fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Przekleństwo dosłowności

To, że Łukasz Barys postanowił przepisać hit Sally Rooney na wersję pabianicką, nie jest szczególną tajemnicą. Sama zaczęłam w prywatnych rozmowach formułować to rozpoznanie po lekturze jednej trzeciej „Małych pająków” i szybko zorientowałam się, że jest ono mało odkrywcze. Znajomi podsyłali mi mówiące dokładnie to samo recenzje i opinie z lubimyczytać.pl, a nawet skriny z prywatnych konwersacji, świadczące o tym, że masa ludzi – najczęściej niezależnie od siebie – dochodzi do tych samych wniosków. Jednak dopiero kiedy mój kolega sformułował mimochodem tę samą intuicję jedynie na podstawie lektury zajawki wydawniczej ze strony Wydawnictwa Literackiego, zrozumiałam, że przyległość ambicji i poetyki (ale też zasadniczego schematu fabularnego) „Małych pająków” Barysa do „Normalnych ludzi” może być rzeczą tak banalną, jak i kluczową dla zrozumienia, o co w tym wszystkim chodzi.

Barys bowiem perfekcyjnie odpowiada na zamówienia czytelnicze – i to już od debiutu. Zauważano to w dotychczasowej recepcji jego powieści, ale głosy te ginęły jakoś w natłoku afirmacji płynącej ze strony najbardziej mainstreamowych mediów. Żeby wyprzedzić wątpliwości, dodam: tak, jest to zarzut o cynizm. Ale raczej o cynizm projektu literackiego Barysa niż samego pisarza. Nie wydaje mi się, by autor wieczorami zacierał w mroku ręce, niepokojąco chichocząc nad snutym przez siebie planem wykiwania całego pola literackiego. Jednak dysponuje on świetną intuicją, pozwalającą wyczuwać odbiorcze nastroje i wychodzić im naprzeciw.

Ujmując sprawę w ten sposób, żeruję raczej na cudzych rozpoznaniach, niż proponuję własne. Jeśli dobrze zmapowałam recepcję Barysa, pierwszą osobą stawiającą mu zarzut pakowania do twórczości jak największej liczby „ważnych tematów społecznych”, mających zaskarbiać autorowi sympatię gremiów jurorskich, był Krzysztof Szeremeta w podcaście „Nowy Gramofon”. Podobne kwestie podnosił Marcin Bełza, kiedy komentując debiut Barysa, pisał o wrażeniu, że „jest to tekst pisany na zamówienie redakcji «Gazety Wyborczej» lub «Polityki» – «niech nam pisarz pięknie ukaże wszystko to, co tak świetnie wiemy i czym tak bardzo się frasujemy»”. Bank rozbiła jednak ostatecznie Paulina Małochleb we wstępie do recenzji „Małych pająków”, pisząc: „gdybyśmy szukali powieści, która chce się podobać każdemu i poruszać wszystkie tematy – to tak, w tym konkursie Barys zajmuje wysoko punktowane miejsce i ma szanse na tytuł najmilszego uczestnika tego turnusu”.

Te głosy wydają mi się bardzo ciekawe z dwóch powodów. Po pierwsze, przecież nie jest tak, że Barys podoba się każdemu. Owszem, jego debiut zyskał ogromny rozgłos i został wyróżniony Paszportem „Polityki”, ale mimo wszystko podzielił społeczność czytelniczą, zebrał parę kopniaków i nie był jednogłośnie, chóralnie, chwalony. Tym, co drażni recenzentów, jest więc nie tyle to, że Barys faktycznie podoba się wszystkim, ile raczej to, że chce się wszystkim podobać. Uzasadnieniem tych zarzutów nie jest więc odbiór jego powieści, lecz one same – ich zauważalne łaszenie się do czytelnika. Po drugie, fakt, że to pragnienie dogodzenia wszystkim daje się wyczytać z książek, wskazuje na to, że autorowi nie w pełni wychodzi jego realizacja. Marudzącym recenzentom przecież nie dogodził, nie schwytał na swoją wędkę wszystkich odbiorców. Nawet więcej – próbując to robić, wzbudził nieufność. Barys operuje zbyt mocnymi, zbyt dosłownymi i grubo ciosanymi gestami, byśmy mogli za nim intuicyjnie podążać, zawieszając ewentualne wątpliwości.

W kontekście debiutu zauważył to Piotr Sadzik, wskazując na ogólny problem, który – jak sądzę – po pierwszej książce wcale nie zniknął:

Podstawowy problem z narracją Barysa polega jednak na tym, że niekiedy zupełnie bezwiednie mówi się tu słusznymi hasłami. Tendencja ta osiąga apogeum w inkrustujących tekst deklaracjach ideowych powiązanych z sygnałami wrażliwości społecznej autora. Barys wkłada w usta poszczególnych postaci frazy wyglądające jak wypisy z bryku lewicowego zaangażowania.

To przekleństwo dosłowności realizowało się w pierwszych dwóch powieściach („Kościach, które nosisz w kieszeni” i „Jeśli przecięto cię na pół”) za pomocą pierwszoosobowej narracji prowadzonej z perspektywy niedorosłych bohaterów. W ten sposób naiwnie brzmiące, proste frazy (które przy odrobinie dobrej woli można było tłumaczyć próbą naśladowania dziecięcego widzenia świata) przeplatały się z wprost wykładanymi słusznymi analizami historii i relacji społecznych (które już nie sposób było logicznie połączyć z dziecięcym narratorem).

Tak, jest to zarzut o cynizm. Ale raczej o cynizm projektu literackiego Barysa niż samego pisarza

„Małe pająki” są od tej zasady wyjątkiem i wprowadzają u Barysa formalne novum. Autor zrezygnował z łatwo usprawiedliwiających warsztatowe potknięcia rozwiązań, decydując się na narrację personalną. Odpuścił też dotychczas fundacyjną „poetyckość” języka (tak często chwaloną przez recenzentów) i w jej miejsce zaproponował pędzącą fabułę, rozpiętą przez większość powieści między dwoma puntami widzenia: Oli i Tobiasza. Napisał w ten sposób bez wątpienia najlepszą ze wszystkich swoich powieści – próbującą rozgrywać więcej kwestii w działaniach bohaterów, a mniej w deklaracjach narratora. Kluczowe jest tu jednak słowo „próbującą”. „Małe pająki” bynajmniej nie są świadectwem wyleczenia się Barysa z obsesyjnej potrzeby mówienia o wszystkim wprost. Mam jednak nadzieję, że są symptomem przechodzonej kuracji.

Choć więc deklaratywności jest trochę mniej, wciąż stanowi największą wadę pisarstwa autora „Jeśli przecięto cię na pół”. I zdaje się, że to ona – obok zasadniczego schematu fabularnego, opartego na przeciągniętym w czasie romansie osób o różnym statusie materialnym, znajdujących się u progu dorosłości – sprawiła, że wszyscy jak na dłoni zauważyli: Barys chce naśladować „Normalnych ludzi”. Tam, gdzie u Rooney pracowały detale, gesty i niedopowiedzenia, Barys wrzuca wnioski. Niezbyt udolnie naśladując, zbliża się do niezamierzonej parodii.

Terapeutyzowanie klasy

Gdy oglądałam stream z organizowanej przez Dom Literatury w Łodzi dyskusji „Podsumowanie roku 2022 w prozie”, szczególnie zapadła mi w pamięć część rozmowy dotycząca Annie Ernaux. Stało się tak nie tylko dlatego, że prowadzący spotkanie przywoływał opisywane w „Latach” dyskusje o aborcji z lat 60. we Francji, zestawiając je z rzekomym „zapóźnieniem obyczajowym Polski” (zapominając, że w rzeczonym okresie w Polsce – w przeciwieństwie do Francji – aborcja była legalna). Przede wszystkim jednak dlatego, że biorący udział w dyskusji Barys – wypowiadając się jako „reprezentant młodego pokolenia”, a więc chyba i mój, wszak dzielą nas z Barysem raptem trzy lata – podkreślał przystępność i literacką wartość „Bliskich”, widoczną na tle mniej pociągających go „Lat”. Długo myślałam o tej wypowiedzi. Nie mogłam zrozumieć, jak można ten absolutnie zachwycający, szeroko zakrojony i intelektualnie dopracowany projekt totalny, jakim jest odpodmiotowiona autobiografia, w ogóle porównywać do – owszem, świetnie napisanych i unikających popadania w banał, ale jednak – wąskich wyimków z własnej przeszłości. Na dobrą sprawę wciąż nie mogę tego w pełni pojąć. Jednak im dłużej analizuję fakt, że można w taki sposób rozłożyć sympatie do poszczególnych części projektu pisarskiego Ernaux, wydaje mi się, że lepiej rozumiem, w jakich kontekstach i dlaczego Barys posługuje się pojęciem klasy.

W tym nieoczywistym rankingu książek Ernaux przebijają przecież przynajmniej dwie preferencje: przedkładanie opisu fragmentu nad ambicje uchwycenia całości oraz narracji dających się uniwersalizować nad te radykalnie uhistorycznione. Wydaje się, że ta deklaracja  Barysa-czytelnika może coś powiedzieć o Barysie-pisarzu. On sam zresztą zwracał na ten fakt uwagę, mówiąc w czasie dyskusji o „Bliskich”, że „jest to książka, która może być instrukcją obsługi dla moich książek, moich rówieśników i nadchodzących polskich książek o klasowości”. Tym samym powiedział chyba więcej, niż w punkcie wyjścia zamierzał. Zbywając krótkim, niechętnym komentarzem „Lata” i zachwycając się tą Ernaux, która skupia się na detalicznym opisie dynamiki swojej rodziny, Barys wyraźnie naświetlił zarówno własne cele, jak i cele bliskiej mu nowej polskiej prozy, zainspirowanej zwrotem ludowym. Na tym tle wyraźnie widać, że jeśli autorowi „Małych pająków” chodzi o pisarstwo krytyczne społecznie (antykapitalistyczne), to w najbanalniejszym możliwym sensie: oparte na krytyce liberalnego wyobrażenia o podmiocie przez eksplorowanie opisów habitusu.

No dobra – zapytają zniecierpliwieni moim marudzeniem czytelnicy tej recenzji – ale czy tak nie robią wszyscy? Czy ten opis, obejmujący sprowadzenie klasy do habitusu, zafiksowanie się na problemie awansu i autoterapeutyczne mielenie wstydu nieprzystawalności, nie jest adekwatny w stosunku do 90% polskiej prozy (fikcjonalnej i eseistycznej), deklaratywnie odnoszącej się do problemu klasy?

Ano może i jest. Tylko u Barysa ta kapitulacja intelektualna boli szczególnie. W centrum jego zainteresowań literackich nigdy nie znajdował się bowiem czubek własnego nosa. Barys nie poświęcał całych akapitów na opowieści o własnym wstydzie, nie terapeutyzował się na oczach wszystkich, używając klasy jak tożsamościowego gadżetu, nie sprowadzał palety problemów świata do kwestii uznania i widoczności. Wręcz przeciwnie: interesowała go taka prowincja, która wiąże się nie z magią lasu, a z koszmarem dojazdów i wykluczenia komunikacyjnego. Taka bieda, która nie uszlachetnia, ale pcha w kierunku butelki z tanim alkoholem. Taka miłość, która się przeplata z wyzywaniem od kurew. Takie wyzywanie od kurew, które się przeplata z miłością.

W kontekście portretowania tych wszystkich problemów napomykano niekiedy, że Barys ma w swoich powieściach pornografizować biedę. Są to zarzuty w moim przekonaniu kompletnie chybione. Jest u niego przecież zaskakująco dużo czułości wmieszanej w krzywdę i wiele skupienia na tym, co normalne i codzienne. Jestem przy tym gotowa stanąć w ringu z każdym, kto będzie twierdził, że mamy przesyt literatury zajmującej się tymi kwestiami, które bierze na warsztat Barys. Nie mamy. Mamy dość magiczno-sentymentalnej wsi, dość autoanaliz, odczuwamy przesyt nadprodukcją autoetnografów, obserwujących rzeczywistość i historię, ale nie mamy dość Pabianic. Nie mamy przesytu pasztetowej. Nie mamy przesytu seksem w miejscu publicznym nie w ramach eksplorowania kinków, a w ramach braku własnego pokoju.

Mówię teraz rekwizytami, ale wykorzystuję je w roli metonimii. W ujęciu postulatywnym to rozpoznanie brzmiałoby tak: cenię ambicję pisania o zadupiach i sądzę, że polskiej prozie potrzeba poważnej refleksji nad zadupiami. Poważnej, czyli takiej, która uniknie biadolenia nad elektryfikacją wsi à la Wiesław Myśliwski i budowania problematycznych paraleli pomiędzy prawami przyrody a porządkiem społecznym à la Julia Fiedorczuk. Takiej, która bez migania się i bez uproszczeń rozpozna potęgę dramatu narracyjnego w zlikwidowanym połączeniu kolejowym. Problem z Łukaszem Barysem polega właśnie na tym, że w swojej prozie daje sygnały bycia o krok od spełnienia tej ambicji. Kieruje przecież soczewkę narracyjną w odpowiednie miejsca. Tyle że potem przestaje mu się chcieć, kończy powieść przynajmniej o kilka miesięcy za wcześnie, niedopracowaną rzuca nam przed nosy i odpala CS-a.

Mamy dość magiczno-sentymentalnej wsi, dość autoanaliz, odczuwamy przesyt nadprodukcją autoetnografów, obserwujących rzeczywistość i historię, ale nie mamy dość Pabianic

To zatrzymanie refleksji w pół kroku, niedoprowadzanie jej do końca, musi być oczywiście zamierzoną strategią autora. Nie od dziś wiadomo, że precyzja intelektualna dzieła zazwyczaj nie sprzyja jego odbiorowi w mainstreamie. Najpoczytniejszymi z ambitnych powieści są te, które co prawda wysyłają ideologiczne sygnały, ale zarazem nie wpisują ich w żadną konkretną tradycję myślową. To właśnie ten styl zatrzymywania-się-w-pół-kroku sprawia, że metafizykę Tokarczuk można czytać a to w wariancie miękko katolickim, a to zodiakarskim – dla każdego coś dobrego. Jeśli autor będzie pilnie trzymał się postanowienia milknięcia w pół zdania, może podobać się zarówno redakcji „Polityki”, jak i „Stonera Polskiego”. To bardzo sprytna strategia i kto nigdy nie dał się na nią złapać, niech pierwszy rzuci kamieniem (ja po kamień nawet nie sięgam – łapię się na to regularnie)[i].

To, że Barys odmawia wykonania pewnej koniecznej pracy intelektualnej – i nie mam tu na myśli zawalenia powieści intertekstami czy tkania jej z wysokoteoretycznych inspiracji, a po prostu przemyślenie konstytutywnych dla narracji kwestii – szczególnie widoczne jest w autotematycznym wątku „Małych pająków”. Tobiasz, ironicznie sportretowany niespełniony, pretensjonalny wanna-be-pisarz zostaje w zasadzie przez osmozę „uświadomionym lewicowcem” szafującym na prawo i lewo politycznymi bon motami. Po prostu odpowiednio długo słuchał podobnych twierdzeń przy piwku lub kawce w krakowskim środowisku literackim, więc mu się na dobre wdrukowały. Od tej pory może sprowadzać do ponadindywidualnych kwestii każdy swój życiowy nieogar. Nic sobie przy tym nie robi z własnej śmieszności – płytki słownik krytyczno-polityczny służy mu po prostu za emocjonalny mechanizm obronny; nie zadaje sobie nawet trudu, by go podbudować odpowiednimi lekturami.

Barys za pomocą tego bohatera obśmiewa wielkomiejską lewiczkę i choć na ogólnym poziomie koncept jest spójny i zasadniczo udany, ta krytyka razi powierzchownością. Nie sposób z opowieści o Tobiaszu wyciągnąć wniosek wychodzący dalej niż do bólu zgrane śmieszki z samozwańczych radykałów sączących sojowe latte, którzy w zderzeniu z prawdziwym życiem chowają głowę w piach. Nie żebym na bazowym poziomie nie sympatyzowała z tym rozpoznaniem – problem jednak w tym, że Barys z tych obrazków nie wyciąga niemal żadnych wniosków. A jeśli już wyciąga, to są to wnioski kierujące nas w stronę pytania o doświadczenie. Cała narracja ciąży ku takiemu przedstawieniu Tobiasza, które ma sprawić, żebyśmy – jako czytelnicy – mieli mniejszy problem z tym, że nigdy nie podjął wysiłku zrozumienia mechanizmów, o których z takim zapałem się wypowiada, niż z tym, że nigdy nie doświadczył na własnej skórze najtrudniejszych reperkusji tych mechanizmów. Innymi słowy: Tobiasz ma nam się wydawać śmieszny nie dlatego, że co chwilę coś tam mruczy o klasie robotniczej, nie przeczytawszy nawet pierwszego tomu „Kapitału”, ale dlatego, że sam nie zapierdala po zajęciach w gastro czy choćby na bezpłatnym stażu prawniczym i przez to nie jest w stanie poczuć na własnej skórze, na czym polega wyzysk. Barysa nie interesuje rozumienie, interesuje go doświadczanie. Nie interesują go struktury, interesują go odczucia.

W tym sensie klasa ma u niego wymiar czysto terapeutyczny – jest narzędziem do przyglądania się indywidualnym losom i wzruszeniom, narzędziem tłumaczącym zawiłości relacji międzyludzkich i różnic w zakresie kompetencji emocjonalnej. I to są rzecz jasna wszystko bardzo ciekawe tematy – kiedy jednak stają się jedynymi stawkami refleksji nad klasą (a to bez wątpienia przypadek „Małych pająków” Barysa), nie możemy w ogóle mówić o krytycznym potencjale tej twórczości. Wręcz przeciwnie: to aktywne odpolitycznianie problemu wyzysku, wysiłek na rzecz przedstawiania klasy jako jednej z wielu różnych tożsamości; to obsesyjne powtarzanie terminów „kapitał symboliczny”, „kapitał kulturowy”, „kapitał sraki i owaki”, nie dla zniuansowania obrazu, ale po to, żebyśmy wszyscy zapomnieli, co w puncie wyjścia znaczyło bezdopełniaczowe słowo „kapitał”.

No dobrze, ale czy to aby na pewno nie za ostra ocena sytuacji? Po co od razu te mocne słowa, skoro sama zauważyłaś, że Barys jest tak blisko realizowania tych najistotniejszych ambicji prozy zadupia? Przecież możemy mówić o omsknięciach, błędach wymagających korekty, niefortunnych przesunięciach akcentów… – zniecierpliwieni marudzeniem czytelnicy recenzji, będący tak naprawdę tylko głosem w mojej głowie, znów się odzywają. Ale teraz również fakty przeczą ich wątpliwościom. Dlatego, że cały wątek fabularny dotyczący relacji między polityczną świadomością a pisarskimi ambicjami Tobiasza służy w „Małych pająkach” do postawienia pytania, które sprowadza wszystko do tożsamości – pytania o to, komu i w jakich warunkach wolno zabierać głos.

Historia leci tak: Tobiasz cały czas opowiada w egzaltowanym trybie o swoich ambicjach pisarskich (wszystkim oprócz osób, na których z pewnością nie zrobią one wrażenia – tu zwłaszcza: swoim rodzicom). Pisze chyba głównie dlatego, że chce zostać pisarzem. Łączy te ambicje z fantazjami o byciu docenionym, prowadzeniu kawiarnianego życia w wielkim mieście i obcowaniu z całym tym anturażem uwspółcześnionej bohemy. Jego partnerka-z-przerwami, Ola, też ma ambicje twórcze, ale się nimi zanadto nie chwali. Sprowadzają się one wszak do dość skromnego projektu przepisania i rozwinięcia pamiętnika własnej prababki, na którego realizację bohaterka może sobie pozwolić w wolnych chwilach: przed i po pracy, w przerwach między obowiązkami. Jej dążenia są przy tym motywowane nie tyle chęcią bycia kimś (tu: pisarką), ile raczej chęcią opowiedzenia czegoś (tu: historii kobiet z własnej rodziny). Nietrudno się domyślić, jak kończą się obie te historie: okazuje się, że motywacja wewnętrzna służy jakości literackiej, zaś zewnętrzna (kierowana potrzebą czucia się docenionym) – je niszczy. No i fajnie, nie byłoby tu się z czym kłócić. Gdyby nie zaserwowane nam przez Barysa uzasadnienie tego wszystkiego.

A jest nim magiczna kategoria, pojawiająca się tak w „Małych pająkach”, jak i w wywiadach z autorem; termin mający stanowić klucz do udanej literatury; miernik artystycznej i emocjonalnej dojrzałości, mianowicie: autentyczność. Ola osiąga sukces, gdyż jest autentyczna, Tobiasz ma problemy z autentycznością, bo próbuje opisać kwestie, których ledwie dotknął. Nie doświadczył wystarczająco mocno świata i dlatego wpada w narcystyczny wir – jego ambicje literackie nie mogą się zrealizować, gdyż nagina kark w celu zaspokojenia fantazji swoich wyobrażonych (lub istniejących, ale równie odklejonych, jak on sam) czytelników, zamiast pochylić się z uwagą nad prawdziwym doświadczeniem. Te wnioski zostały wprost wyartykułowane w wątpliwościach Oli dotyczących projektu powieści Tobiasza:

A może uważała, że Tobiasz po prostu nie powinien pisać na takie tematy? Jako człowiek, który z życiem biednych ludzi i Pawłem Frątczakiem nie ma nic wspólnego? Bo czy kiedykolwiek zainteresował się problemami dziadka? Czy miał takie problemy jak jego dziadek i pozostali bohaterowie opowiadań, mieszkający podobno w Kociołkach? [podkreślenie moje – Z. S.]

Barys zdaje się nie widzieć różnicy między „zainteresowaniem się problemami dziadka” a byciem jak dziadek. O dziadku ma prawo pisać ten, kto żywota dziadka doświadczył na własnej skórze, kto prowadzi analogiczne do niego życie. W przeciwnym razie, jak twierdzi Barys, nie będzie w stanie go zrozumieć (jeśli ktoś spodziewa się, że w tym miejscu przesadzam, niech porówna to rozpoznanie z wątkiem Oli i jej stosunku do historii własnej prababki). Nie muszę chyba tłumaczyć, że te prawa są szersze i aplikują się do biedy, nierówności, wyzysku, struktury klasowej.

Barysa nie interesuje rozumienie, interesuje go doświadczanie. Nie interesują go struktury, interesują go odczucia

Kiedy doświadczanie miesza się z rozumieniem, nie sposób nie popaść w odmęty refleksji nad tym, komu wolno zabierać głos w jakiej sprawie. I odpowiedź na to pytanie zawsze jest u Barysa szokująco prosta. Bohaterowie dzielą się na tych, którzy opowiadają tak naprawdę własne historie i własne odczucia oraz na tych, którzy powinni się zamknąć, sprawdzić swój przywilej i przejść przyspieszony kurs empatycznych kręgów czułości. Logiczną konsekwencją tego toku myślowego jest oskarżenie chłopca z bogatszej pabianickiej rodziny, który postanowił pisać o żyjącym w nędzy dziadku, o kulturowe zawłaszczenie. Te słowa oczywiście u Barysa nie padają – nic w tym dziwnego, przecież naraziłby się nimi na śmieszność. Warto jednak pamiętać, że właśnie ta śmieszność jest konieczną konsekwencją prowadzonych przez niego w opisany sposób wątków.

Jeśli zasadzająca się na detalach, ale mająca jednak solidną podbudowę analizy klasowej powieść Sally Rooney była u nas bestsellerem, to „Małe pająki” Łukasza Barysa są smutną wersją odpowiedzi na pytanie „dlaczego?”. Ta spłycona politycznie, oparta na wprost deklarowanych przesunięciach emocjonalnych opowieść ma zaskakująco niewiele do powiedzenia o świecie. Mówi jednak to i owo o popularnych oczekiwaniach czytelniczych związanych z literaturą krytyczną i zaangażowaną. „Awans”, „habitus” i „wstyd klasowy” to nowe wersje smaków słony karmel lub mango. Rynek rozpoznał, co się żre, podrzuca nam wszystkie możliwe słodkości w tych smakach. Napełniamy sobie nimi teraz brzuszki, jak napełnia się brzuszki zakupami zrobionymi za kapitał symboliczny. Żeby nas tylko od tego wszystkiego nie rozbolały.

 

[i] Niedopracowanie Barysa ma jeszcze jeden wymiar, który jedynie tu zaznaczę. Autor dał się bowiem wciągnąć w rynkowe wymagania wydawnicze i uległ im bez większego oporu. Oczywiście jako młody prozaik nie miał zapewne mocnej pozycji negocjacyjnej i trudno dziwić się podjętym przez niego decyzjom – nie sądzę jednak, by wychodziły mu one na dobre. Całą historię widzę tak: Barys dostał szansę zadebiutowania w Cyrance i odniósł spektakularny sukces, więc wydawca z pewnością chciał kuć żelazo póki gorące. Podpisał zatem kolejną umowę, tym razem zmuszającą autora do szybkiego ukończenia książki. Wszystko więc działo się w trybie sprinterskim. Zakładam, że kiedy po drugiej powieści przed Barysem otworzyła się okazja na intratny transfer do Wydawnictwa Literackiego, musiał zaakceptować plus minus wszystkie proponowane warunki umowy – w tym harmonogram prac. Jeśli mam rację w tych spekulacjach, to nie czerpię z niej satysfakcji. Uważam bowiem, że każda książka Barysa jest literacko lepsza od poprzedniej – kto wie, jak mogłyby się udać, gdyby nie splot  niesprzyjających warunków rynkowych i niezbyt dobrych decyzji autora.

Łukasz Barys „Małe pająki”, Wydawnictwo Literackie 2024, s. 419.

Zuzanna Sala
doktorantka Szkoły Doktorskiej Nauk Humanistycznych Uniwersytetu Jagiellońskiego w ramach programu literaturoznawstwo. Redaktorka kwartalnika literackiego „KONTENT”, współzałożycielka fundacji o tej samej nazwie. Publikowała teksty krytyczne w „Odrze”, „Nowej Dekadzie Krakowskiej”, „biBLiotece”, „ArtPapierze”, „Wakacie”, „Wizjach”.
redakcjaBarbara Rojek
korekta Lidia Nowak

Łukasz Barys „Małe pająki”, Wydawnictwo Literackie 2024, s. 419.

POPRZEDNI

recenzja  

„Historia” i „dzieje” pracy, czyli jak uśpić czytelniczki

— Stefan Bieńkowski

NASTĘPNY

recenzja  

Bezradność pamięci

— Alicja Bagińska