaistnieć poza pojedynczymi fragmentami, urywkami, samplami. Warto dodać, że tom zilustrowany jest postrzępionymi fragmentami map skomponowanymi przez Olę Wasilewską, do których przylegają pojedyncze, rozmazane elementy krajobrazu, zupełnie jakby napięcie między kartografem i przechodniem było już nierozstrzygalne na korzyść którejkolwiek ze stron. Czytamy w drugiej części tekstu otwierającego „przepowiedziano”:

idzie coraz gorzej, przepowiedziano –
przyczaiłam się; z czarnego wyrosło miasto
z miasta: ogrom historii marnych, w jednej z nich
-pstryk, czekanie

w jednej z nich wypatrzysz śnieg.

***
Tytułowe przejścia poetka problematyzuje w dwóch co najmniej krokach: wprzódy jako ciężar przebytych doświadczeń, które nie złożyły się na żaden względnie chociaż integralny projekt siebie (z tekstu „źródła są niecierpliwe”: „leżeć uparcie, wyczekiwać. niech wycieka przez szpary / prześwity – nieszczelności; i którędy najsprawniej, którędy / najmniej ustępliwie? coraz ciszej patrzę, coraz mniej jestem”), po wtóre natomiast jako wynikającą z tego aporetyczną kondycję przechodzenia, krążenia, bezmyślnego kręcenia się wokół własnej osi (z wiersza „[…] drzewa drążą dziury w niebie”: „[…] pomyślałam sobie: to takie proste przecież / niektóre rzeczy są uporczywie odruchowe, innych wolałabym nie tknąć” i w następnej strofie „we mnie też rosła dziura, jej ściany jak żywe mięso / jej dno, jakie dno?”). „Przejścia” kodyfikują serię egzystencjalnych rozczarowań, czyniąc z nich wybrakowany modus istnienia: zdany właśnie na prześwity, dziury i nieszczelności, przez które jakby od niechcenia przepływa – albo raczej sączy się kropelkami – „zbędna i uczciwa” metafora. W przywoływanym tekście „źródła są niecierpliwe”, jednym z niewielu jawnie autotematycznych wierszy tomu, ciekawa wydaje się właściwość wypowiedzenia (a więc własnego głosu) jako wzmiankowanej już niepotrzebnej konieczności. Wygląda na to, że wśród bezczelnie szczerzących się historii „tak prostych / że aż przezroczystych” („niebieska [intro/outro]”) jest ono w stanie dokonywać tylko „maleńkich przesunięć w obrębie rozpracowanych znaczeń” (wiersz „przejścia”) bez naruszania zastałej struktury; to nie żadna semiotyczna partyzantka, tylko niemożność symbolizacji, naraz uporczywa, ale też niezbędna. Powraca też niemożność transgresji, na którą język odpowiada niemalże odruchowo:

kiedy to się stało –
zastępy dni gęsto usianych drobnymi zmianami, szłam przez nie
pod nogi nie patrząc i z początku jeszcze uskarżałam się
bez przekonania słuchałam komend i wdech i wydech szybko zleci
(nie oglądać się za siebie)

zleciało

(„skóra”)

Zbędność i konieczność, przekonanie o niemocy wypowiedzenia i wypowiadanie mimo niezrealizowanych obietnic, jakie być może kiedyś tkwiły w języku i świecie: oto miejsce rejestru Halber. Blednące „inne” w podmiotce z wiersza „Niebieska (intro/outro)” wynika nie tyle z jakiejś przedustawnej awersji do wspólnoty, lecz wyrasta z jej erozji, która już się dokonała. Ciekawie problematyzuje tę kwestię przejmująca „kolejna banalna piosenka o miłości”, gdzie leżąca w łazience podmiotka podczas (prawdopodobnie) próby samobójczej nasłuchuje głosu zza ściany, który mógłby ją ocucić:

tak – jest dobrze, coraz lepiej
ona śpi prawie, śni piosenkę:
ja wstanę przecież, ja wyjdę –
wyjdę na jedno twoje słowo

przecież za żadnym światem
nie tęsknię tak jak za tobą.

Poza wszystkim jest coś prostolinijnie – bez asekuracji powiedzmy, że po prostu „lirycznie” – poruszającego w wierszach Halber, w tych tematyzowanych potokach „zapętlonych zszarzałych poranków, chłodnych szorstkich dni” („[…] miłość jest jeszcze mała jak okruszek”). Może jakaś czułość wobec słabości codziennego życia, z któregośmy wszyscy? Próba pokory po Hölderlinowskim dniu, „świętym i światłym?” Pisze poetka w wierszu „woda”: „jednak mnie nęci wnęka, do głębi kusi żal / szczuć i cucić się nim / umieć być szczelną na takie przejęcia”. Halber jest kronikarką historii marnych.

Maria Halber

„Przejścia", Staromiejski Dom Kultury, Warszawa 2020.

Krzysztof Sztafa
(ur. 1991), krytyk literacki, publicysta, prozaik. Doktorant w Instytucie Badań Literackich PAN w ramach projektu „Humanistyka cyfrowa”. Publikuje w prasie i internecie. Stały współpracownik „Małego Formatu”.
redakcjaJacek Wiaderny
korekta Karolina Wilamowska
POPRZEDNI

recenzja  

Kto nie chce mówić o kapitalizmie, powinien także milczeć o Big Techu

— Jakub Baran

NASTĘPNY

recenzja  

Serdeczne (ko)lekcje

— Joanna Orska