1. Dlaczego zdecydowałeś/zdecydowałaś/zdecydowaliście się założyć swoje wydawnictwo? Jaką lukę na rynku książki chciałeś/chciałaś/chcieliście wypełnić?
Jacek Bierut, Wydawnictwo J: Odpowiedź może być prosta. Prowadziłem wcześniej z powodzeniem wydawnictwo pod innym szyldem. Z ważnych względów, głównie etycznych, zdecydowałem się tego nie kontynuować. Byłem jednak „po słowie” z autorami i autorkami na wydanie kolejnych książek. Mogłem w zmienionych warunkach nie wywiązać się z tych nieformalnych umów, zrozumieliby, ale zdecydowaliśmy z Różą nie zaprzepaścić lat mojej pracy, wykorzystać doświadczenie, umiejętności, świetnie współpracujący zespół i zacząć wszystko od nowa. I tak zrobiliśmy. To nie było łatwe, ale to była dobra decyzja. Cały zespół przeszedł do wydawnictwa j i ruszyliśmy, już bez tych wiecznych kłód pod nogami i zaskakujących okropnych zdarzeń. Odpowiedź może też nie być aż tak prosta. Ale to już powieść. Nie będę jej na razie streszczał. A czy wypełniamy jakąś lukę na rynku książki? Niejedną. Może najwyraźniej widać tę dotyczącą autorek i autorów dolnośląskich. We Wrocławiu i na Dolnym Śląsku nie było wydawnictw zainteresowanych dobrą literaturą tu powstającą. Ale nie tylko to nami kierowało. Może raczej to, że dobre książki w Polsce wydać najtrudniej. U nas jest odwrotnie. Zatem wypełniamy i tę lukę.
Krzysztof Cieślik, ArtRage: Chyba trochę przypadkiem, bo jak się zgadaliśmy z Michałem, to nie planowaliśmy tego robić na taką skalę, ale potem nie potrafiliśmy się zatrzymać, przez co w drugim roku działalności wypuszczam bodaj osiemnaście tytułów.
Chcielibyśmy wypełnić przede wszystkim taką lukę, która powstała po tym, jak duże wydawnictwa odpuściły piękną obcą. A dokładniej piękną obcą nieanglojęzyczną. Oczywiście do tego mamy różne serie, ale zasadniczo chodzi o to, żeby przynieść polskim czytelnikom to, czego nie przyniosą inni wydawcy. Ja osobiście najbardziej chcę eksplorować literaturę hiszpańskojęzyczną, głównie z Ameryki Południowej, ale nie tylko. Michał głównie zerka w stronę Skandynawii. Ale planujemy wyprawiać się też tam, gdzie nikt się nie wyprawia. Albo prawie nikt.
I bardzo bym chciał przynieść takich klasyków, których u nas nie ma albo którzy kiepsko zafunkcjonowali. Do tej pory udało nam się m.in. ładnie odświeżyć Henry’ego Rotha i wprowadzić Kay Dick. Ale najbardziej zależy mi na takich autorach jak Walter Kempowski czy Juan José Saer. Chciałbym, żeby ktoś mógł się nimi pozachwycać tak jak ja.
Filip Fierek, Wydawnictwo Drzazgi: Luka, o którą często jesteśmy w takich ankietach pytani, oczywiście istnieje. W Polsce ukazuje się wciąż za mało literatury karaibskiej, tajwańskiej, afrykańskiej i tak dalej. Z drugiej strony o żadnej luce nie może być mowy, skoro rocznie na rynek trafia trzydzieści tysięcy tytułów, których nikt potem nie czyta. Jak się określić wobec takiego myślowego paradoksu, polegającego na występowaniu i jednoczesnym braku luki, którą małe oficyny mają zapełniać? To nie nasz kłopot, bo my się od misyjnego dyskursu odżegnujemy. Po prostu lubimy wydawać książki.
Weronika Janeczko, KONTENT: Wydawnictwo założyliśmy po ponad dwóch latach działania fundacji KONTENT. Było nam w fundacji trochę za mało publikowania tylko czasopisma, chcieliśmy jeszcze mocniej zaangażować się w tworzenie obiegu poetyckiego. Przy okazji wydawania kwartalnika poznaliśmy wiele autorek i wielu autorów, towarzyszyliśmy często ich poetyckim debiutom na (wtedy jeszcze) papierze. Zauważyliśmy, że wyróżniające się autorki i autorzy nierzadko bardzo długo czekają na możliwość publikacji w czołowych wydawnictwach poetyckich. Słyszeliśmy też wtedy, że zasadniczo czują się opuszczeni w trakcie procesu wydawniczego, czują, jakby nie mieli na niego wpływu. Postanowiliśmy temu zaradzić i stworzyć nowe wydawnictwo, które nie tylko miało po prostu publikować, ale też zapewniać możliwie jak najlepszą opiekę autorom i autorkom.
Opiekę w kontekście wydawniczym rozumieliśmy i rozumiemy aż do teraz jako możliwie najbardziej zindywidualizowane (tak, to wyświechtane słowo, ale dokładnie o to podejście nam chodzi) podejście do twórców i twórczyń. Na to podejście składa się niemalże całkowity wpływ poety/poetki na wygląd książki (niemalże, bo jednak książka zasadniczo ma kształt książki itp.), możliwość samodzielnego wyboru redaktorów poetyckich czy posiadanie swojej redaktorki prowadzącej cały proces wydawniczy. Dodatkowo w ramach opieki mieści się organizacja spotkań autorskich i – oczywiście – zapewnienie wynagrodzenia, bo – jak wszyscy powinniśmy pamiętać – pisanie wierszy, redakcja wierszy, skład książki z wierszami, korekta wierszy, tworzenie okładki książki z wierszami to praca. Brak aż tak szeroko rozumianej opieki to luka, którą chcieliśmy wypełnić i – mam nadzieję – wypełniamy.
Anna Matysiak, Convivo: Minęło zaledwie osiem lat, a mnie się wydaje, że odpowiedzi jest wiele, a jeśli jedna, to nieprecyzyjna. Pracując dla innych wydawnictw, w tym długo głównie dla Wydawnictw Uniwersytetu Warszawskiego, patrzyłam z bliska na rynek wydawniczy i wiele się nauczyłam. Bardzo mi się to podobało. Wtedy, po pewnych zawirowaniach, wchodziłam w etap formowania się, może szukania własnej drogi albo niszy. Jednocześnie zawsze byłam blisko poezji. Na samym początku myślałam o wąsko zakrojonej, naprawdę bardzo niszowej oficynie nakierowanej na prozę poetycką – wydawało mi się, że takiej chyba jeszcze nie ma. Pierwsze trzy planowane tytuły to była proza poetycka, z tego dwa udało się wydać: „Wpływ jeziora błękitnego” Magdaleny Szozdy i „Mapę zalesienia” Eweliny Krupskiej. Potem jednak drzwi otworzyły się szerzej. Co roku powiększała się liczba tytułów, pojawiły się eseje, potem wybory w serii „111 wierszy”, przekłady. W nowe ścieżki i ich rozgałęzienia wchodziłam dzięki autorom, przyjaciołom; niektórzy z nich wiązali się z Convivo na dłużej, jak Grzegorz Wróblewski czy Leszek Szaruga. Ludzie, których poznawałam, inspirowali mnie, bez tego wydawnictwo nie rozwinęłoby się do takiej postaci, jaką ma dzisiaj. Myślę więc, że decyzja o założeniu wydawnictwa i o jego postaci jest wynikiem różnych impulsów, zbiegów okoliczności i sieciujących procesów.
Konrad Nowacki, Wydawnictwo Cyranka: Chcieliśmy pokazać literaturę uznawaną za niszową trochę szerszej publiczności; uznaliśmy, że potencjał literackich książek, zwłaszcza prozy, bywa niedoceniany przez duże oficyny. Więksi wydawcy zorientowali się już chyba, że porzucili ważną część rynku. Będą tworzyć nowe literackie serie i imprinty. Myślę, że niewiele z tych projektów się powiedzie.
Wydawnictwo Glowbook: W nieistniejącym już czasopiśmie „Lewą Nogą” publikowano lata temu przekłady fragmentów książek takich myślicieli jak Pier Paolo Pasolini, Mike Davis, Giovanni Arrighi. Dzieł tych nigdy nie wydano w Polsce w całości. Zważywszy na ich nieocenioną wartość, w naszych oczach ta luka w polskim rynku wydawniczym była czymś niezrozumiałym, kłuła w oczy, prosiła się o wypełnienie.
Chcieliśmy czytać i omawiać ze znajomymi taką publicystykę społeczno-polityczną, jaka ukazywała się na przykład nakładem Verso Books, lecz nie była ona w Polsce dostępna. Wzięliśmy sprawy w swoje ręce.
Takie zainteresowania poniekąd przełożyły się również na wybór wydawanych przez nas książek z zakresu literatury pięknej. Każda z nich porusza realne, aktualne problemy społeczne. Wierzymy, że każda z nich ma potencjał, by stopniowo zmieniać świat na lepsze (oczywiście tematyka nie jest jedynym kryterium wyboru – zależy nam również na tym, by wydawane przez nas książki były nowatorskie pod względem formy, by ich wartość estetyczna dorównywała tej merytorycznej).
W Glowbooku cenimy książki, które po prostu dobrze się czyta. Lubimy, gdy to, co wartościowe, wyartykułowane zostaje w sposób przystępny (co nie znaczy, że nie może on być wymagający).
Jacek Żebrowski, wydawnictwo papierwdole: a) Znaleźliśmy tanią drukarnię. No tanią, po prostu. Cyfrową. Kolega prowadzi. b) Lukę w literaturze najnowszej – polskiej i niepolskiej i polsko-niepolskiej i w ogóle w każdej. My name is Luka / I live on the second floor.
2. Co stanowi największą trudność w prowadzeniu małej oficyny?
Jacek Bierut, Wydawnictwo J: Czas. To kosztuje bardzo dużo czasu. Konieczność łączenia funkcji. Konieczność liczenia pieniędzy i decydowania, co uda nam się w tych skromnych warunkach opublikować, a na co nie wystarczy i trzeba odmówić Autorom, choć z bólem. Czasochłonne jest też czytanie propozycji wydawniczych, które do nas spływają w ogromnej ilości. Ale wciąż dajemy sobie z tym wszystkim radę.
Krzysztof Cieślik, ArtRage: Hajs i handel. Zawsze jesteśmy, przynajmniej na razie, pod kreską. A z tym handlem to oczywiście mam na myśli dystrybucję. Tutaj nie mamy wielkich szans z wydawcami, którzy mają swoje firmy (np. Empik-GWF-Platon podchodzi pod monopol), ale przede wszystkim z powodu rabatów narzucanych przez dystrybutorów musimy dawać wyższe ceny książek, niż byśmy chcieli. Innymi słowy: największym problemem branży z naszego punktu widzenia jest to, jak duża część pieniędzy trafia do POŚREDNIKA. Nie do nas, nie do tłumaczy, nie do kogoś, kto realnie coś wytwarza i kto się temu jakoś poświęca. No nie powiem, wkurwia mnie to raczej.
Filip Fierek, Wydawnictwo Drzazgi: Rynek książki w Polsce jest tak zepsuty, że nie da się kłopotów małych wydawnictw opisać w jednym zdaniu. Książek jest za dużo, osób czytających za mało, wydawcy płacą dystrybutorom więcej niż połowę ceny okładkowej, a bez dużego kapitału trudno się przebić ze swoimi publikacjami – a to i tak tylko część kłopotów, z którymi codziennie się mierzymy.
Łukasz Kraj, KONTENT: Sądzę, że z perspektywy wydawnictwa KONTENT – a pewnie nie tylko – największą trudność stanowi pozyskiwanie funduszy na działalność. Zajmujemy się wydawnictwem „po godzinach”, a nasze projekty książkowe finansujemy głównie z dotacji i stypendiów, o które każdorazowo ubiegamy się na drodze konkursów. Są to oczywiście źródła ograniczone i niepewne, co utrudnia nam planowanie pracy w dłuższej perspektywie. Z tego powodu mamy wrażenie, że wydajemy mniej książek, niż byśmy chcieli i niż pozwalałyby nam na to nasze siły; wielu propozycjom, które uznajemy za warte publikacji, jesteśmy zmuszeni odmawiać. Oczywiście staramy się jak najbardziej zredukować koszty każdej książki – jeśli to tylko możliwe, wykonując poszczególne prace we własnym zakresie, zamiast zlecać je osobom czy podmiotom zewnętrznym – ale jednocześnie wyznaczyliśmy sobie pewne podstawowe standardy wydawnicze, z których nie chcemy zrezygnować, takie jak stosunkowo wysokie honoraria autorskie.
Anna Matysiak, Convivo: W mojej sytuacji na pewno to, że przy zwiększającej się z roku na rok liczbie tytułów nadal ogarniam większość rzeczy sama. W ostatnich latach dostaję czasem wsparcie mentalne, techniczne czy artystyczne, jednak nadal pozostaję odpowiedzialna za całość procesu wydawniczego, za czynności administracyjne, dystrybucję, promocję, a to i tak nic wobec coraz większej odpowiedzialności za książki i odpowiedzialności wobec czytelników, autorów i tych, którzy licznie przysyłają propozycje wydawnicze, i tak naprawdę tą akurat odpowiedzialnością z nikim nie mogę się podzielić. Muszę podejmować wiele trudnych decyzji, a chciałabym, żebyśmy wszyscy wychodzili z takich sytuacji cało.
Różne etapy procesu wydawniczego są trudne. Gdy zwalniam książkę do druku, a potem gdy przyjeżdża nakład, zawsze jestem bardzo zestresowana, czy mimo tak wielu czytań coś mi jednak nie umknęło, czy odcień okładki będzie taki jak w proofach, czy, czy, czy… Nikt nie podenerwuje się za mnie.
I oczywiście najbrutalniejsza rzecz – pieniądze. Od początku chciałam wszystko finansować sama, co mniej więcej w piątym roku działalności okazało się nie do utrzymania. Korzystam z grantów zagranicznych, dofinansowań miejskich i paru innych form, ale z wyboru nie współpracuję z Instytutem Literatury, a środki ministerialne z Instytutu Książki są dla jednoosobowej działalności niezmiernie trudno dostępne. Nadal jednak większość książek finansuję sama. Wydałam już oszczędności, książki słabo się sprzedają, straty rosną. Moją pracą redaktorską dla innych wydawnictw nie jestem już w stanie tego nadrobić. Trudne jest więc to, że nie wiem, co będzie. A nie chciałabym utracić rzeczy, która daje mi poczucie sensu.
Konrad Nowacki, Wydawnictwo Cyranka: W aspekcie sprzedażowym: rabat, który należy zaoferować dystrybutorom, by włączyli książki do swej oferty. W aspekcie promocyjnym: ograniczona liczba mediów piszących o literaturze i książkach. Ogólnie jest to trudne i ryzykowne. Nie polecamy ludziom o słabych nerwach XD.
Wydawnictwo Glowbook: Zdobywanie doświadczenia – uczymy się na własnych błędach, wydanie każdej kolejnej książki jest dla nas pouczającą lekcją. A ponieważ jesteśmy młodym, nieznanym jeszcze szerokiej grupie osób wydawnictwem, dodatkową trudnością jest trafianie do czytelników, którzy mogą być zainteresowani naszymi publikacjami.
Jacek Żebrowski, wydawnictwo papierwdole: Hajs. Szmal. Flota. Siano. Dziengi. Mamona.
A przede wszystkiem – Babilon.
3. Co przynosi największą przyjemność w prowadzeniu małego wydawnictwa?
Jacek Bierut, Wydawnictwo J: Poza tym wszystkim, co wydaje się oczywiste, lubię pierwszy kontakt z wydaną książką. Lubię ten dotyk, zapach. Lubię ją przeczytać jeszcze raz, już jako zwykły czytelnik. Cieszy mnie, jak widzę efekt zazwyczaj bardzo żmudnej i długiej pracy całego zespołu nad książką. Bardzo lubię wchodzić do magazynu. Nigdzie indziej nie ma takiego zapachu. Lubię widzieć wszystkie wydane przez nas książki razem. To naprawdę świetnie wygląda. Lubię, jak ludzie te książki kupują. Bo to dowód na to, że nasza praca służy czemuś dobremu. Przyjemność sprawia mi też, że nasze książki nie umierają, że po latach od premiery wciąż ktoś je zamawia, czyta. To jest bardzo budujące, że zainteresowanie niektórymi wzrasta dopiero po tym, jak wszystko wokół nich dawno już ucichło. Wszystko to jest bardzo intymne, czasami wręcz sensualne, sama przyjemność.
Krzysztof Cieślik, ArtRage: Niezależność. Ja np. pracowałem w dwóch wydawnictwach i wiem, że nie chciałbym robić wydawnictwa z nikim innym niż Michał. Nie wyobrażam sobie tego. Nie sprawiałoby mi to frajdy, nie mógłbym myśleć tylko w kategoriach „zarobi/nie zarobi”. Albo inaczej: mógłbym, ale nie wiem, po co miałbym to robić. Gdybym miał pracować w dużym wydawnictwie, to wolałbym jednak zająć się czymś innym.
Ale też frajdę sprawiają różne rzeczy w stylu: kontakt z tłumaczami, których akurat w większości znam i z którymi często się przyjaźnię, odzew od czytelników (typu: Cymelia to najlepsza seria na rynku, czekam na każdą nową, albo że ArtRage najlepszy wydawca – to zawsze bardzo, bardzo cieszy), dobre recki książek (zwłaszcza polskich). No mnóstwo rzeczy. O, negocjowanie z agentami, trafienie na jakąś perłę, wiesz, nieznany Chilijczyk, zapoznany Argentyńczyk. Comunicado oficial, gdy ogłaszamy, że coś kupiliśmy. Społeczność, która się wokół nas tworzy. Sytuacje typu „ktoś znany jest naszym fanem”. Sytuacje typu „ktoś mi pisze na priv, że coś jest super”. Raczej nie mam takich dni, żeby coś mi nie sprawiło przynajmniej małej radości. I ciągle coś się dzieje. Tylko wiadomo, wymaga to mnóstwa pracy.
Filip Fierek, Wydawnictwo Drzazgi: Odbiór naszych książek przez publiczność i nagrody oraz nominacje dla osób, które zaczynają u nas przygodę z pisaniem literatury!
Radosław Jurczak, KONTENT: Że tak polecę kliszą marketingową, uśmiechy na twarzach naszych autorów. A tak serio to uśmiechy na twarzach naszych autorów – ponieważ przewagą małego wydawnictwa jest możliwość starannego przygotowania książki dokładnie w taki sposób, jak chciałaby ją widzieć osoba autorska, to efekt końcowy zazwyczaj też daje wszystkim znacznie więcej radości niż w większym wydawnictwie, gdzie być może proces jest sprawny, ale za cenę pewnego ujednolicenia.
Oprócz tego ogromne satysfakcje są jeszcze dwie. Po pierwsze, że daje się wprowadzić na rynek wydawniczy i wypromować pozycje, które inaczej mogłyby mieć spore problemy z ujrzeniem światła dziennego w takim kształcie (często pozycje bardzo wartościowe, ale zwyczajnie nijak niepasujące do profilu większych wydawnictw). Po drugie, jednak pewien rodzaj trochę bezczelnej, a trochę anarchistycznej z ducha satysfakcji, kiedy udaje się przy pomocy dużej ilości dobrych chęci, chałupnictwa i wspólnej darmowej pracy po godzinach zrobić coś zwyczajnie lepiej niż w znacznie większej i bogatszej organizacji.
Anna Matysiak, Convivo: Przyjemność przynosi chyba to, co widziane pod innym kątem stanowi o trudności. Czyli wolność, praca u siebie, poczucie, że wydaję to, co naprawdę chcę wydać. To także poczucie sprawczości – moja praca przynosi pewien realny efekt, który daje komuś radość. Przyjemność wynika też po prostu z wszystkich etapów pracy nad książkami, radość z kontaktu z dobrym tekstem, w kolejnych fazach, gdy książka staje się coraz bardzie realna jako obiekt artystyczny i estetyczny, jako fizyczny przedmiot, jako żywe coś w rękach i przed oczami. Sentymentalnie mogłabym powiedzieć, że to „motyle w brzuchu”. Pracując sama, jestem za każdym razem bardzo blisko książki, kontakt z nią jest totalnie bezpośredni, czasem czuję, że jestem gdzieś wewnątrz niej. Chodzi nie tylko o pracę z tekstem – przez moje ręce realnie przechodzi prawie każdy egzemplarz. Tak raczej nie dzieje się w dużych wydawnictwach.
I bardzo ważne rzecz – fantastyczni ludzie, których poznaję, którzy zaufali mi. Nowe piękne światy. Autorzy, ale także graficy i inni współpracownicy. To jest w ogóle bezcenne.
Konrad Nowacki, Wydawnictwo Cyranka: Publikowanie debiutantów. Mamy kilka sukcesów na tym polu. Może warto wymienić Ishbel Szatrawską, autorkę głośnego dramatu o Hershu Libkinie, której powieść pt. „Toń” ukaże się nakładem Cyranki 4 września i Łukasza Barysa, który za „Kości, które nosisz w kieszeni” otrzymał Paszport „Polityki”.
Wydawnictwo Glowbook: Wyszukiwanie książkowych perełek oraz satysfakcja płynąca z wydania takiej perełki, z ujrzenia wyników pracy szeregu pasjonatów literatury w postaci gotowego egzemplarza, a także z poczucia, że dzielimy się z czytelnikami z Polski tekstami, które są nośnikami idei przypominających, że rzeczywistość społeczna jest znacznie bardziej skomplikowana, niż przedstawiają to media czy inni opiniotwórcy z obu krańców ideologicznego spektrum.
Satysfakcję daje nam również świadomość tego, że nie kierujemy się wyłącznie logiką zarobku, że wydajemy książki niekomercyjne z miejsc niezbyt popularnych na polskim rynku wydawniczym (wydaliśmy/wydamy wkrótce m.in. powieści z Angoli, Argentyny, Armenii, Brazylii, Iranu, Islandii oraz Japonii).
Jacek Żebrowski, wydawnictwo papierwdole: Jeśli się działa kolektywnie, to przyjemnością jest wspólna praca i jej efekty. Nie wiemy jak działają inne wydawnictwa, bo mało to nas obchodzi. Bardziej wzorujemy się na Crass Records albo Industrial Records (jeśli ktoś kojarzy ekipę Throbbing Gristle) lub na innych podobnie efemerycznych inicjatywach z kręgu muzyki/filmu/sztuki.
4. Jaką przewagę mają małe wydawnictwa nad wielkimi graczami rynku książki?
Jacek Bierut, Wydawnictwo J: Nie sądzę, żebyśmy mieli jakąkolwiek przewagę. Może poza tym, że przy wyborze książki do publikacji kierujemy się wyłącznie jej wartością literacką. Czyli wychodzimy z założenia, że książka to jest to, co można znaleźć między jej okładkami. Wielcy gracze celują często w otoczkę i właśnie nad nią pracują. Ale czy to daje nam jakąkolwiek przewagę? Wielcy gracze na pewno tak nie uważają. Ale czy to przyczyna, dla której nigdy nie zostaniemy wielkimi graczami?
Krzysztof Cieślik, ArtRage: Oczywiście taką, że „Wydajemy, co nam się podoba”, jak brzmi najlepsze w branży hasło. Prawda jest taka, że idziemy drogą, którą jakoś tam wytyczył właśnie Karakter. Robimy, rzecz jasna, zupełnie inne rzeczy, ale generalnie o to w tym chodzi. Przewaga jest na przykład taka, że nie muszę patrzeć w excela, zanim złożymy ofertę na jakąś książkę czy kilka książek jednego autora. Wiem, że trochę nie o tym to pytanie, ale przecież reszta jest oczywista, więc nie ma co marnować czasu czytelników. Możemy robić to, co chcemy. Możemy robić to lepiej, bo nie jesteśmy fabryką. Brakuje nam – zostając w tej metaforyce z czasów rewolucji przemysłowej – pary, owszem, bo robimy to w kilka osób, ale z drugiej strony dzięki temu ma to bardzo autorski charakter. U nas proporcje są pewnie takie: 70% tego, co chcemy, 10% z myślą o tym, że na tym zarobimy, 20% z poleceń tłumaczy i ludzi, którym ufamy. Dlatego sugeruję, żeby mówić o tych małych oficynach nie jako o butikowych czy niszowych, ale autorskich. ArtRage to jest wydawnictwo autorskie. GWF czy Znak raczej nie.
Filip Fierek, Wydawnictwo Drzazgi: Duże wydawnictwa masowo produkują książki, a w takich warunkach trudno jest utrzymać autorski charakter oficyny. Mamy nad nimi taką przewagę, że starannie selekcjonujemy tytuły, starannie je wydajemy i starannie promujemy.
Anna Matysiak, Convivo: Częściowo pewnie można by tu powtórzyć rzeczy z poprzedniego pytania. Także elastyczność w działaniu jest taką przewagą. Mogę wydać książkę bardzo szybko, jeśli zajdzie potrzeba. Mogę wejść w spontanicznie zawiązujące się projekty. Mogę w każdej chwili zdecydować się na dołożenie do planu nowej książki. Jeśli będę miała za co. A jeśli nie będę miała, to… też mogę, bo kto mi zabroni. Ryzykuję wszak tylko ja sama. Ale to są chyba sprawy bardzo niewymierne. W tych bardziej wymiernych – raczej przewagi nie ma.
Konrad Nowacki, Wydawnictwo Cyranka: Szybciej podejmują decyzje w sprawie tytułów, które zazwyczaj uważa się za ryzykowne. Nie muszą prowadzić niekończących się, jałowych debat z działami marketingu i sprzedaży.
Zuzanna Sala, KONTENT: Brak stabilności finansowej i choćby jednej wydawniczej połówki etatu ma oczywiście więcej minusów niż plusów, ale tych drugich też można próbować szukać. Przeżycie żadnego z redaktorów wydawnictwa KONTENT nie zależy od tego, ile książek sprzedamy w danym roku – możemy więc zupełnie usunąć problem opłacalności z naszego horyzontu i pozwolić sobie na kilka rzeczy. Pierwszą z nich jest odpowiednie ustalenie priorytetów. Wydajemy mało tytułów rocznie i ograniczamy się do tych, co do których jesteśmy naprawdę przekonani (a przynajmniej większość z nas jest). Pozyskanie funduszy, przeprowadzenie książki przez proces redakcyjny i wydawniczy, a następnie promowanie jej i zadbanie o jej widoczność to bardzo dużo pracy. Jeśli jakiś wydawca ten nakład sił bagatelizuje, to znaczy, że prawdopodobnie zaniedbuje przynajmniej jeden z wymienionych przeze mnie elementów. Tajemnicą poliszynela są rozmaite patologie w naszym poletku: wiemy przecież, że niejedna poważna oficyna poetycka funkcjonuje w na poły self-publishingowym modelu. KONTENT broni się przed nim rękami i nogami – szczerze możemy powiedzieć, że wolelibyśmy zakończyć działanie wydawnictwa, niż zachęcać autorów do dokładania się do swoich książek.
W samym procesie publikacyjnym też możemy sobie pozwolić na wiele. Np. zadbać, aby autorzy mieli decydujące słowo w kwestii okładek, projektów typograficznych książek, tego, czy chcą mieć blurby i czy godzą się na proponowane przez nas źródła finansowania. Możemy traktować debiutantów z dokładnie taką samą powagą, z jaką traktujemy autorów kolejnych książek. Możemy zapraszać do redakcji czy współpracy graficznej te osoby, których temperament twórczy odpowiada poetyckiej osobowości naszych autorów. A z drugiej strony: możemy nie godzić się na fochy czy próby pomiatania, dyktować zasady obustronnego partnerstwa, a nie wzajemnego „wynajmowania się” do czynności pisarskich i wydawniczych. Spotykamy się z poetami i poetkami dlatego, że mamy wspólny cel – jest nim upowszechnienie i dystrybucja poezji, którą uznajemy za wartą czytania. Dlatego też, kiedy tylko możemy sobie na to pozwolić, udostępniamy wydane przez nas książki w wolnym dostępie (zobacz: „(wejście w las)” Pauliny Pidzik, „Różaglon„ Filipa Matwiejczuka, „Największy na świecie drewniany coaster” Patryka Kosendy).
Wydawnictwo Glowbook: Jedyną naszą przewagą jest całkowita wolność. Nie jesteśmy do niczego zmuszani (co bardzo sprzyja kreatywności), nie kierujemy się wyłącznie logiką zarobku, dzięki czemu możemy pozwolić sobie na wybór książek wartościowych, a nie dochodowych (i mamy z tego ogromną frajdę, która dodatkowo nas napędza). Czas pokaże, czy rzeczywiście jest to przewagą – mamy nadzieję, że zostanie to przez czytelników docenione.
Jacek Żebrowski, wydawnictwo papierwdole: Mogą wydawać to, co chcą, a nie to, co muszą (czyli nie to, do czego ich zmusza pewna niewidzialna kończyna).
5. Jakie książki ze swojej oficyny chciałbyś/chciałabyś/chcielibyście polecić czytelniczkom „Małego Formatu”?
Jacek Bierut, Wydawnictwo J: Czytelniczki „Małego Formatu” same potrafią świadomie polecać lektury innym. I robią to świetnie. Ale jeśli miałbym wybrać spośród wielu książek, które wydaliśmy, jedną lub dwie, nie potrafiłbym tego zrobić. Nie wydaliśmy chyba ani jednej złej książki, wręcz przeciwnie, zatem nawet jak ktoś wybierze coś z naszym logo zupełnie przypadkowo, nie będzie żałował. Ale chyba lepiej wybierać świadomie, czyli kierując się prawdziwą potrzebą. Czytelniczkom „Małego Formatu” nie trzeba tego tłumaczyć.
Krzysztof Cieślik, ArtRage: Myślę, że luźno co drugą. Charlesa Yu, Andreę Abreu, Kay Dick, Henry’ego Rotha, Sebastiana Barry’ego, Nonę Fernández, Juana Emara, Jonasa Eikę. Te dwie ostatnie chyba najbardziej pod małoformatowców, co nie? Zwłaszcza Eika, zważywszy na antykapitaluchowy rys. Natomiast jesienią mamy prawie same bangery. Więc z jesiennych: Jon Fosse (zaraz Nobel, dostanie w ciągu trzech lat i potem głupio będzie, że się nie znało), Walter Kempowski (sztos sztosów), Dola de Jong, Marlene Haushofer. A z lżejszych pewnie „Sokół maltański”, zwłaszcza że tłumaczył wspaniały Tomasz S. Gałązka. W przyszłym roku będzie równie dobrze albo i lepiej.
Filip Fierek, Wydawnictwo Drzazgi: „Późne życie” Ingi Iwasiów, „Trąby jerychońskie”„ Uniki Zürn w przekładzie Maryny Ochab oraz Małgorzaty Łukasiewicz i „Niejedno”„ Barbary Woźniak.
Wojciech Kopeć, KONTENT: Najchętniej poleciłbym wszystkie, ale żeby najlepiej pokazać naszą wydawniczą różnorodność, wybieram trzy – „Różaglon” Filipa Matwiejczuka, „PARANOIA BEBOP” Agaty Puwalskiej i „Letnisko” Mateusza Żaboklickiego. O dwóch pierwszych powiedziano już całkiem sporo; dla mnie najciekawsze jest chyba, jak różnie pracują w nich awangardowe języki. Punktem wyjścia w obydwu przypadkach jest poezja Marinettiego, która u Matewiejczuka przekształca się w PRUND, paliwko, prądy, przepływy i różne takie, a u Puwalskiej w kminę o przebodźcowaniu i lękach przed paranoicznym rozszczepieniem i zwielokrotnieniem. U Filipa włoski poeta jest jednym z bohaterów pierwszego wiersza, u Agaty – cichym patronem wiersza wizualnego. Z kolei Żaboklicki na wyobrażonej mapie poetyckiej sytuuje się wobec Marinettiego możliwie najdalej. Jego „Letnisko” to dwadzieścia osiem wierszy pisanych konsekwentnie trzynastozgłoskowcem, Owidiusz i Gałczyński, a także dość rzadka we współczesnej poezji sceneria działkowo-dworkowa. Polecam!
Anna Matysiak, Convivo: Trudno mi coś wybrać. Przeważnie wspomina się najpierw o nowościach, u mnie to „Niebo i jointy” Grzegorza Wróblewskiego, „Konopeum” Szymona Kowalskiego, „Jedyna taka rzeczywistość” Ewy Frączek. Ale w zasadzie godne uwagi są wszystkie książki, na stronie www.convivo.com.pl, w zakładkach, są serie i pozycje poza seriami. Jest ich chyba ponad siedemdziesiąt poza tymi, których nakład jest wyczerpany. Poezja, eseje, przekłady, powieść eksperymentalna, poezja wizualna, chapbooki, książki dla dzieci. O! wiem – książki dla dzieci chciałabym polecić, bo mało kto wie że mam dwie w ofercie, a są świetne!
Konrad Nowacki, Wydawnictwo Cyranka: To może wybierzmy jedną. Przeczytajcie książkę Wiktorii Bieżuńskiej, która w tym roku została nominowana do Nike. Albo nie, dwie: Bo jest jeszcze Krukowski i jego „Mam przeczucie” – nowa szalona powieść o kryptowaluciarzu, który uwierzył w nadchodzący koniec świata.
Wydawnictwo Glowbook: Na wrzesień szykujemy premierę powieści „Krzywym Pługiem”, autorstwa Itamara Vieiry Juniora (w przekładzie Eliasza Chmiela, autora wydanych przez nas „Rozdroży 1999”, które również gorąco polecamy Waszej uwadze). To prawdziwy fenomen. Opowiada historię dwóch sióstr żyjących w interiorze brazylijskiego stanu Bahia, w hacjendzie Água Negra, gdzie rytm życia wyznacza niekiedy bardzo bezlitosny dla nich klimat oraz jarê – religia praktykowana jedynie w regionie Chapady Diamantiny, w której obecne są wpływy wierzeń brazylijskiej ludności rdzennej, spirytyzmu, katolicyzmu oraz, przede wszystkim, candomblé (afrobrazylijskiej religii spokrewnionej z kubańską santeríą i haitańskim voodoo).
Bibiana i Belonizja, córki uzdrowiciela Zeki Kapelusznika, są quilombolas, potomkiniami niewolników kultywującymi ich afrykańskie tradycje. Mieszkają w glinianej lepiance, ponieważ ich wspólnota nie ma prawa do budowania domów murowanych – choć zasiedla te tereny od pokoleń, formalnie należą one do dziedziców obszarników uprzywilejowanych przez normy epoki kolonialnej. Pomimo tego, że żyją w drugiej połowie dwudziestego wieku, warunki ich rolniczej pracy przypominają do złudzenia czasy niewolnictwa.
„Krzywym Pługiem” odmalowuje życie codzienne ich wspólnoty, jej kosmogonię, starcia z suszami oraz powodziami, jej zwyczaje, wieczornice jarê, na których w ciała wiernych wstępują duchy „nieziemskich”, by tańczyć razem ze swymi wyznawcami, ale także na przykład po to, by zmusić starostę do zbudowania szkoły dla miejscowych dzieci. Unaocznia mechanizmy różnych niesprawiedliwości (od przemocy domowej po rasizm strukturalny i współczesne niewolnictwo) oraz to, jak stawiają im czoła połączone niezwykłą siostrzaną więzią Bibiana i Belonizja.
Jacek Żebrowski, wydawnictwo papierwdole: „Księżyc Grzybiarek” Agaty Jabłońskiej, „Nie dla nas szum samochodów” Marcina Szubarczyka i „Nie uciekniesz” Jany Orlovej.