Nauka oraz szkolnictwo wyższe w Europie konsekwentnie przekształcają się w parakomercyjne usługi nauczania i prowadzenia badań. Pomysły legislacyjne, takie jak proces boloński czy doskonałość naukowa, czynią pole akademickie miejscem indywidualnej rywalizacji badaczy, podporządkowanej logice gromadzenia punktów, grantów i publikacji oraz masowej certyfikacji studentów, tresowanych pod późnokapitalistyczny rynek pracy. Historyczne idee uniwersytetu jako poszukiwania prawdy i kultywowania społeczności, która wspólnie podejmuje się tego zadania, w praktyce stają się marginalne. Nie inaczej jest w polskiej akademii, która wprowadza zachodnią kompetetywność i tempo pracy – do tego jeszcze za nadwiślańskie stawki.
Gdzie jest opresja, tam pojawia się opór. Różne stany uniwersyteckie w III RP próbowały wyrazić sprzeciw wobec tych zachodzących procesów, ale najmocniej i najżywiej buntowali się studentki i studenci. Polska historia ruchów studenckich jest całkiem długa i bogata – sięga ona czasów Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej. To odpowiednio długa perspektywa czasowa, by móc sensownie postawić pytanie o to, co ruchy studenckie już osiągnęły i jakie osiągnięcia są jeszcze przed nim.
Kiedy Barbara Kudrycka obejmowała tekę ministry nauki z postulatem częściowej odpłatności studiów wyższych w 2008 roku, pierwsze bunty były jeszcze niemrawe. Z czasem mobilizacja studencka zaczęła się zmieniać. Wraz z powstawaniem kolejnych ruchów coraz liczniejsi studenci i studentki angażowali się w demokratyczne życie uniwersytetu: podejmowali krytykę współczesnej organizacji akademii w Polsce, stawiali opór zmianom prawnym przeprowadzanym w duchu parametryzacji i komodyfikacji kształcenia oraz nauki, a jednocześnie próbowali zmieniać wewnętrzne porządki ustrojowe uniwersytetu. Naturę i zakres tych zmian pokazujemy w rozmowie Moniki Helak, dawnej aktywistki studenckiej Uniwersytetu Zaangażowanego (UZ), ruchu powstałego w Warszawie w 2015 roku, oraz Gabrieli Wilczyńskiej, przedstawicielki studentek i studentów zrzeszonych w młodzieżowych strukturach Inicjatywy Pracowniczej (IP), odpowiedzialnych za skuteczną obronę publicznych akademików przed prywatyzacją w latach 2022-2024.
Monika Helak: Kiedy środowisko Uniwersytetu Zaangażowanego dopiero się formowało, głównym aktywem studenckim byli przedstawiciele oficjalnych organów samorządu. Często podejmowali oni decyzje bez szerokich konsultacji i uzgodnienia z „szeregowymi” osobami studenckimi, w związku z czym niekoniecznie odzwierciedlały one stanowisko rzeszy studenckiej. Zdarzało się nawet, że samorządy nie podejmowały dyskusji z władzami na temat nieprzyjaznych regulaminów, mimo że dysponowali możliwością zablokowania wielu działań wymierzonych przeciwko studentom. Mówiąc oględnie, można powiedzieć, że dla wielu samorządowców stołki i dobre relacje z rektorami czy dziekanami były ważniejsze niż interesy ich kolegów i koleżanek z roku czy kierunku. Uniwersytet Zaangażowany powstał w dużej mierze w odpowiedzi na tę inercję i alienację formalnych władz studenckich. Naszym podstawowym tematem była reforma regulaminu studiów na Uniwersytecie Warszawskim, która m.in. wprowadzała odpłatność za opóźnienia w obronie pracy magisterskiej. Wokół tej sprawy udało się zgromadzić, w zależności od szacunków i momentu ruchu, od dwustu do pięciuset osób (licząc według frekwencji podczas naszych demonstracji) – w tym około sto regularnie aktywnych.
Sam protest w związku z regulaminem miał miejsce w okolicach marca-kwietnia 2015 roku. Przegrane głosowanie odbyło się w maju, ale ruch studencki w swojej efemerycznej formie przetrwał aż do okolic 2018 roku. Trudno powiedzieć, żeby działania UZ kulminowały w jakimś jednym, punktowym wydarzeniu. Chyba nasze losy potoczyły się po prostu typowym scenariuszem dla takiego rodzaju zaangażowania, jakie przypadło nam w udziale, czyli nowego „ruchu protestu” – rozproszyliśmy się. Większość z nas, kiedy UZ powstawał, była blisko końca studiów, mieliśmy problemy z sukcesją i nasza zbiorowa działalność rozmywała się wraz ze stopniowym odchodzeniem członków aktywu po obronach dyplomów. Istniało zresztą napięcie między intensywnością zaangażowania politycznego na studiach i koniecznością uzyskania dyplomu w jakimś rozsądnym terminie, np. dyktowanym czasowością uzyskiwanego wsparcia materialnego. W oczach części naszych krytyków UZ walczył o luksus beztroskiego „bujania się” na uczelni latami, przeciwstawianego rozsądnym i zdyscyplinowanym studentom, rzetelnie wywiązującym się z obowiązków i gotowym ruszyć z kopyta na rynek pracy. Nasz kolektyw też był zresztą zróżnicowany pod względem sytuacji życiowej na tym polu, niemniej wszyscy zgadzaliśmy się, że końca czasu studiów nie należy przyspieszać pod kapitalistyczny dyktat i że studenci powinni mieć komfort uczyć się tak długo, jak tego potrzebują.
Oczywiście, część z nas pozostaje ze sobą dalej w kontakcie, bo z tego doświadczenia powstało wiele przyjaźni, grupek i par, ale jest to już bardziej rozsiane i istnieje na zasadzie powiązań towarzyskich niezwiązanych z jakąkolwiek społeczną czy polityczną działalnością. Jeśli ktoś się później angażował w ruchy studenckie czy jakikolwiek inny aktywizm, to już na własną rękę.
Niewątpliwie szczyt działalności UZ przypadł na lata 2015-16. A jak to wyglądało w waszym przypadku? Wasza słynna okupacja akademika Jowita przy Uniwersytecie im. Adama Mickiewicza w Poznaniu i ogólnopolska mobilizacja osób studenckich wokół kryzysu mieszkaniowego i spraw socjalnych zaczęła się od założenia grupy na Facebooku, które też było ważnym narzędziem dla UZ-u.
Gabriela Wilczyńska: W naszym związku mamy historię zrzeszania studentów sięgającą roku 2007, więc możemy powiedzieć, że zawsze odstawaliśmy od tradycyjnych związków zawodowych. Z formuły koła młodzieżowego skorzystaliśmy pierwszy raz w roku 2020 i to wtedy zaczęliśmy szukać sposobów na działanie skupione na materialnych warunkach życia młodego pokolenia. I faktycznie, tak jak mówisz, po niekrótkich dyskusjach dotyczących wejścia na uczelnie założyliśmy otwartą grupę „Studia bez pustego portfela” i zaczęliśmy ankietować studentów. Obecnie jako studenci doświadczamy izolacji, jesteśmy zatomizowani. Pamiętamy nauczanie zdalne, spora część interakcji społecznych przeniosła się do sieci, co wiąże się z pewnymi trudnościami, bo jesteśmy grupą zupełnie odzwyczajoną od bezpośredniego współżycia społecznego, rozmów na żywo itd. Staramy się prezentować jakąś alternatywę, również pod kątem kultury studenckiej i postrzegania uczelni jako czegoś więcej niż korporacyjna praca w modelu 9-5. Zwalczanie, przeciwdziałanie tej bierności, w której uwięziła nas pandemia, jest sporym wyzwaniem.
Obecnie jako studenci doświadczamy izolacji, jesteśmy zatomizowani
Również widzimy pewien absurd tego, że im intensywniej angażujesz się politycznie, tym trudniej jest trzymać terminy i uczyć się w spokoju. Jednak dla nas uniwersytet musi być żywy, musi być polityczny. Nie da się rozdzielić tych dwóch rzeczy. Zapał, inicjatywność, tzw. robienie polityki i wychodzenia poza ciasne ramy, narzucane nam przez system szkolnictwa wyższego, nadają zdobywaniu wiedzy sens.
Od początku kontrowersją było to, że jesteśmy zrzeszeni w tej konkretnej formie, to znaczy w związku zawodowym. Władze rektorskie i państwowe zawsze uciekają się do tego argumentu, podważają w ten sposób naszą obecność i stosowność naszych działań. My napieramy z drugiej strony: studentki to też ludzie pracy, a monopol na reprezentację nie powinien istnieć. Fakt, że to związek, a nie inna struktura, jest dla nas bardzo ważny. Czy Uniwersytet Zaangażowany był formalną strukturą? Kogo reprezentowaliście?
Monika Helak: Zanim odpowiem na te pytania, krótka uwaga: odnoszę wrażenie, że w tych antycznych czasach około 2015 roku udało nam się jeszcze zahaczyć o ostatnie lata względnej niewinności cyfrowego zaangażowania społecznego (było to raptem kilka lat po arabskiej wiośnie). To właśnie dzięki internetowi inicjator(k)om protestu udało się przełamać mur między oficjalnymi przekazami władz rektorskich i samorządowych (które niestety mówiły jednym głosem) a bezpośrednim dostępem do samych osób studiujących na UW. To było kluczowe dla tego środowiska: oddolność. Chcieliśmy reprezentować, a pewnie bardziej – symbolizować – zwykłych studentów, pozbawionych dostępu do władzy i rzetelnej informacji.
Niezrzeszeni studenci często wykazywali zainteresowanie sprawą regulaminu studiów, mimo że wydawała się nudną, zawikłaną kwestią prawną, i udawało się ich mobilizować – najpierw wokół internetowej petycji pod hasłem Uniwersytet to nie firma, później przy okazji kolportażu jej papierowej wersji, a wreszcie podczas posiedzeń Parlamentu Studentów UW. Był on organem odpowiedzialnym za wydanie wiążącej opinii studenckiej ws. nowego projektu regulaminu. Zarówno ówczesny rektor Marcin Pałys, jak i asystujący mu samorządowcy zapalczywie atakowali nasze prawo do wypowiedzi, szyderczo pytając „a kto to jest Uniwersytet Zaangażowany?” albo licytując się na to, ilu studentów popiera naszą petycję, a ilu – rzecz jasna czysto formalnie – reprezentuje studencki samorząd. Myślę, że byliśmy pierwszym ruchem, który sproblematyzował parlamentaryzm w akademii. Wskazywaliśmy, że formalni reprezentanci często są opieszali i niezdecydowani, a niekiedy nawet skorumpowani w swoich działaniach i nie potrafią lub nie chcą stawiać się władzom, kiedy te wprowadzają zmiany kosztem własnych studentów oraz studentek. Bardzo długo kluczowym kanałem wewnętrznej i zewnętrznej komunikacji była odpowiednio grupa na Facebooku oraz profil Uniwersytetu Zaangażowanego. Oczywiście, to był tylko początek, bo później kluczowe (i najbardziej widowiskowe) działania odbywały się już na żywo. Organizowaliśmy demonstracje, akcje miejskie, performensy, konferencje prasowe, wystąpienia w mediach… Podobnie u was: okupacja Jowity i inne działania ruchów studenckich w ramach IP była tak naprawdę zwieńczeniem wielu działań na zapleczu związkowo-studenckim. Czy możesz opowiedzieć, jak wyglądała organizacja na tych wczesnych etapach?
Gabriela Wilczyńska: Zależy, co nazywamy wczesnymi etapami. Można mówić o 2021 roku i pierwszych rozmowach na temat warunków studiowania, albo o pierwszych informacjach na temat sprzedaży Jowity. Jak opisuję w publikacji „Jowita zostaje. Historii 10 dni ruchu studenckiego (a konkretnie w tekście „Wspólna sprawa: ogólnopolskie działania prowadzące do okupacji”), ta droga była naprawdę wyboista. Każdy z nas wiedział, ile kosztuje studiowanie i rozmawiał na ten temat z rówieśnikami, ale te rozmowy pozostawały w sferze prywatnej. Prawdziwym wyzwaniem było przełamanie przekonania, że taki stan rzeczy jest normalny i wpisany w doświadczenie studiowania. Dużo mówimy o tym, jak bardzo to doświadczenie studiowania zmieniło się na przestrzeni dekad. Zdegradowanie infrastruktury socjalnej uczelni wyższych jest faktem i obserwujemy to na przykładzie nieistniejących stołówek. Wytwarza się tu jakiś sojusz międzypokoleniowy, bo starsze pokolenia rozumieją wagę akademika, stołówki, inicjatyw studenckich i kultury studenckiej.
Działania na uczelniach rozpoczynaliśmy od rozpisywania ankiet studenckich i tworzenia otwartych grup na Facebooku. Prawdziwy rozpęd miał miejsce w związku z ogłoszeniem sprzedaży Jowity. To oznaczało szereg spotkań otwartych, dyskusji, pism, wniosków o udostępnienie informacji publicznej. Ważnym nośnikiem tych działań był pierwszy numer „Alarmu Studenckiego”, naszej studenckiej gazety. Ogólnie można powiedzieć, że przyjęliśmy strategie stosowane przez związek na terenie zakładów pracy, ale zaadaptowaliśmy je do uczelni. Podczas kolportażu gazet i ulotek dochodziło do wielu rozmów, które pozwalały nam wybadać grunt na konkretnych wydziałach i uczelniach, poszerzaliśmy grono odbiorców, zwiększaliśmy swoją widoczność i rekrutowaliśmy nowych członków. To rzeczy, z których nie zrezygnowaliśmy do dziś.
Przyjęliśmy strategie stosowane przez związek na terenie zakładów pracy, ale zaadaptowaliśmy je do uczelni
Monika Helak: Cieszę się, że wspominasz stołówki – na UW to był jeden z naszych postulatów socjalnych. W ogóle było tak, że wielu z nas aspirowało do tego, by dociążyć tę nogę „socjalną” naszych postulatów. W początkowej fazie jednak najmocniej wybrzmiewała potrzeba demokratyzacji i równego dostępu do władzy. Kwestie socjalne częściej pojawiały się w działaniach późniejszych, popularyzatorsko-kampanijnych, akcjach miejskich, w działalności samorządowej, gdzie mieliśmy też swoich reprezentantów i sympatyczki, a także podczas konsultacji społecznych na UW, które pod naszym wpływem zaczęły być wreszcie przez władze organizowane. Wtedy aktyw organizował się na rzecz polepszenia jakości pomocy dla osób z niepełnosprawnościami czy w kryzysie zdrowia psychicznego, na rzecz ustanowienia stołówki z prawdziwego zdarzenia i ogólnie uczynienia przestrzeni kampusu przyjazną ekonomicznie dla osób studiujących. Ponadto sprzeciw wobec regulaminu był też argumentowany ekonomicznie – akcentowaliśmy, że dodatkowe opłaty za jakiekolwiek konieczne czynności administracyjne niesprawiedliwie obciążają studentów i studentki, którzy już wtedy zmuszeni byli pracować, by się utrzymać w Warszawie.
Niemniej, prawda jest taka, że jako zbiorowość nie byliśmy w tę sprawę aż tak mocno zaangażowani jak w demokratyzację, bo większość z nas o tych sprawach socjalnych mówiła nie do końca w swoim imieniu. Oczywiście, wszystkim nam by było łatwiej, gdybyśmy mieli porządną stołówkę uniwersytecką czy darmową, wysokojakościową ochronę zdrowia, ale jednak większość UZ-u to były pięknoduchy z Warszawy albo osoby, które było po prostu stać na opłacenie lokum mieszkaniowego. Rekrutowaliśmy się z takich kierunków jak socjologia, filozofia, kulturoznawstwo, prawo, Kolegium MISH… Tu też powstawał problem energo- i czasochłonności naszego działania: wiecowanie i wielogodzinne seminaryjne dyskusje – a to były nasze podstawowe formy – są ostatecznie ekonomicznie wykluczające dla tych, którzy muszą pracować, by móc studiować. Myślę, że to też przyczyniało się do mimowolnej i powolnej, ale jednak postępującej marginalizacji tematów socjalnych (i ich największych w UZ-e stronników), przynajmniej w porównaniu do pozostałej części naszej agendy. To by nas pewnie faktycznie upodabniało do tej francuskiej kontrkultury lat 60. spod hasła „Żądajmy niemożliwego” (które swoją drogą UZ-owcy pożyczali niejednokrotnie na własny użytek). Czy u was też wystąpiły takie problemy? Kto – w sensie pochodzenia klasowego, środowiska społeczno-geograficznego – angażował się w działania kół młodych w IP?
Gabriela Wilczyńska: W naszej organizacji, tak jak w każdej, są różne poziomy zaangażowania. Najbardziej zaangażowani stają się ci zdyscyplinowani, z mocnym ugruntowaniem politycznym, gotowi do poświęcenia setek godzin, priorytetyzujący wspólny interes i dobro grupy, a nie jednostek. To grono od wewnątrz nie jest jednolite. Znajdziemy też w naszych szeregach osoby dobrze usytuowane i oczywiście wiąże się to z wewnętrznymi tarciami, bo upolityczniona młodzież z dobrych domów ma swoje ograniczenia.
Co do zależności: wyzwania związane ze studiowaniem są prawdziwą katorgą dla tych z nas, którzy przyjechali na studia z mniejszych miejscowości, bez akademickiej historii w swoich rodzinach. Wnoszenie tej perspektywy migracji wewnętrznej jest niezbędne. Ważne, że zrzeszamy osoby, których te problemy socjalne faktycznie dotyczą. To brzmi banalnie, jednak dzięki obserwacji różnych grup politycznych jesteśmy świadomi, że stanowi to problem w różnych środowiskach. Nie ma tu miejsca na spełnianie osobistych, politycznych ambicji i na takie kwestie jesteśmy wyczuleni.
Monika Helak: Możesz rozwinąć kwestię zabezpieczenia się przed politycznymi ambicjami? Ciekawi mnie to, bo w UZ-ecie toczyliśmy na ten temat zażarte dyskusje w kontekście etyki metod działania. Część z nas działała równolegle w samorządach, nieraz z dużymi sukcesami, i chciała zmieniać system „od środka”, a część wychodziła z tradycji anarchistycznych i konsekwentnej kontestacji tej formy zaangażowania jako nieuchronnie narażonej na korupcję. Nie doszliśmy do konkluzji, może poza jedną: UZ nie będzie startował w żadnych wyborach samorządowych, ale jeśli ktoś z nas miał taką chęć, to mógł się do UZ-etowych, żółto-czarnych barw, jak najbardziej przyznawać. Jeszcze przez parę lat mieliśmy swoich kandydatów i reprezentantów w samorządach na wydziałach, w Parlamencie Studentów UW czy też wśród elektorów studenckich, którzy współwybierali kolejnego rektora – w 2016 roku udało nam się doprowadzić nawet do wskazania naszego kandydata w tych wyborach, ale niestety nie podjął on rękawicy. Trzeba przyznać, że spora część UZ-etu uznawała te działania za podejrzane i wolała trzymać się oddolnych metod.
Gabriela Wilczyńska: Jesteśmy po wielu dyskusjach w naszym gronie, gdzie omawialiśmy nasze strategie działania na uczelni. Powiedzieliśmy kategoryczne „nie” próbom entryzmu jako organizacja. Nie przeszkadza nam, że ktoś działa w swoim wydziałowym samorządzie, ale jesteśmy świadomi, że na uniwersytecie wszystko jest polityczne. W związku z tym nie dopuszczamy do sytuacji, w której działacz po odklepaniu szychty z czarno-czerwoną flagą idzie na posiedzenie samorządu wydziałowego i tam swobodnie uczestniczy w gierkach samorządowych. Musi być konsekwencja. Jeśli chodzi o popieranie któregoś z kandydatów na rektorów czy prorektorów – nie udzielamy takiego poparcia, nigdy. Ewentualnie możemy z aprobatą przyjąć jakąś decyzję, ale cenimy tę niezależność. Analogicznie, wszelkie partie polityczne czy inicjatywy z ambicjami partyjnymi traktujemy z dystansem.
Monika Helak: Ruchy studenckie często są malowniczym, medialnym zjawiskiem – to chyba jest istotna część powabu takich inicjatyw i pewnie ich potencjalnego sukcesu. Wokół nas w momencie rozpoczęcia działań momentalnie zgromadziły się liczne środowiska intelektualne, przede wszystkim lewicowe, i inne akademickie ruchy protestu (na przykład Komitet Kryzysowy Humanistyki Polskiej), deklarujące poparcie, oferujące swój czas i wkład w prowadzone przez nas seminaria samokształceniowe czy wydarzenia otwarte. UZ był z pewnością dzięki temu bardzo żywą organizacją intelektualnie. Prowadziliśmy sporo debat metapolitycznych i filozoficznych, o sensie i celach naszego działania, także w kontekście szerszej lewicowej agendy. Z drugiej strony te wydarzenia potrafiły nas wewnętrznie polaryzować. Kilka razy zdemobilizowaliśmy się w kwestii konkretnych, wcześniej uzgodnionych akcji na UW z inspiracji perorujących na naszych seminariach marksistowskich teoretyków, którzy chcieli nas zradykalizować i sugerowali, że nasze działania są zbyt przyczynkarskie albo niemożliwe do wykonania w istniejących strukturach. Często osoby te nie uwzględniały, jak dużo czasu i wysiłku kosztuje nas wypracowanie praktyki i wynegocjowanie sposobu działania pomimo istniejących wewnętrznych różnic – i że jednak w polityce najważniejsze jest to, żeby ją robić. Ci doktorzy i profesorowie wychodzili ze spotkań zadowoleni z siebie, ale to my zostawaliśmy potem sami z koniecznością podjęcia na nowo wielogodzinnych dyskusji dotyczących tego, co robić – i oczywiście z tą praktyką do wykonania.
Gabriela Wilczyńska: W Kole Młodych na pewno można mówić o poparciu ze strony starszych akademików i wykładowców, jednak jest to wsparcie powierzchowne i deklaratywne. W mniejszości przypadków to wsparcie oznacza realne działanie, pojawienie się gdzieś, regularne wstawianie się za naszymi postulatami i działaniami. Wśród starszych związkowców widzę dwa trendy: pierwszy, czyli zachwyt nad tym, że młode pokolenie się zrzesza tak szybko i operuje na takich pojęciach, jak „my”. Słyszymy, że „gdy oni byli w naszym wieku, to tylko chcieli zapierdalać w pracy i dostać wypłatę”, nie były im w głowie związki. Jest więc duma i nadzieja na przyszłość. Istnieje też druga tendencja, o której nie sposób nie wspomnieć, czyli lęk dotychczasowych liderów, że „przyjdą studenciaki i nas obalą, co oni wiedzą o pracy”. Czyli klasyczne, neoliberalne myślenie na temat studiowania oraz organizacji i przeciwstawianie dwóch grup przeciwko sobie. To chyba naturalny proces. Swoją drogą, w Inicjatywie Pracowniczej zakładano studenckie komisje już w 2007 roku. Były to m.in. Racibórz i Gorzów.
A nasza codzienność w kołach młodych to przede wszystkim masa spotkań, rozmów, ustaleń i planowania. Żeby wiedzieć, co robić, analizujemy uczelniane i rządowe dokumenty. To wymaga czasu. Praca organizacyjna towarzyszy nam na co dzień — bo trzeba zorganizować spotkanie, stworzyć gazetę, napisać ulotkę, rozstawić się na wydziale, rozmawiać z innymi studentkami. Kładziemy nacisk na współpracę między kołami w skali ogólnopolskiej. Tylko dzięki temu jesteśmy w stanie działać tak skutecznie i intensywnie. Przede wszystkim działalność nie kończy się po zakończeniu zebrania, towarzyszy ci na co dzień, dzień w dzień. Między spotkaniami wykonuje się najwięcej pracy, często tej niewidocznej. Zawsze trzeba coś napisać, komuś odpisać, coś opisać, uporządkować, a dodatkowo z uwagi na charakter organizacji dochodzą do tego zadania wychodzące poza uczelnię, związane z działalnością związkową. Sama wspomniałaś wcześniej o waszym lewicowym otoczeniu – czy takie były wasze motywacje polityczne?
Monka Helak: Większość z nas przyznawała się do lewicowych poglądów. Wcześniej wspomniałyśmy o dyskusjach wokół metod działania. Kolejnym z takich sporów była inkluzywność światopoglądowa i to, czy chcemy definiować się jako ruch lewicowy. To nas odróżniało chociażby od wspierającego nas wielokrotnie Komitetu Kryzysowego Humanistyki Polskiej (z którym też zresztą byłam związana), zrzeszającego pracowników naukowych i administracyjnych uczelni w całej Polsce – tam założenie było takie, że zarówno pisowiec, jak i razemowiec byli w organizacji mile widziani, jeśli podzielali podstawowe wartości i cele KKHP. Tymczasem UZ bardzo mocno zdefiniował się światopoglądowo. To też była kwestia środowiskowa – w dużej mierze składali się na tę organizację ludzie z tych samych kierunków humanistyczno-społecznych oraz „znajomi znajomych”. Duża część z nas głosowała na świeżo powstałą partię Razem, angażowała się na rzecz osób uchodźczych czy popierała ruch #MeToo i Strajk Kobiet. Oczywiście, wiele osób przyciągnęły nasze konkretne postulaty, sformułowane przy okazji protestu przeciwko regulaminowi studiów, ale koniec końców my po prostu bardzo chcieliśmy zrobić lewicową studencką rewoltę. Uniwersytet Zaangażowany był także ruchem tożsamościowym, na dobre i na złe.
A jak u was wygląda zaangażowanie w kwestie kulturowe? Inicjatywa Pracownicza oficjalnie deklaruje poparcie dla sprawy równości kobiet i mężczyzn, nawiązujecie także współpracę z działaczami i działaczkami związkowymi w Ukrainie. Czy w kołach młodych też angażujecie się na tych polach?
Uniwersytet Zaangażowany był także ruchem tożsamościowym, na dobre i na złe
Gabriela Wilczyńska: Tak, bierzemy udział w ogólnozwiązkowych działaniach, takich jak Socjalny Kongres Kobiet, mamy wiele międzynarodowych kontaktów studenckich. Jesteśmy też częścią międzynarodowej sieci Universities at War. Jest to dla nas oczywiste dlatego, że to po prostu nieodłączna część polityki Inicjatywy Pracowniczej: zaangażowanie społeczne i perspektywa globalna. Z tym zastrzeżeniem, że jesteśmy wyczuleni na to, żeby to nie stało się naszym jedynym polem działania. W Polsce jest wiele grup zajmujących się tematami okołoprogresywnymi, młodych związkowców jest mniej.
Monika Helak: Myślę, że działalność związkowa w Polsce jest po prostu trudniejsza niż inne formy zaangażowania politycznego. Największe zwycięstwo UZ-etu miało miejsce na polu kulturowym, co jest trochę ironiczne, biorąc pod uwagę, że na początku tym wymiarem nie zajmowaliśmy się w ogóle. To też pokazuje, jak bardzo kluczowe mogą się okazać różne „organiczne” ciążenia, wynikające z tego, co mimowolnie wnosimy do ruchu, choć wcale tego nie planujemy – to, no i oczywiście duch czasów. W 2016 roku bardzo aktywne na polu publicznym było Ordo Iuris i fundacja ta agresywnie pchała agendę ultrakonserwatywnej radykalizacji praw reprodukcyjnych. W ramach tych kampanii sprowadzili do Polski antyaborcyjną fundamentalistkę Rebekę Kissling i zorganizowali jej tournée po różnych polskich uczelniach, w tym na UW. Te wydarzenia były czysto polityczną, bezczelną prawacką agitacją, ale podówczas, w początkach PiS-owskiego rządu, nie było żadnego oporu. Same uniwersytety są zresztą prowadzone przez konformistów, chowających głowię w piasek w obliczu jakichkolwiek polaryzacji czy kontrowersji. Wtedy to właśnie my jako ruch studencki zmobilizowaliśmy się i, po pierwsze, zadeklarowaliśmy poparcie dla postulatów ruchu #MeToo, a po drugie – sformułowaliśmy krytykę antynaukowości tego wydarzenia. Zorganizowaliśmy dużą demonstrację, wystąpienia medialne, przychodziło do nas wielu dziennikarzy i polityków – ówczesna rozpoznawalność Ordo Iuris nadała nośność także naszej krytyce, dzięki czemu nasz protest okazał się skuteczny. Ważnym czynnikiem było też to, że demonstracje rozlały się na inne ośrodki akademickie, co stanowiło wtedy ewenement. Rektorzy, nie chcąc mieć na swoich podwórkach kłopotliwych dyskusji, w których musieliby zająć jakieś stanowisko, skorzystali z argumentu nienaukowości tych agitacji i masowo odwoływali wydarzenia z udziałem Kissling.
Oczywiście, użyliśmy tego argumentu instrumentalnie, bo było dla nas jasne, że uniwersytet jest nie tylko miejscem nauki, ale też prowadzenia sporów politycznych czy krzewienia życia kulturalnego, w różnych jego formach – i oficjalnie, i na korytarzach między wykładami. Ważniejsze było jednak wtedy, żeby dać fundamentalistom odpór – obecność na uczelniach to jednak są punkty do wiarygodności i prestiżu. I tak jak regulamin jednoznacznie przegraliśmy, tak tę obronę wygraliśmy. A co według ciebie przesądziło o sukcesie obrony Jowity?
Gabriela Wilczyńska: Nowość metody, czyli okupacja akademika. Ogólnie nie jest to odkrywcze działanie, ale po 1989 roku używane tak rzadko, że czynnik szoku był zdecydowanie po naszej stronie. Dotychczas akademiki prywatyzowano, zamykano po cichu, z przyzwoleniem społeczności. To był przełom. Byliśmy naprawdę zwarci wewnętrznie, to było wycieńczające 10 dni, bez dyscypliny nie doszłoby to do skutku. Wewnętrzna organizacja procesu, podział zadań, poczucie obowiązku – to były niezbędne rzeczy. Jesteśmy świadomi, że zewnętrzne warunki były też na naszą rękę, tzn. zaprzysiężenie nowego rządu, który wykorzystał szansę na wspaniałą zagrywkę PR-ową. Co śmieszne, dzisiaj walczymy z tym samym ministerstwem, które w grudniu próbowało się do nas uśmiechać.
Monika Helak: Ciekawe, że wciąż działa ten efekt nowości. Przed wami okupację zastosował jeszcze Akademicki Komitet Protestacyjny, który zawiązał się z okazji procedowania Ustawy 2.0 w 2018 roku i też rozlał się na kilka ośrodków akademickich. Na UW okupowany był wtedy budynek rektoratu i wśród okupujących znalazło się też sporo UZ-etowców czy osoby ze Studenckiego Komitetu Antyfaszystowskiego. Widać tu więc pewną historyczną ciągłość zaangażowania kolejnych ruchów z jednej strony, a z drugiej – różnice, bo jednak akcja okupacyjna jest mocniejsza i intensywniejsza niż ciąg demonstracji i petycji, którymi parał się UZ. AKP był w pewnej mierze dzięki temu skuteczny, bo doprowadził do trzeciego czytania ustawy, która, mimo że ostatecznie przyjęta, to została po drodze nieco skorygowana.
Gabriela Wilczyńska: Pamiętamy te okupacje, organizowaliśmy też spotkanie wewnątrz naszych szeregów z osobami, które wtedy działały. Staramy się dużo dowiadywać o poprzednich działaniach studenckich — czy to UZ, czy na przykład Demokratycznego Zrzeszenia Studenckie. Na ich bazie możemy lepiej zrozumieć, co było przed nami, co się sprawdzało, jak reagowały władze, ale również co nie było przedsiębrane, a może warto wypróbować. Czy jakoś przewidzieliście tę przyszłość – rozwój kolejnych ruchów, kontynuację postulatów..? Było to coś, do czego dążyliście? I jak to się ma do tego, gdzie ludzie UZ-u są teraz?
Monika Helak: Nie mam wrażenia, żebyśmy snuli jakiekolwiek konsekwentne wizje przyszłości. Po pierwsze dlatego, że nasz okres burzy i naporu minął bardzo szybko – po pierwszym roku działań nasz impet, medialna widoczność i liczebność były już znacznie mniejsze niż na początku i koncentrowaliśmy się po prostu na podtrzymaniu naszych punktowych działań. Byliśmy zbyt efemeryczni na długofalowe planowanie – brak formalnej struktury też do takiego planowania nie motywuje. Po drugie, nie do końca nieprawdziwy ówczesny medialny spin ochrzcił nas mianem „pierwszego ruchu studenckiego w wolnej Polsce”, czym byliśmy zachłyśnięci i nasze spojrzenia kierowały się ku przeszłości – inspirowaliśmy się historycznymi tekstami i zastanawialiśmy się, jak możemy odnowić tradycje wcześniejszych inicjatyw. Z pewnością było w tym dużo emocjonalnego wzmożenia. Natomiast wielu z nas kontynuowało jeszcze społeczne działania w obrębie akademii. Część udała się na studia doktoranckie, prowadzi kariery naukowe. Pojedyncze osoby angażują się w inne tematy aktywistyczne, ale myślę, że większość jednak pochłonęła proza dorosłego życia. Były UZ to obecnie osoby będące plus minus między 28. a 35. rokiem życia. To biograficznie jest czas, kiedy w Polsce ruszają z kopyta kariery zawodowe i pracuje się najintensywniej. W polskiej kulturze zapierdolu to nie zostawia niestety wiele przestrzeni na budowanie wspólnot politycznych. Część z nas zakłada też rodziny.
Gabriela Wilczyńska: Jest coś, czego żałujesz albo o czym uważasz, że można było zrobić inaczej?
Monika Helak: Kiedyś na to pytanie odpowiadałam, że żałuję braku ciągłości naszej inicjatywy i czasu zmarnowanego na różne głupotki – typu wielogodzinne dyskusje o inkluzywności proksemiki sali obrad. Teraz myślę, że wszyscy uczyliśmy się w ogniu akcji i pewne błędy nie były do uniknięcia, więc nie ma sensu ich żałować. Efemeryczność UZ-u była nieodłączna od przyjętej formy protestu – jeśli nie masz ani oficjalnej struktury, ani żadnych środków utrzymania ruchu, jest jasne, że cały impet bierze się z emocjonalnego wzmożenia, a ono potrafi być potężne, ale też szybko się wypali. No i trudno. Takie ruchy społeczne też mają swoje funkcje. Poza tym, bez fałszywej skromności możemy powiedzieć, że przynajmniej na UW po 1989 roku byliśmy awangardą i otworzyliśmy wiele drzwi młodszym ruchom studenckim. Nas jeszcze wyśmiewano za sam fakt, że używaliśmy słowa „demokracja” i śmieliśmy wypowiadać się publicznie bez pozwolenia jakiejś togi w norkach. Ta konieczność uzasadniania prawa do zabrania głosu bardzo nas spowalniała, ale z drugiej strony przedarcie się przez to zapewniło legitymizację kolejnym oddolnym ruchom, które mogą mieć już więcej śmiałości i społecznego zrozumienia w żądaniu niemożliwego.
Jednocześnie muszę też powiedzieć, że mimo rozpłynięcia się UZ-u mam poczucie, że poniekąd nigdy się on nie skończył. Ducha tej samej historii poniosły kolejne, często coraz lepsze i bardziej świadome inicjatywy studenckie, w tym wasza. Mimo że nie angażowałam się w żaden sposób w studencki protest IP, mam poczucie wspólnoty z waszą sprawą, oczywiście z nią sympatyzuję i myślę, że te same odczucia ma wiele osób związanych niegdyś z UZ-em.
A jak ty przewidujesz, jaka przyszłość czeka wasz ruch, kiedy skończycie studia? Czy macie pomysł, jak przekazać młodszym osobom studenckim sztafetę aktywistyczną?
Gabriela Wilczyńska: Dużo o tym myślimy i rozmawiamy. Ulotność i tymczasowość ruchów jest w jakiejś części normalnym procesem, ale chcemy uniknąć tej pułapki, w jaką wpadały inne ruchy studenckie i nie tylko one. Mamy dość klarowne struktury, co roku dołączają do nas pierwszaki. Jesteśmy świadomi tego, jak ważne jest przekazywanie kompetencji i pchanie ludzi do przodu, nieograniczanie ich do roli tła na zdjęciu. Ci z nas, którzy mają wiedzę, doświadczenie i umiejętności, starają się je przekazywać w sposób nie tylko ustny. Same wiemy, jak trudno jest znajdować informacje na temat poprzednich działań z przestrzeni ponad 30 lat, więc zwracamy uwagę na tę archiwizację i nośniki wiedzy, z których kiedyś będzie można skorzystać, porównać je, przeanalizować zmiany. Pewnie przed nami również wiele błędów czy potknięć, które są nieuniknione. Jesteśmy jednak przekonane, że walki, które prowadzimy, przyniosą następnym pokoleniom masę wiedzy, bo to właśnie z tych walk wyciągamy wnioski i analizy. To na ich bazie ulepszamy teorię i praktykę. Swoją drogą, kiedy czytamy o waszych i innych protestach, widzimy wiele zmian. Takie grupy jak UZ przecierały ścieżki i mimo że nie ma między nami bezpośredniej ciągłości, to możemy mówić o ruchu studenckim na przestrzeni lat. Hasło „Uniwersytet to nie firma” jest nam wszystkim znane i również nam przyświeca, aktualnie w wydaniu „Uniwersytet to nie korporacja”.
W najbliższych latach obecne problemy będą tylko narastały, bo wszelkie kroki podejmowane przez rząd są niewystarczające, a są wręcz obraźliwe. Segmentacja rynku pracy nadal będzie dawać młodym w kość. Jedynym rozwiązaniem jest organizowanie się tam, gdzie pracujemy i studiujemy. Klasyczne modele zrzeszania się (na jednym, dużym zakładzie, na umowie o pracę na czas nieokreślony) są niewydolne – i po naszej stronie leży zmiana postrzegania związków oraz ich sposobu działania tak, aby skutecznie stawiały czoła problemom sprekaryzowanego rynku pracy.
związkowczyni, pracownica, studentka. Członkini Komisji Krajowej OZZ Inicjatywa Pracownicza. Pochodzi z przemysłowego Górnego Śląska, studiuje na Uniwersytecie Warszawskim.
badaczka, publicystka, absolwentka socjologii w Kolegium MISH UW. Dawna aktywistka Uniwersytetu Zaangażowanego, członkini samorządów studenckich oraz innych inicjatyw akademickich, teraz poza uniwersytetem. Interesuje się polityką, genderem, studiami ludzko-zwierzęcymi i kulturą terapeutyczną. Obecnie siedzi w korpie i myśli, co dalej.