fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Rozpinam namiot i wychylam głowę. W ocienionym rogu Małego Dziedzińca siedzi grupa chłopaków. Przeciągając się, podchodzę do nich. „Ameryka zbombardowała w nocy Iran” – mówi Staszek. Jest miesięcznica okupacji Uniwersytetu Warszawskiego.

Zamknięci skrzydłami zabytkowego szpitala Św. Rocha przy ulicy Krakowskie Przedmieście 26 – obecnie siedziby Zarządu Samorządu Studentów – rozprawiamy o trudnych czasach. Wojny, brak pieniędzy, zmiany klimatu, a na dokładkę rektor Nowak. „Więcej kapitalizmu! Wtedy wszystko skończy się dobrze!” – śmieje się Przemek, zawieszony w prawach student Uniwersytetu Jagiellońskiego. Ubrany w czerwoną kamizelkę z napisem „służba porządkowa”, jest tu od początku okupacji. I – jak mówi – będzie do samego końca. Co to znaczy, nie wiadomo, gdyż rektor Alojzy Nowak ewidentnie postanowił wziąć studentów na przeczekanie.

Akcja okupacja

W piątek 23 maja po spotkaniu w jednym z pomieszczeń Samorządu grupa studentów oświadcza, że nie zamierza opuszczać budynku i ogłasza okupację. „To była dobrze przygotowana akcja. Pierwszym krokiem było zorganizowanie maksymalnie nudnego spotkania. Chcieliśmy mieć pewność, że nie przyjdzie na nie nikt poza oddelegowanymi przez związek. Wybraliśmy szkolenie z programu Zotero, służącemu do organizacji źródeł bibliograficznych. Kto w piątek wieczór będzie się na to zapisywał?” – opowiada Jędrzej z Trójmiejskiego Koła Młodych Inicjatywy Pracowniczej. W czasie gdy Adam Ochwat, student UW i członek Warszawskiego Koła Młodych IP w Warszawie, przerzuca slajdy na temat obsługi programu, pozostali wyciągają transparenty i wywieszają je przez okna. Gdy spotkanie się kończy, grupa daje sygnał kolegom i koleżankom czekającym nieopodal, przy ul. Traugutta. Ci, z tobołami pełnymi rzeczy błyskawicznie wchodzą do środka. Skołowani strażnicy nie mają czasu na reakcję. „Część z naszych nie zdążyła, bo strażnicy, zamiast próbować nas wyrzucić, postanowili zamknąć bramy na dziedziniec i odciąć od świata. Problem w tym, że ci, którzy nie zdążyli, mieli jedzenie, więc przez weekend, dopóki nie otwarto z powrotem bramy, żarcie podawano nam do torby, którą spuszczaliśmy po linie przez okno” – ciągnie Jędrzej.

Główny postulat okupujących widnieje na największym z wywieszonych banerów: „ŻĄDAMY PUBLICZNYCH STOŁÓWEK”. To hasło od lat napędza studenckie protesty w Warszawie. Dominujące w innych miastach kwestie akademików również są istotne, jednak sprawa wyżywienia na warszawskim Śródmieściu zdominowanym przez knajpy dla klasy średniej jest wyjątkowo paląca. Studenci domagają się rozmów z władzami uczelni i spełnienia składanych przez Nowaka obietnic powstania finansowanych przez uniwersytet tanich jadłodajni.

To kolejny w ostatnim czasie duży strajk okupacyjny na polskiej uczelni. Zaczęło się w grudniu 2023 roku, gdy przez dziesięć dni młodzi z IP okupowali poznański akademik Jowita, który władze Uniwersytetu Adama Mickiewicza chciały sprzedać. Wówczas akcja zakończyła się sukcesem Do studentów przyjechał ówczesny minister nauki Dariusz Wieczorek, który obiecał pieniądze na remont. Uczelnia zobowiązała się do wyremontowania budynku. Zeszłej wiosny studenci weszli do nieczynnego akademika Kamionka na krakowskich Czyżynach. Również wtedy skutek był pozytywny. Władze Uniwersytetu Jagiellońskiego zobowiązały się do remontu. Szybko jednak okazało się, że deklaracje to jedno, a ich wykonanie drugie. W przypadku Jowity poznańska uczelnia obecnie przekonuje, że jej ponowne otwarcie zajmie wiele lat, ponieważ potrzebna jest modernizacja, która dostosuje budynek współczesnych standardów. Przedstawiony zaś kosztorys remontu Kamionki okazał się tak zawrotny, że władze UJ stwierdziły, że uniwersytet nie ma środków by szybko zabrać się za pracę. Zdaniem krakowskich studentów kosztorys zawyżono specjalnie.

Przez pierwsze dni postawa władz UW jest niejasna. Gdy na dole budynku gromadzą się strażnicy, okupujący tworzą prowizoryczną barykadę ze związanych liną krzeseł i stołów. Strażnicy w końcu się wycofują. By zatrzymać dołączanie do okupacji kolejnych studentów, w drzwiach budynku staje jeden z członków samorządu, twierdząc że nie przepuści nikogo. Rektor Nowak stwierdza, że „studenci nie są dla niego partnerami do dyskusji”, ale zapowiada, że uczelnia nie będzie wobec nich wyciągać konsekwencji.

Sprawą zaczynają interesować się też media, pojawiają się pierwsi reporterzy. Dzieje się to jednak w bardzo ograniczonym stopniu. Jest sam koniec kampanii prezydenckiej, więc dziennikarzy zajmują inne tematy W niedzielę, dwa dni po rozpoczęciu okupacji, Krakowskim Przedmieściem idzie marsz Karola Nawrockiego. Uczestnicy machają studentom, wyrażają wsparcie. Na okupację zachodzą turyści, ludzie robią zdjęcia sloganom wywieszonym na głównej bramie uczelni. Zajęcie budynku na najbardziej turystycznej ulicy miasta przynosi korzyści.

„Jestem tu, bo karmią za darmo”

Gdy pierwszy raz docieram na Mały Dziedziniec, okupacja trwa ponad tydzień. Przechodzę przez bramę UW i skręcam w prowadzący do niego prześwit, ozdobiony banerami z hasłami strajkowymi. Obok nich wisi harmonogram wydarzeń. A to pokaz filmów, a to wykłady, a to odczyt poetycki. Spotkanie może zaproponować każdy – wystarczy wypełnić formularz w Googlach, więc na pustki w programie nie narzekają. Dziś trafiam na robienie sitodruku na koszulkach i „coffee rave”, czyli imprezę taneczną połączoną z darmową – i świetnie przyrządzoną – kawą.

Przygotowuje ją Kuba z drugiego roku pedagogiki. „Poszła wiadomość, że potrzebują baristy, to się zgłosiłem” – mówi, opisując zainteresowanym właściwości własnoręcznie przygotowanej mieszanki ziaren. „Ja mam lepiej, bo mieszkam tu z rodzicami, a na dodatek pedagogika ma wydział przy Mokotowskiej, gdzie jest sporo barów mlecznych, ale dużo moich znajomych spoza Warszawy cały dzień jedzie na tostach, a i tak musi pracować – czasami na pełen etat. Tak się nie da uczyć” – twierdzi. Strajkujący rozdają darmowy obiad: ryż z jabłkami. Didżej puszcza Crazy Frog. Przed chwilą leciało Explosion Kalwi & Remi. Kto by pomyślał, że kiedyś to będą klasyki.

Cedryk z Torunia, student psychologii: „Jak mi się żyję w Warszawie? Płacę 1700 złotych za 4 metry kwadratowe przy Żwirki i Wigury. To ciężko nawet nazwać pokojem. Nie mam kasy na to, żeby pójść z innymi na jedzenie, na piwo, trudno mi kogoś poznać. I tak nie jest najgorzej, bo rodzice mnie wspierają, ale to ledwo starcza na życie. Teraz jestem tutaj, bo karmią za darmo, dopóki nie dostanę przelewu to tu zostanę”.

Aster ze Starogardu Gdańskiego, Kolegium MISH: „Mam miejsce w akademiku za wyniki na olimpiadzie. Czasem czuje się z tym źle, bo nie muszę pracować, w przeciwieństwie do ludzi z mojego otoczenia. Ale i tak żyje od przelewu do przelewu od rodziców, a i tak by się wyżywić muszę wracać do domu po zajęciach, bo na mieście na nic mnie nie stać. Myślę, że jeszcze tydzień okupacji i rektor się złamie”.

Zofia, studentka polonistyki: „Mam pokój na Ursynowie za 1200 złotych. Wiem, mam szczęście, ale też udało mi się nieco stargować. Za jedzenie wychodzi mi gdzieś tysiąc. Właśnie skończyłam studia i czekam na obronę licencjatu, ale wcześniej miałam rozkład tygodnia trzy dni pracy, trzy dni studiów. Teraz robię w gastro i jednocześnie pracuję w Polskim Radiu. Nie wiem kiedy mam znaleźć czas, by napisać licencjat. Nie dziwne, że ludzie wyjeżdżają na studia za granicę”.

Jan, student neurobiologii na Uniwersytecie Jagiellońskim, do Warszawy przyjechał, żeby wspierać okupację: „To nie jest walka tego albo innego miasta, bo problemy są wszędzie podobne. U mnie na kampusie na Ruczaju owszem można za około 30 złotych zjeść drugie danie, ale to naprawdę nie jest tanio. Mam miejsce w akademiku ze względu na niskie dochody rodziny” – mówi. Jan jest na okupacji od samego początku. Po tygodniu musiał jechać do Krakowa na egzamin. Gdy wrócił, już nie wpuszczono go do budynku. Wprowadzono zasadę, że na okupację można wchodzić tylko z ważną legitymacją UW. Od tego czasu  śpi głównie w namiocie na dziedzińcu.  „Czasem się zdarza, że nie spojrzą dokładnie i można wejść na cudzą legitkę, ale kilku osobom przez to już zatrzymali już dokument. Ja przerobiłem swoją cyfrową legitymację w Canvie, ale szybko się zorientowali” – opisuje.

«Jak mi się żyję w Warszawie? Płacę 1700 złotych za 4 metry kwadratowe przy Żwirki i Wigury. To ciężko nawet nazwać pokojem (…)»

Studia z pustym brzuchem

„Strajkujemy bo głodujemy” – mówi inne z wypisanych na kartonie haseł. Jest w nim nieco retorycznej przesady, ale niewiele bo błyskawicznie wzrastające od pandemii koszty życia uderzają w studentów wyjątkowo. Minimum dochodowe uprawniające do zapomogi socjalnej rzadko jest waloryzowane, a podjęcie pracy właściwie równa się jej utracie.

Na dodatek w ciągu ostatniej dekady z okolic Kampusu Centralnego zniknęły niemal wszystkie tanie lokale. Tam, gdzie kiedyś było KFC – jest pierogarnia, w której najtańsza porcja sześciu pierogów kosztuje 26 złotych. Zamiast knajpki Cofeetura, gdzie tosty i kawę można było dostać za 10 złotych, pojawiła się hotelowa restauracja. Po ponad trzydziestu latach zniknął klub Harenda, zajęty zresztą przez ten sam hotel.

Najlepszym symbolem toksycznej gentryfikacji jest położony w piwnicy obok bramy UW bar Indeks, wynajmujący lokal od Samorządu Studentów. Nazwę przejął po istniejącej tam niegdyś zadymionej knajpie, lecz dziś jest ona bardzo myląca. Jego klientelę stanowią głównie turyści, a okupujący, z którymi rozmawiam na dziedzińcu śmieją się z oferowanych tam burgerów za 50 złotych.

Czarę goryczy przelała ciągnąca się latami sprawa wynajmu przestrzeni po bufecie Rewers, istniejącym do pandemii w Bibliotece Uniwersyteckiej. Na łamach warszawskiej „Gazety Wyborczej” opowiadał mi o tym Ochwat: na początku 2022 roku świat powoli wracał do normy, a na miejscu lokalu, żywiącego niegdyś bywalców BUW-u, nie pojawiało się nic. Warszawskie Koło Młodych UW zorganizowało wówczas ankietę na temat głównych studenckich potrzeb: wyniki pokazały, że dla większości studentów najważniejsze są kwestie bezpieczeństwa socjalnego. Nie mogąc tanio zjeść, muszą więcej pracować, by mieć pieniądze. Wobec tego mają mniej czasu na naukę.

Mijają trzy lata, a przestrzeń po Rewersie wciąż stoi pusta. W międzyczasie odbyło się kilka akcji studenckich domagających się otwarcia w tym miejscu stołówki prowadzonej przez uniwersytet. Presja zdawała się działać, bo ubiegający się o drugą kadencję rektor Nowak obiecywał, że publiczny lokal otworzy się tam w październiku 2024 roku. „Twierdzili, że mają plany remontu, ale nie mogą nam ich pokazać, bo są już własnością ajenta” – mówi Gabriela Wilczyńska, jedna z działaczek-liderek stołecznego koła młodych IP. Wcześniej uczelnia proponowała studentom, by lokal prowadzili sami: „Powiedzieli «prowadźcie tu jadłodajnię». Ale nam chodzi o to, by tu była publiczna stołówka prowadzona przez publiczny uniwersytet. To nie jest nowe rozwiązanie. Na samym UW niegdyś działało 5 takich lokali. Misją uczelni jest wyrównywanie szans edukacyjnych, a bez tanich posiłków to niemożliwe” – mówi Wilczyńska. I dodaje, że identyczna postawa panuje w całym kraju. Idea outsourcingu zakorzeniła się w polskiej akademii tak mocno, że obowiązki socjalne uczelnie wolą zepchnąć na kogokolwiek, byle same nie musiały się nimi zajmować. Najważniejsza jest optymalizacja kosztów.

Kilka dni po rozpoczęciu okupacji władze UW publikują komunikat, że zakończono pracę koncepcyjne i rozmowy nad powstaniem stołówki w BUW-ie. Te informacje potwierdza rzecznik UW, Anna Modzelewska: „Prace nad uruchomieniem nowej stołówki w Bibliotece Uniwersyteckiej są na zaawansowanym etapie. Dokumentacje przekazano do Prokuratury Generalnej. To jeden z ostatnich formalnych kroków przed realizacją inwestycji” – mówi. Podaje bardzo bliski termin uruchomienia stołówki: „Zakładamy, że rozpocznie działalność w październiku 2025 roku. Zależy nam, aby była to przestrzeń przyjazna studentom i pracownikom, oferująca różnorodne, przystępne cenowo posiłki” – dodaje.

Według danych Ministerstwa Nauki i Szkolnictwa Wyższego na początku lat 90. w Polsce działało niemal 130 publicznych stołówek uczelnianych. Dziś w całym kraju ostała się jedna – właśnie na UW przy tylnej bramie Kampusu Głównego, przy ulicy Oboźnej. „Można tam zjeść obiad w ramach wykupionego abonamentu lub pojedynczy posiłek z bieżącego menu. Warto zauważyć, że obecnie codziennie stołówka wydaje około 120 posiłków w ramach abonamentu, a proponowane dania są dostępne przez cały dzień” – wskazuje Modzelewska i podkreśla, że w lutym 2024 roku wydłużono godziny jej działania – teraz jest czynna do 18:00 a nie do 16:00.

Obecnie koszt obiadu abonamentowego to 17 zł. Całkiem nieźle jak na okoliczne ceny. „Kiedy rozmawialiśmy z władzami, oni cały czas podkreślali, że do stołówki na Oboźnej muszą dopłacać. Tak jakby miało nas to zszokować, że publiczna stołówka na publicznej uczelni nie zarabia. Jednocześnie nie podawali informacji, ile dokładnie to kosztuje. Komisja Socjalna Senatu UW musiała sama o to zapytać” – opowiada Wilczyńska.

Jednak na Kampusie Głównym zajęcia ma wyłącznie część studentów. Sporo wydziałów przyrodoznawczych (a od przyszłego roku także psychologia) ma swoje siedziby na Kampusie Ochota, w zupełnie innej części stolicy. Tam jakichkolwiek stołówek brak. Na prywatne bufety stać wyłącznie zamożniejszych.

Modzelewska zaznacza, że otwarcie stołówek nie jest takie proste: „Decyzje o uruchomieniu stołówek lub punktów żywieniowych na poszczególnych wydziałach pozostają w gestii ich władz. Inwestycja w stołówki prowadzone bezpośrednio przez uczelnię wiąże się z dużymi nakładami finansowymi: zarówno na budowę czy adaptację przestrzeni, jak i późniejsze utrzymanie infrastruktury i zapewnienie przystępnych dla studentów cen” – stwierdza.

Jednak czy nakłady na żywienie nie powinny być same traktowane jako inwestycja w główny cel akademii, czyli dobrze wyedukowanych studentów? Albo też – mówiąc językiem menedżeryzmu – w kapitał ludzki?

Rektor też zasługuje na równe traktowanie?

Okupacja nabiera rozpędu. Nocą w środku budynku jest dwadzieścia osób. W szczytowym momencie tyle samo nocuje w namiotach na dziedzińcu. Jest tam cała „międzymiastówka” z IP – ludzie z Poznania, Łodzi, Gdańska, Krakowa. Między studentami a strażnikami uciera się kruche modus vivendi.

Szybko jednak okupujący dostają kolejnego prztyczka. Rada Uczelni, za aprobatą przewodniczącego Zarządu Samorządu Studentów, popiera podwyżkę wynagrodzenia dla rektora Nowaka. Według nowego rozdzielnika ma zarabiać 35 tysięcy złotych miesięcznie, czyli – jak wskazują młodzi z IP – 40-krotność minimalnego stypendium socjalnego. W dodatku otrzyma wyrównanie za okres od początku 2025 roku.

Według nowego rozdzielnika [rektor] ma zarabiać 35 tysięcy złotych miesięcznie, czyli (…) 40-krotność minimalnego stypendium socjalnego

„Ja nie wiem czym rektor się zajmuje, bo ciągle przed nami ucieka. A teraz jeszcze dowiadujemy się, że właśnie dostał podwyżkę. W tym samym czasie ciągle się nam mówi, że na wyższe stypendia, na akademiki i stołówki nie ma kasy, a do ministra nie ma co się zwracać z prośbą. To jest wszystko absurdalne”– irytuje się Inga, studentka Kolegium MISH.

Modzelewska podwyżkę dla rektora uzasadnia zasadą równego traktowania: „W ostatnim czasie wszyscy pracownicy Uniwersytetu, zarówno nauczyciele akademiccy, jak i pracownicy administracyjni oraz techniczni otrzymali podwyżki wynagrodzeń, możliwe dzięki dodatkowym środkom przekazanym przez Ministerstwo Nauki i Szkolnictwa Wyższego. Średni wzrost płac wyniósł około 5%. Objęcie analogiczną podwyżką również rektora było naturalną konsekwencją podwyżki dla wszystkich pracowników” – tłumaczy. Dodaje również, że wszystko odbyło się w sposób transparentny i przy uwzględnieniu uwarunkowań budżetowych uczelni.

Rzecznik UW tłumaczy też powody, dla których rektor Nowak stwierdził, że okupujący nie są partnerami do rozmowy: „Słowa rektora należy odczytywać w szerszym kontekście – sytuacji, w której trudno wskazać realnego, odpowiedzialnego partnera do rozmowy. Okupujący budynek ZSS nie przedstawiają swoich postulatów w sposób oficjalny i podpisany imieniem oraz nazwiskiem, co uniemożliwiało nawiązanie formalnego dialogu” – mówi Modzelewska. Jako rzeczywistych przedstawicieli społeczności wskazuje wybierany Samorząd Studentów.

Antysamorząd i antyjuwenalia

Tyle że ten nie od dziś jest kwiatkiem do kożucha. Gdy w 2015 roku na UW protestował Uniwersytet Zaangażowany, przewodniczący parlamentu studentów i samorządu byli jednymi z pierwszych do atakowania jego działaczy. Teraz zaś przewodniczący ZSS, reprezentujący Wydział Prawa i Administracji, Mateusz Mossakowski, podwyżkę dla rektora także uzasadnia równością i sprawiedliwością. Są to pojęcia, które współcześnie zdają się dotyczyć tylko zamożniejszych.

Nic w tym nowego, bo w realiach Polski zapominającej o idei dobra wspólnego, samorządy studenckie stały się jedynie trampoliną dla młodych i ambitnych, szukających dla siebie przyszłego miejsca w polityce, wielkim biznesie czy uczelnianej administracji. Przytaczany przez rzeczniczkę parlament przypomina zgromadzenia ustawodawcze w ustroju autokratycznym. Tam sejmy też istnieją, toczą nawet jakieś dyskusje, ale ostatecznie ich celem jest legitymizacja decyzji wydawanych przez silnego człowieka na górze. O tym, że w parlament od dawna nikt nie wierzy, świadczy frekwencja wyborów, która na mało którym wydziale przekracza 20 procent, a często, jak chociażby na wydziałach polonistyki czy filozofii, oscyluje wokół 5 procent.

Gdy na początku 2024 roku o reelekcje na urząd rektora ubiegał się Alojzy Nowak w społeczności akademickiej wybuchł skandal dotyczący ustawiania wyborów. Członkowie parlamentu studentów wybierali elektorów, którzy będą mieli 20 procent głosów przy wyborach rektorskich. Jak się okazało przed głosowaniem czekała na nich kartka, gdzie nazwiska „rekomendowanych” kandydatów zaznaczono pogrubioną czcionką. Wśród nich nie znalazł się m.in. reprezentujący Kolegium MISH Adam Ochwat. Szybko okazało się, że za pomysłem „rekomendacji” stał ówczesny szef samorządu Aleksander Hebda, który tłumaczył warszawskiej „Wyborczej”, że w takim działaniu nie widzi nic nagannego. Niedługo później Nowak w cuglach wygrał wybory z rywalizującym z nim Łukaszem Niesiołowskim-Spano, który wcześniej był m.in. sygnatariuszem listu otwartego, zwracającego uwagę na pogłębiające się problemy socjalne studentów UW.

Wyrazem niechęci do samorządu jest organizowana od kilku lat akcja bojkotu juwenaliów uznawanych za korporacyjną, pozbawioną akademickiego ducha imprezę. Zaprzeczenie autonomii, bo o kształcie imprez decydują razem z samorządem promujące się w ich trakcie firmy i profesjonalne agencje eventowe. Nie ma miejsca ani na studenckie kapele, ani na spontaniczne inicjatywy. Trwająca na Małym Dziedzińcu okupacja staje się więc areną Antyjuwenaliów, czyli trwającego przez kilka dni cyklu koncertów młodych zespołów. Jest głośno, głównie punkowo-metolowo i całkiem sympatycznie. Zagaduję do jednej z dziewczyn, która, stojąc na uboczu, pali papierosa: „Fajnie, żeśmy zorganizowali to sami, a nie żaden samorząd. Ja tam nie chodzę na robione przez UW eventy, bo mi się kojarzy, że zaraz będą mi wciskać jakieś długopisy z logo korporacji prawniczych” – twierdzi.

„Studencka kultura nie istnieje. I to nie dlatego, że się nam nie chce, ale nie mamy na to fizycznej przestrzeni. Kluby zarządzane przez Samorząd to zwykłe komercyjne biznesy. Jak mamy spotykać się, rozmawiać, robić różne inicjatywy, skoro nie stać nas, by pójść do lokalu?” – pyta Tomek, student archeologii, którego czerwona kamizelka obwieszona jest przypinkami z logo Solidarności i napisem „Jacek Kuroń”. „Wołają na mnie Kuroń, nie wiem dlaczego” – śmieje się i dodaje – „Atomizacja się wzmaga, nie ma okazji do pogadania, dyskutowania, zrobienia czegoś ponad program. A podobno to było kiedyś najlepsze w studiowaniu”.

Potwierdza to Staszek, który w przyszłym roku planuje bronić magisterkę z fizyki: „U nas na Kampusie Ochota powstało coś, co się nazywa inkubator przedsiębiorczości. Nazwa okropna, ale jest kawa za darmo i okazało się to super miejscem socjalnym. Naprawdę nie trzeba wiele” – mówi.

Negocjacje bez partnera

12 czerwca, po trzech tygodniach okupacji, studenci i studentki z IP osiągają pierwszy sukces. Ze spotkania w Ministerstwie Nauki i Szkolnictwa Wyższego wychodzą z porozumieniem podpisanym przez wiceministrę Karolinę Zioło-Pużuk. Dokument zapewnia m.in., że resort do końca roku przedstawi program finansowania publicznych stołówek na uczelniach oraz będzie przekonywał ich władze do inwestycji w akademiki. „Piłeczka jest po stronie Nowaka.  Nie może już się zasłaniać, że ministerstwo nie da środków” – zauważa Wilczyńska.

Wkrótce władze UW czują się więc zmuszone do negocjacji. Nie prowadzi ich jednak rektor Nowak, a kanclerz uczelni Robert Grey, który przez studentów jest uważany za głównego hamulcowego porozumień. „Ten człowiek bardzo lubi podkreślać, że urodził się w USA i ma amerykańskie podejście. Wygłasza takie opinie, że studia powinny być w Polsce bardziej prywatne” – słyszę.

Pierwsza tura negocjacji nie kończy się porozumieniem. „Problem z Nowakiem jest taki, że on jest bystry. Przy okupacji Kamionki używano wobec nas siły i to sprawiło, że sprawa zrobiła się głośna i poparło ją więcej studentów. A tu Nowak po prostu udaje, że nie istniejemy, liczy że się nam znudzi, unika jakichkolwiek deklaracji” – mówi Jędrzej z Trójmiejskiego Koła Młodych IP.

Akademiki jak pociągi

Sprawa funduszu stołówkowego to jednoznaczny sukces. Dużo bardziej mętnie brzmi deklaracja dotycząca zachęcania do budowania akademików, gdyż brak w niej konkretów. Na UW – o czym jego władze usilnie przypominają – zachodzi w tej dziedzinie postęp. W 2024 roku na Kampusie Służewiec uczelnia oddała do użytku nowy akademik przy ulicy Sulimy oraz nowe skrzydło akademika przy ulicy Smyczkowej. Oba budynki są architektonicznie wysmakowane i dobrze wyposażone, ale to wciąż kropla w morzu potrzeb. I to nietania, bo za miejsce w dwuosobowym pokoju na Sulimy trzeba zapłacić 950 złotych miesięcznie.

„Przez jakiś czas mieszkałem w Żwirku na Ochocie, ale wyprowadziłem się przez karaluchy. Na pierwszym piętrze ich nie było, a na piątym widać już się czuły dobrze” – mówi Staszek z wydziału Fizyki, który obecnie wynajmuje pokój za 2 tysiące na Powiślu. Co ciekawe oba domy studenckie Żwirek i Muchomorek były niedawno remontowane. Studenci śmieją się, że po to, by karaluchom było przyjemniej.

W czasie gdy na UW trwa okupacja, władze Politechniki Warszawskiej oznajmiają, że są zmuszone zamknąć akademik Żaczek na Mokotowie. Powodem jest brak zezwolenia na dalsze działanie ze strony Straży Pożarnej. Studenci niemal z dnia na dzień dowiadują się, że tracą miejsce zamieszkania. W kwietniu tego roku pod młotek poszedł inny akademik Politechniki – Sezam, który od 2019 roku stał pusty ze względu na zły stan techniczny. Schemat jest podobny, co przy próbach prywatyzacji poznańskiej Jowity i krakowskiej Kamionki – kiedy budynek wymaga remontu, powinien przejąć go prywatny inwestor. Studenci sobie poradzą. Zresztą przecież wciąż są wolne miejsca, co prawda w pokojach z robactwem, ale skoro studenci nie chcą mieszkać w akademikach, to o co właściwie im chodzi?

(…) przecież wciąż są wolne miejsca, co prawda w pokojach z robactwem, ale skoro studenci nie chcą mieszkać w akademikach, to o co właściwie im chodzi?

Identyczny mechanizm niszczenia publicznego dobra – kolei – opisuje Karol Trammer w swojej książce „Ostre Cięcie”. Od początku lat 90. rządy nie były zainteresowane inwestowaniem w kolej, więc ta stawała się coraz bardziej zaniedbana, niepunktualna i nieatrakcyjna. Straszyły nieremontowane dworce i zmieniane z dnia na dzień rozkłady jazdy. W końcu linie kolejowe w Polsce powiatowej zamykano. Powód? Nierentowność i brak pasażerów.

Kilka dni po informacji o Żaczku podobną decyzję podejmują władze UW. Uniwersytet ogłasza, że z powodu złego stanu technicznego, do remontu idzie jeden z akademików przy ul. Kickiego, popularny „Kicu” na Grochowie. W tym wypadku studenci również dowiadują się o sprawie z dnia na dzień. W trakcie trwającej pod rektoratem pikiety, dziennikarzom utrudnia się nagrywanie, wskazując, że nie mają zezwolenia.

Wychodzę z Lubaszki naprzeciwko BUW-u. To najtańsze miejsce, gdzie można coś zjeść. Podchodzi do mnie osoba z ulotkami dotyczącymi sytuacji na „Kicu”. „Dlaczego nie rozdajesz ich bliżej, tam dopiero są tłumy” – pytam. „Ochroniarze mnie gonią, nie pozwalają stanąć przy wejściu,  plakaty w środku biblioteki też zrywają” – słyszę. Za moją zachętą idzie jednak z powrotem na stronę biblioteki. Po chwili ze środka wyłania się ochroniarz. Gdy pytam na jakiej podstawie nie pozwala na rozdawanie ulotek, słyszę, że przepisy zakazują działalności reklamowej na terenie uczelni. Zauważam, że przecież w BUW-ie często są stoiska różnych firm. Strażnik odburkuje coś i kończy rozmowę. Gdy w zeszłym roku pisałem tekst o okupacji Kamionki uczelniane słupy ogłoszeniowe w BUW-ie były pełne socjalnej agitacji. W tym roku widać tylko strzępy kartek, zrywanych na bieżąco.

Powrót do przeszłości

Ciepły wieczór. Trzydziesty dzień okupacji. Dobiega końca weekend Bożego Ciała, więc ludzi na dziedzińcu niewiele. Właśnie zakończył się koncert zespołu Cegant. Intrygujące, gitarowo-progresywne brzmienie. Improwizacja, saksofon. Obwieszony transparentami szpital św. Rocha i właśnie ten saksofon  przenoszą mnie do lat 80. Ale dziś nie trzeba muzyki, by przenieść do tamtych czasów.

Razem z Przemkiem z UJ rozmawiamy o okolicznościach zawieszenia jego oraz pięciorga innych studentów Uniwersytetu Jagiellońskiego związanych z IP. W marcu tego roku w trakcie dni otwartych uczelni przerywają wystąpienie rektora UJ Piotra Jedynaka, wybiegając na środek z sali z megafonem i domagając się działań w sprawie Kamionki. W obecności tłumu maturzystów zainteresowanych studiowaniem na najstarszym polskim uniwersytecie, krzyczą o tym, że uczelnia kłamie.

Słyszą zarzuty zniesławienia oraz zakłócania miru, a rzecznik UJ Marcin Kubat tłumaczy surowość kar „stworzeniem zagrożenia dla bezpieczeństwa”. Broniący zawieszonych wskazują na analogie do lat 60. gdy grupa niepokornych studentów, zwanych „Komandosami” podczas oficjalnych spotkań Uniwersytetu Warszawskiego zadaje niewygodne politycznie pytania. Inni wskazują na represje wobec Niezależnego Związku Studentów w ostatniej dekadzie PRL. Skojarzenia narzucają się same.

Po dwóch miesiącach decyzja zostaje cofnięta. „UJ odwiesił nas jako grupę, ale każdy wciąż ma indywidualne postępowanie dyscyplinarne” – mówi Przemek – „dostaliśmy też 15-stronicowy dokument, w którym rektor mówi o nas jak o chuliganach, którym z dobrej woli i serca postanowił udzielić łaski”.

„Niedawno musiałem jechać do Krakowa na przesłuchanie. Jestem aktywnym działaczem naszego związku, na samym Dniu Otwartym byłem mocno widoczny” – opowiada. Możliwych rodzajów kar jest kilka: od nagany, przez zawieszenie na określony czas aż po wydalenie z uczelni. „Nie spodziewam się niczego dobrego” – mówi.

Jest po 23:00. Razem z Jędrkiem z Trójmiasta oraz Jankiem i Przemkiem z Krakowa siedzimy w kółeczku. Zaraz na laptopie mamy oglądać „Carrie” – klasyczny horror z lat 80. Rozwijam karimatę w namiocie, rzucam śpiwór, wracam. Zastanawiamy się, czemu strajk przyciąga tak niewiele uwagi polityków. „Gdy IP rozpoczęła strajk w Jeremiasie, to szybko pojawili się tam lewicowi politycy. Przyjechała Agnieszka Dziemianowicz-Bąk. Dla nich to jest poważna sprawa, pracownicy walczący o swoje prawa. A nas się patrzą romantycznie, że studenci przeżywają swoją wielką przygodę. A też jesteśmy pracownikami. I wykuwamy strategie na przyszłość” – twierdzi Jędrzej.

Poszerzenie pola walki

Pierwszy dzień lipca. Czterdziesty okupacji. Upał nie daje żyć. Studenci wychodzą z trzeciego już spotkania z przedstawicielami rektora. Uśmiechnięci idą się pod bramę UW zrobić. Wyciągają do zdjęcia lewe pięści i karton z napisem „MAMY TO!”.  „Wygrałyśmy!” – oznajmiają chwilę później w mediach społecznościowych. Jest porozumienie z rektorem.

Jest to jednak zwycięstwo połowiczne. Uczelnia zobowiązuje się do budowy nowych akademików, podnoszenia standardu w obecnych i utrzymania cen. Deklaruje, że studenci z Kica dostaną miejsca zastępcze. Obiecują, że będą występować do ministerstwa o środki z funduszu stołówkowego i finansowanie nowej infrastruktury socjalnej. Zorganizują też otwarte spotkanie w sprawie tanich posiłków.

Wszystko to brzmi nieco mętnie. Deklaracjom brak konkretnych ram czasowych i celów, a znając praktyki władz uniwersytetów z Krakowa i Poznania ciężko być optymistą. W dodatku tuż przed podpisaniem porozumienia wychodzi na jaw, że lokal w BUW-ie zostanie udostępniony prywatnemu ajentowi. Rektor Nowak, jak wytrawny gracz, postawił okupujących pod ścianą. Wiedzieli, że zaczynają się wakacje, że okupacja będzie coraz mniej popularna. Potrzebny był im jakiś sukces. W zamian dostali głównie ładne słowa.

„Wyraźniej niż kiedykolwiek widzimy, że UW jest feudalnym betonem. Aktywność studencka przeraża zarówno władze uniwersytetu jak i samorząd. Zwracają się więc do indywidualistycznego sentymentu: zniechęcić do zrzeszania się, oddać swój los w ręce decydentów” – mówi Wilczyńska.

Młodzi z IP zwycięstwa szukają jednak gdzieś indziej. Struktury się wzmacniają, a pole walki przesuwa się na ich korzyść: „Porozumienie otwiera dalsze ścieżki działania i samoorganizacji. Jesień na UW zapowiada się owocnie. Obietnice ze strony władz są nie planem, któremu ufamy, a paliwem i punktami zaczepienia. Dwa lata temu nie marzylibyśmy o okupowaniu uniwersytetu przez tyle dni. Czujemy, że sytuacja na polskich uniwersytetach ulega zmianie, a my jesteśmy tego przyczyną” – podsumowuje Wilczyńska.

Praca musi trwać na co dzień

Że studencki opór potrafi przerodzić się w ogólnospołeczną zmianę może świadczyć trwałość i skala protestów, trwających od ponad pół roku w Serbii. Tam studenci „poszli w lud”, wychodząc z wygodnej bańki wielkomiejskiej kontestacji. Regularnie wybierali się do mniejszych miejscowości, rozmawiając z ludźmi, dla których jedynym źródłem informacji jest rządowa propaganda. Pokazywali, że nie są garstką ogłupionych zachodem lewaków, jak przedstawiają ich media, tylko ludźmi mającymi te same problemy i źródła zmartwień. To zadziałało, bo protesty i obywatelski sprzeciw rozlał się na cały kraj. A choć w Serbii wciąż władze trzyma prezydent Aleksander Vucic, to protestujący deklarują, że ich celem była przede wszystkim zmiana myślenia społeczeństwa.

„To co się dzieje ostatnio, to jest tworzenie nowych struktur myślenia i działania. Problemem lewicy jest to, że jak coś raz wywalczy to jest zadowolona, a praca musi trwać na co dzień. Mam wrażenie, że prawica lepiej to zrozumiała. Możemy się od nich niestety uczyć skuteczności. I robimy to.” – mówi Inga z MISH-u. I ona i jej koledzy dodają, że kluczowe jest to, aby nie dać się upupić  i spętać etykietką akademickiej lewicy. Bo problemy, o których krzyczą są uniwersalne. Podobnie jak rozwiązanie, które proponują – zmiana paradygmatu myślenia o dobru wspólnym,

W działaniu edukacji wyższej ogniskują się wszystkie wady współczesnej Polski. Nierówności, marnowanie talentów, umywanie rąk od odpowiedzialności za sprawy publiczne, zostawianych na żer wolnemu rynkowi, szybujące ceny mieszkań, przekształcanych w towar spekulacyjny. Wielkie słowa o demokracji, która kończy się wtedy, gdy naruszane jest rynkowe ekwilibrium. Mocarstwowe sny o potędze przy braku rozwiązania podstawowych kwestii. Zmiana w tej dziedzinie może więc być pierwszą kostką domina.

Polak pozdrawia na livestreamach z kosmosu, a oglądający go młodzi naukowcy rezygnują, bo burczy im w brzuchach.

Aleksander Sławiński
ur. 1993, dziennikarz z próbami literackimi. Były autor warszawskiej „Wyborczej”. Twórca serii m.in. reportaży o warszawskich uchodźcach z Ukrainy i podziemiu farmaceutycznym. Wcześniej pisał dla Wirtualnej Polski i „My Company Polska". Wiersze i opowiadania publikował tu i ówdzie – w „Stonerze Polskim”, „Wizjach”, „Wakacie”, „Małym Formacie”, „Frondzie Lux”. Oddycha tlenem.
POPRZEDNI

rozmowa  

Dwugłowy smok Bookstagram

— Konrad Janczura, Zuzanna Sala

NASTĘPNY

varia felieton  

Kocur Literacki (6): Po co być wyżej?

— Barbara Rojek