fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Jan Baron

poeta, edytor. Wydał trzy tomy wierszy: „Korekta” (2010), „Układ scalony” (2015), „Psińco” (2020). Współredaktor poetyckiej serii wydawniczej Biblioteki Śląskiej w Katowicach – Ut Pictura Bibliotheca.

Jan Baron

„Psińco", Convivo, Warszawa 2020, s. 38.

Chciałabym zacząć od pytania najprostszego z prostych, mianowicie o to, jaka była historia pisania tej książki. Książki, która porusza tak wiele ważnych wątków, że nawet nie będę próbowała ich poukładać w pierwszym zagajeniu. Pytam, ponieważ wspominałeś mi kiedyś, że to nie była książka-projekt, książka ułożona w głowie i czekająca na wysłowienie, tylko książka „pisana przy okazji”. A jednak wyszedł z tego jeden z najważniejszych tomów poetyckich 2020 roku.

Wszystko zaczęło się od tematu, który nie dawał mi spokoju ‒ od doświadczeń obozowych mojego dziadka i ich wpływu na mój sposób postrzegania świata, funkcjonowania w nim. Ten wątek pojawił się już w „Układzie scalonym”, czyli mojej poprzedniej książce poetyckiej. Czułem potrzebę rozwinięcia tej opowieści. Pierwszy tekst z „Psińca” napisałem w 2015 roku, ostatni ‒ pięć lat później. O pisaniu tej książki myślę nie tyle jako o projekcie realizowanym zgodnie z nakreślonym wcześniej planem, ile jako o procesie. Rzeczy, które miałem na początku ułożone w głowie, podczas pisania uległy kompletnemu przetasowaniu. Pytanie o postpamięć poprowadziło mnie w bardzo różnych kierunkach. Z tego wynika zapewne wielowątkowość, o której wspomniałaś. Oczywiście, miałem pewne założenia wstępne. Przede wszystkim zależało mi na tym, by historia rozpisana na wiersze była w miarę spójna.

I jest niesamowicie spójna, a jednocześnie tak pełna, tak różna, tak dynamiczna… Jedno z ważnych pojęć, które pojawiają się na jej kartach, to „trzecie pokolenie”. Opowiadasz o nieswoich doświadczeniach, które jednak cię ukształtowały. Robisz to jednocześnie w tak piękny, bolesny i przejmujący sposób, że nie chcę zabijać tej rozmowy pytaniem o refleksje dotyczące pamięci transpokoleniowej czy trzeciopokoleniowej reprezentacji, które snują badaczki i badacze Szoah. Zastanawiając się nad tym, co byłoby najważniejszą zasadą organizującą te mikrohistorie twojej rodziny i wielu innych rodzin pomyślałam, że jest to podkręcona do maksymalnych rejestrów troskliwość i o postaci, i o każde słowo, tak cenne i tak mocne w przekazie. To kwestia trudu przekazu, ściśniętego gardła czy przeciwnie strachu, by nie powiedzieć zbyt wiele? Czy może jeszcze czegoś innego?

Ważenie słów wynikało na pewno w jakimś stopniu z obawy przed zawłaszczeniem cudzych traumatycznych doświadczeń. Zdawałem sobie sprawę, że istnieje cienka granica między udzielaniem a narzucaniem głosu bohaterom moich wierszy ‒ babci, dziadkowi. Najuczciwsze wydawało mi się nie relacjonowanie ich przeżyć, ale ukazanie międzypokoleniowej transmisji doświadczeń, postaw, lęków. Mój dziadek, znakomity opowiadacz, chętnie wspominał swoje wojenne perypetie: dezercję z Wehrmachtu i służbę w oddziałach Polskich Sił Zbrojnych w Wielkiej Brytanii, ale był oszczędny w mówieniu o tym, co przeżył jako więzień obozów koncentracyjnych Dachau i Mauthausen-Gusen. Ta powściągliwość w sposób naturalny została odzwierciedlona w książce. Chodziło mi o znalezienie tekstowego odpowiednika dla tego, jak przejawia się trauma ‒ skrywana, przemilczana, a mimo to wszechobecna.

W dzieciństwie dużo czasu spędzałem z babcią i dziadkiem. Przejąłem od nich część zachowań. Na przykład nauczyłem się norwidowskiego szacunku do chleba. Ten kontakt wpłynął na moją wyobraźnię i na to, jakie skojarzenia uruchamiają się w mojej głowie. Czytam Norwida i myślę o głodzie w obozach. Podejrzewam, że moje wyczulenie, pewnie czasem nadmierne, na przejawy totalizmu w codziennym życiu też jest spadkiem po dziadkach. Ważnym doświadczeniem dla mnie była lektura tekstów Giorgia Agambena. Uwagi dotyczące znaczenia Zagłady dla współczesności wydawały mi się trafne i oczywiste. Pewnie niektóre moje wiersze są trochę agambenowskie z ducha. Ale zostawmy może już ten wątek. Nie chciałbym, by „Psińco” było czytane wyłącznie jako książka o przekazywaniu rodzinnych lęków i niepokojów.

To bardzo ciekawe, że mówisz o uczciwości jako najważniejszej postawie literackiej, bo nie chciałabym jej nawet nazywać żadną kategorią. Żadnej reprezentacji, żadnego zaangażowania, po prostu uczciwość. W czym jeszcze ma się ona przejawiać?

Moje pisanie jest w pewnym stopniu oparte ‒ nie ma co ukrywać ‒ na odwoływaniu się do emocji, na grze afektami. I tu pojawiają się oczywiste pokusy: by iść na łatwiznę i zaszantażować czytelnika (piszę o śmierci, obozach, musi cię to poruszyć) albo by skapitalizować nieszczęście ‒ najczęściej cudze. Przed wpadnięciem w te dwie pułapki może częściowo chronić ukazywanie słabości wypowiedzi poetyckiej. Dobrze, jeśli wiersz działa trochę przeciwko sobie, jest siebie niepewny. Mam nadzieję, że takie podejście jest uczciwe.

Ja uważam, że jest. Czyli ta niepewność nie byłaby też strategią retoryczną, a raczej skutkiem ubocznym?

Przygważdżasz mnie, bardzo dobrze. Podważanie pozycji tego, kto mówi w poezji, i osłabianie wiersza są w jakimś stopniu antyretoryczne. Autodekonstrukcja wypowiedzi to zabieg, którego świadomie nie zastosuje polityk ani kaznodzieja, poeta natomiast może się nim posłużyć. Z drugiej strony ‒ wiadomo ‒ ucieczka od retoryki jest niemożliwa. Pisanie zawsze będzie po części wyrachowane, wykalkulowane. To cena, jaką się płaci za przekroczenie pewnego poziomu świadomości warsztatowej. W tym, co mówię, ktoś mógłby dopatrzyć się sprzeczności. Bo jak ma się uczciwość oparta na eksponowaniu słabości poetyckiej do postrzegania tworzenia jako działania perswazyjnego? Pewnie można tu mówić o niezgodności, która jest – tak mi się zdaje – wpisana w poezję.

Dobrze, choć na moje oko widać, jak te resztki wyrachowania rozpuszczają się w żrącym wszystko wstydzie.

Wstyd musiał w którymś z moich wierszy wypłynąć jako motyw, bo to przecież potężna emocja organizująca życie. Można wstydzić się ciała, języka, słabości, uczuć, w końcu też samego wstydu. Ba, są instytucje, które zajmują się zarządzaniem wstydem, wyznaczaniem, czego należy się wstydzić, a czego nie. Wstyd to skuteczne narzędzie dyscyplinujące. Moja babcia, kiedy jako dziecko coś zbroiłem, zwykła mawiać: „wstydź się własnego cienia”. W tym jej powiedzeniu była trafna intuicja, że wstyd może przerosnąć człowieka, zawładnąć nim. Ale wróćmy do poezji. „Nie zamykam drzwi / ale złości mnie gdy wchodzą bez pukania / kiedy piszę. Zasłaniam ręką kartkę / nie chcę żeby widzieli mnie / rozebranego / jak tańczę / jak powoli / wydobywam się z grobu” ‒ to fragment wiersza „Pokój” Wojciecha Bonowicza. Ten obraz jest bardzo bliski mojemu myśleniu o pisaniu ‒ jako o czynności wstydliwej i podejrzanej, a z drugiej strony nieprawdopodobnie wyzwalającej. Rozbieranie się w wierszu, tak to rozumiem, polegałoby nie tyle na konfesyjności czy tabloidowej szczerości, ile na tańcu wyobraźni, którego częścią jest zasłanianie i odsłanianie ja i nie-ja. W tak zwanym prawdziwym życiu w zasadzie nie praktykuję tańca, bo czuję się zażenowany i zawstydzony wyobrażeniem siebie tańczącego. Może dlatego czasami próbuję tańczyć w swoich wierszach.

Muszę jeszcze zapytać o wstydzenie się języka śląskiego, wstydzenie się godki, tych, kierzy godajom, a potem o żal, że się tej godki wyparłeś. Wiersz „Godka”, zamykający tom „Psińco”, jest moim ukochanym, muszę więc go przywołać czytelniczkom w całości.

Przyjdź do mnie, mowo, której się zaparłem
na krakowskiej polonistyce albo jeszcze wcześniej,
kiedy w sklepie zawołałem: mamo, język!

Przyjdź do mnie, godko, twoje słowa są coraz słabszym
ciałem baby Marty. Tam nic już nie ma, tylko serce.

Momentem, który wskazujesz jako przełomowy, jest rozpoczęcie studiów na krakowskiej polonistyce. Wydaje mi się to bardziej niż klarowne ten wstyd jest wstydem klasowym, wstydem za to wszystko, co kryje się w śląskij godce, za nieobecnych ojców z czornymi ramkami wokół oczu, za disco relax w niedziele, za ciężkie słowa, które brzmią co najmniej jak niecenzuralne, za to huczenie-buczenie obecne w języku, które wydaje się brakiem kultury przy śpiewnej polszczyźnie niedostępnych salonów. Tymczasem… na naszych uszach ginie kawał kultury. Parę lat temu studenci z wielkim przekonaniem opowiadali mi, najpewniej przy okazji lektury „Dracha”, że nie znają nikogo, kto mówi po śląsku. Odpowiedziałam im wtedy: A jo? 

A ty?

A jo tyż terozki już godom. Wątek wyrzekania się mowy, a później wracania do niej często pojawia się w śląskich narracjach tożsamościowych. U mnie porzucenie godki wynikało nie z doświadczenia zewnętrznego przymusu, ale z autocenzury. Mit inteligenckiego, artystycznego Krakowa średnio rymował mi się z plebejską śląskością. Masz rację, ukrywanie swojego pochodzenia było podszyte wstydem klasowym, a także chęcią ‒ częstą u przybyszów ‒ wtopienia się, zniknięcia. Mniej więcej w tym czasie, kiedy w Krakowie starałem się, by moja śląskość nie była widoczna ani w słowach, ani w uczynkach, w Katowicach na Wydziale Filologicznym Uniwersytetu Śląskiego rozwijała się śląska szkoła eseju (a może należałoby raczej powiedzieć: szkoła śląskiego eseju). W 2001 roku wyszedł „Nagrobek ciotki Cili” Stefana Szymutki, w 2008 roku ukazały się „Listy z Rzymu” Zbigniewa Kadłubka, a kilka lat później „Lajerman Aleksandra Nawareckiego i „Wobec tradycji. Śląskie szkice oikologiczne” Mariusza Jochemczyka. Mówię o tym dlatego, że te książki są dla mnie bardzo ważne, były impulsem do wyzwolenia się ze śląskiego kompleksu. Zobaczyłem, że nie tylko możliwe jest mówienie po śląsku o Heideggerze, ale że już od dawna język śląski (i ciotka Cila) Heideggerem godają. Gdyby nie te eseistyczne głosy, pewnie nie odważyłbym się snuć swojej śląskiej opowieści w „Psińcu”.

Jan Baron

poeta, edytor. Wydał trzy tomy wierszy: „Korekta” (2010), „Układ scalony” (2015), „Psińco” (2020). Współredaktor poetyckiej serii wydawniczej Biblioteki Śląskiej w Katowicach – Ut Pictura Bibliotheca.

Jan Baron

„Psińco", Convivo, Warszawa 2020, s. 38.

Monika Glosowitz
ur. w 1986 roku, badaczka literatury, działaczka społeczna. Pracuje w Instytucie Literaturoznawstwa Uniwersytetu Śląskiego. Ukończyła uniwersytety w Utrechcie, Grenadzie, Oviedo i Katowicach. W latach 2018–2020 przewodnicząca Rybnickiej Rady Kobiet. W 2019 roku wydała „Maszynerie afektywne. Literackie strategie emancypacji w najnowszej polskiej poezji kobiet” (IBL PAN 2019), za które w 2020 roku otrzymała Poznańską Nagrodę Literacką – Stypendium im. Stanisława Barańczaka.
korekta Karolina Wilamowska
POPRZEDNI

rozmowa  

Na pohybel sprytnym trutniom – ankieta literacka

— Redakcja

NASTĘPNY

szkic  

Zostały nam kantyczki

— Artur Hellich