Ładowanie strony

 

 Jacek „Oskar” Mielnicki (ur. 1964)

Poeta, prozaik, eseista, tłumacz, redaktor i przedsiębiorca. Powszechnie uważany za ojca ponowoczesnej literatury faszystowskiej w Polsce. Człowiek, który nigdy nie ściągnął czarnego podkoszulka. Mężczyzna, który kochał o siebie dbać. Twórca idący zawsze pod prąd i radykał z hollywoodzkim uśmiechem. Przyszedł na świat w Płocku, w rodzinie nauczycielki języka polskiego i piekarza. Jak lubił wspominać na licznych spotkaniach autorskich, rodzice czytali mu do snu Sienkiewicza na dwa głosy. Od ojca nauczył się twardo stąpać po ziemi, kochać swój kraj, wiązać sznurówki i marynarskie węzły, budować karmiki dla ptaków, przetrwać dwie doby w lesie, podkręcać piłkę z rzutu rożnego i grać na gitarze piosenki Gintrowskiego. Matka nauczyła go miłować wolność, robić najlepsze naleśniki, rozmawiać z kobietami i czytać Pismo Święte zaraz po przebudzeniu. Jego talent dał o sobie znać już w szkole podstawowej, w której seryjnie wygrywał konkursy z historii, matematyki, języka polskiego, a także był kapitanem drużyny piłkarskiej i wicemistrzem województwa w szachach szybkich. Następnie uczęszczał do Liceum Ogólnokształcącego im. Władysława Jagiełły w Płocku, gdzie także był kapitanem drużyny piłkarskiej, przewodniczącym koła naukowego myśli narodowej, reprezentantem szkoły w pływaniu, szachach i szczypiorniaku. W pierwszej klasie został laureatem ogólnopolskiej olimpiady z języka polskiego, w drugiej finalistą olimpiady z chemii i laureatem olimpiady z fizyki. W trzeciej i czwartej klasie dochodził do finału ogólnopolskiej olimpiady z historii, ale za każdym razem komunistyczne władze dyskwalifikowały go za brak pokory motywowany w oficjalnych pismach „własną wersją historii kraju i świata”. W szkole miał opinię przystojnego twardziela, dobrego kolegi i wzorowego ucznia, którego jedynym mankamentem było przerywanie nauczycielom na lekcjach. Jako poeta zadebiutował w wieku szesnastu lat własnoręcznie wydaną książką „Wiersze i piosenki dla Daniela Olbrychskiego”. Następnie, tuż przed maturą, płockie podziemie endeckie wydało jego rozbuchany formalnie poemat „Centaury w lesie”, w którym w scenerii Puszczy Białowieskiej drużyna polskich centaurów beształa Czesława Miłosza, prowadziła filozoficzne rozmowy z dębami, szlachcicami, orłami, myśliwymi, jastrzębiami, a także takimi postaciami jak Eligiusz Niewiadomski, Zygmunt Miłkowski, Teofil Waligórski czy Zygmunt Balicki. W tamtych czasach, jako piszący do szuflady eseista, żywiołowo polemizował z „Myślami nowoczesnego Polaka”, zarzucając Romanowi Dmowskiemu szereg błędów strategicznych, przez które Polska znalazła się w tak niefortunnym miejscu po II wojnie światowej. Po świetnie zdanej maturze nauczyciel fizyki błagał go, aby wybrał studia z jego dziedziny, proboszcz modlił się o jego wstąpienie do seminarium, a polonista przekonywał o słuszności wyboru filologii polskiej. Ostatecznie, na przekór wszystkim, w wybrał historię sztuki na Uniwersytecie Jagiellońskim. W akademiku dzielił czas pomiędzy pilną naukę, słuchanie Bacha, wydawanie pisma „Jastrząb”, a także uczestnictwo w licznych kołach dyskusyjnych. Jako student wydał zbiór wierszy „Las w słońcu” i powieść poetycką „Święty Bartłomiej w Koninie”. Studia skończył z wyróżnieniem, następnie zatrudnił się na stanowisku archiwisty w dzielnicowej bibliotece. Publikował pod pseudonimem w „bruLionie”, próbował tłumaczyć Słowackiego na łacinę, trenował młodzież w duszpasterskiej drużynie piłkarskiej. W 1994 roku trafił do aresztu śledczego za nieudaną próbę zamachu na Czesława Miłosza – zaczaił się na niego z „gołymi rękoma, siłą pięści i polskiego ducha” po jubileuszowej imprezie z okazji piątych urodzin „Gazety Wyborczej”. Sąd ostatecznie go uniewinnił, wierząc w linię obrony na „działania performatywne”. Zanim Mielnicki złamał pióro i skupił się na działalności społecznej i prowadzeniu biura doradztwa podatkowego, wydał jeszcze dwutomową powieść „Golgota ducha”, która do dziś uznawana jest za jego opus magnum i rodzaj artystycznego testamentu.

 

Klara „Zośka” Narowska (ur. 1969)

Urodzona w Zielonej Górze, wychowana przez kochające się małżeństwo krawcowej i kierowcy autobusu. Jak wspominała po latach, jedyną bolączką jej dzieciństwa było to, że nie mogła zostać ministrantem. Zasłynęła najpierw jako jedyne internowane w Polsce Ludowej dziecko. Ze względu na wolność wypowiedzi. To było tak, że pewnego dnia, w czasach stanu wojennego, do Zielonej Góry przyjechał zrobić warsztaty artysta Adam Rzepecki. Miały zacząć się o dziewiątej rano, a zaczęły w samo południe. Artysta Rzepecki na samym wstępie był nieźle wstawiony, powiedział, że nie chce mu się specjalnie wysilać, więc ma dla lokalnej młodzieży proste ćwiczenie z wolności ekspresji artystycznej. Dał po prostu dzieciom paczkę kolorowej kredy i mogły z nią biegać po całym mieście i rysować na murach czy chodnikach, co tylko chcą. Zielonogórska dzieciarnia długo bazgrała kwiatuszki i misie, ale potem Klara zwana też Zośką podpuściła resztę zgrai do rysowania uszatej mordy Urbana. Był ubaw po pachy i pewnie dlatego przyjechała milicja. Jako prowodyrka Klara poszła siedzieć na dwa tygodnie. Trzy kobity spod jej celi były bardzo wierzącymi pakerkami. Wstawały, mówiły razem różaniec, a potem robiły pompki. Koło południa każda z nich zjadała bochen chleba z pasztetem. Przed i po jedzeniu mówiły różaniec, a po drzemce znowu pompowały, po czym mówiły różaniec i szły spać. Przez sen często się modliły albo robiły pompki. Przez pierwsze dwa dni Klarze udawało mi się unikać wspólnej rutyny – dziewczyna chętnie przystępowała do wspólnych modlitw, a nawet prowadziła różaniec, ale nienawidziła jakiejkolwiek aktywności fizycznej. Co trzeci dzień więźniarki jadały sam pasztet, a z chleba lepiły krzyże ku pamięci umęczonego Jezusa Chrystusa, co młodej Narowskiej zaimponowało do tego stopnia, że natychmiast wszczęła całotygodniowy post i dzień po dniu zamieniała swoje bochenki nie tylko w krzyże, ale także figury ważnych dla niej Polaków – Romana Dmowskiego, kardynała Wyszyńskiego, Adama Mickiewicza czy Eligiusza Niewiadomskiego, o którym raz na jakiś czas, przed snem albo podczas spaceru, opowiadał jej tata. Wyszła z więzienia nietknięta, ale trochę wychudzona, w aurze ofiary politycznego reżimu i z famą bohaterki ruchu narodowego. Ksiądz proboszcz z jej lokalnej parafii napisał nawet list do Rzymu z prośbą o zgodę na włączenie jej w poczet ministrantów, ale papież chyba nie miał czasu odpisać. Po zdanej maturze zapisała się na wrocławską polonistykę, gdzie dała się poznać jako zaciekła dyskutantka, zdolna poetka i autorka tekstów piosenek. Dotychczas wydała trzy tomy wierszy i poradnik feminizmu endeckiego, prowadzi także bloga, na którym w satyrycznej formule komentuje bieżące życie polityczne. Jak mówi, nigdy nie wyszła za mąż, bo prawdziwych Polaków można policzyć na palcach jednej ręki – czterech nie żyje, a piąty to jej ojciec.

 

Piotr „Facet” Janiczkin (ur. 1973)

Urodzony w Supraślu, w rodzinie deklarującej się jako wrogowie każdej władzy. Szkołę rzucił już w podstawówce, żeby zarabiać, pracować, czuć się potrzebnym członkiem społeczności, a nie pasożytem w szkolnym mundurku. Od rana do popołudnia zaciągał się więc przy drobnych pracach w sąsiedztwie – malował płoty, stał za ludzi w kolejkach, wymieniał drzwi od stodoły, rąbał drewno, zrzucał węgiel, pilnował młodszych od siebie dzieci, doił krowy, rwał chwasty i zbierał truskawki. Miał opinię dobrego, silnego, ale trochę bezczelnego chłopaka. Służył też do mszy i grał w lokalnej drużynie piłkarskiej, gdzie wróżono mu karierę na skalę ogólnokrajową, która zresztą prawie mu się przytrafiła, bo gdy miał czternaście lat, po kilku imponujących występach w okręgówce, zgłosiła się po niego Jagiellonia Białystok. Tam w trakcie dwóch pierwszych sezonów ligi juniorów dał się poznać jako skrzydłowy biegający od jednego końca boiska do drugiego i nadrabiający braki techniczne charyzmą, zaangażowaniem i niespotykaną w tym wieku krzepą. Niestety, w wakacje między siedemnastym a osiemnastym rokiem życia, urósł zbyt szybko kilkanaście centymetrów i jego plecy tego nie wytrzymały – musiał zawiesić buty na kołku, ale klub wyciągnął do niego pomocną dłoń i zatrudnił go w charakterze dbającego o murawę ogrodnika. Kosił więc, podlewał i doglądał boiska ukochanego klubu przez kilka lat. Poznał też w tamtym czasie żonę, spłodził syna, wziął kredyt na dom, przygarnął psa i byłby to kolejny spokojny żywot chłopaka, co się wyszumiał, a potem ustatkował, ale na początku XXI wieku całe jego dotychczasowe życie poszło w zapomnienie, bo Piotra opętała literatura. Wszystko się zmieniło, kiedy przeczytał „Świętego Bartłomieja w Koninie” Mielnickiego, którą to książkę pożyczył mu jeden z juniorów Jagielloni, kiedy dowiedział się, że popularny Facet nie przeczytał w życiu żadnej książki. „Tę jedną musisz, Facet”, tak mu powiedział, a dla Janiczkina „musieć” nigdy nie było przypadkowym słowem – podchodził do powinności zerojedynkowo, albo brał je za święty pewnik, albo walczył z nimi jak z zarazą. Tym razem postanowił zaufać dobrze zapowiadającemu się młodzikowi i mimo początkowych oporów z czynnością jaką jest czytanie, dał się ponieść Mielnickiemu, którego rozpasana fraza totalnie go popierdoliła. Facet przez metafory i jukstapozycje ojca ponowoczesnej literatury faszystowskiej w Polsce rwał sobie włosy z głowy, krzyczał wniebogłosy, płakał, a na koniec rozpierdzielił drzwi małżeńskiej sypialni głową, bo oto otworzył się przed nim jakiś nieznany kosmos, a serce omal mu nie eksplodowało z poczucia sensu. „Księga zbójecka” jaką okazał się dla niego „Święty Bartłomiej w Koninie” sprawiła, ze Facet porzucił rodzinę, aby literaturą walczyć o naród i ruszył z Supraśla pieszo do Warszawy, gdzie chciał spotkać takich jak on, siedzieć w bibliotece i nauczyć się pisać poezję, która przyczyni się do nadwiślańskiej harmonii, siły i jedności. W mieście stołecznym mieszka do dzisiaj, imając się rozmaitych prac, które przeplata okresami bezrobocia. Znają go w każdej warszawskiej bibliotece, kojarzą ze slamów, spontanicznych kazań w metrze, faszystowskich manifestacji i organizowanych w różnych zakątkach parku Skaryszewskiego czytań jego jedynego dzieła – pisanego od 2003 roku i wciąż nieukończonego poematu prozą, który fluktuuje w endecką operę kosmiczną i co kilka tygodni ma inny tytuł. Jest miejską legendą, postrachem lewaków, a w prasie branżowej nie ma po nim śladu, choć w 2009 roku jeden z redaktorów pisma „Cyc gada” próbował przeprowadzić z nim wywiad, z którego nic nie wyszło, bo Facet najpierw się spóźnił, a potem, zamiast odpowiadać na pytania, naigrywał się z biednego redaktora, żeby pod koniec rozmowy wyrazić stanowczy sprzeciw wobec potencjalnej publikacji.

 

Bogumiła „Szypa” Twardowska (ur. 1988)

W swoich wspomnieniach napisała, że zawsze była z boku, jakby gdzie indziej i nie dla tego świata. Przyszła na świat jako szóste dziecko ciężko uczciwie pracujących rolników we wsi pod Zamościem. Jej ojciec za młodu był bokserem, potem działaczem Samoobrony, a na stare lata przysiągł sobie już nigdy nie wyjechać z rodzinnej wsi. Matka Bogumiły udzielała się w kościele, gdzie jej niespożyta energia napędzała kolejne charytatywne akcje – dla sierot, dla powodzian, dla chorych onkologicznie i dla zwierząt. Późniejsza poetka dorastała w zdrowiu, choć nie miała dobrych relacji z rówieśnikami. Kiedy inne dzieci bawiły się w wojnę, ona gubiła się w lesie. Kiedy jeździły na rowerach, ona siedziała samotnie w wiejskiej kaplicy. Gdy grały w piłkę, ona, w rogu boiska, bazgrała coś patykiem w ziemi. Już w szkole podstawowej ujawniły się jej wszechstronne talenty artystyczne – śpiewała w chórze, recytowała wiersze i pisała poruszające opowiadania na liczne konkursy organizowane przez różne biblioteki w województwie. Osiągała sukcesy, ale nie lubiła się nimi ani chwalić, ani nawet cieszyć. Po prostu robiła swoje – śpiewała jak anioł, interpretowała Brzechwę i wymyślała historyjki, które poruszały serca nauczycielek i bibliotekarek. Z rodzinnej wsi wyjechała do internatu przy liceum plastycznym w Lublinie, gdzie znów zdobywała nagrody i uznanie oraz stroniła od niepotrzebnej sławy czy nawet najzwyklejszych interakcji z rówieśnikami. Gdy tylko osiągnęła pełnoletniość, złożyła przed ołtarzem śluby dożywotniej czystości. Potem pojechała do Poznania studiować tkaninę artystyczną. Na początku studiów określiła się jako patriotka i nacjonalistka przez poradnik endeckiego feminizmu „Zośki” Narowskiej i pisma Mielnickiego. Jeden z malarskich przedmiotów zaliczyła umieszczonym w fosforyzującej ramie portretem Janiczkina, zapisała się też do Młodzieży Wszechpolskiej, ale szybko uznała, że jej własny faszyzm nie ma nic wspólnego z hołotą jaką poznała w Poznaniu i pragnie pielęgnować go w zaciszu własnej pracowni, działając na styku mistycyzmu, współczesnej humanistyki i endeckiego feminizmu. Uniwersytet Artystyczny w Poznaniu ukończyła z wyróżnieniem cyklem postmodernistycznych szat dla Maryi, a po studiach zatrudniła się jako nauczycielka rysunku i zwróciła ku poezji. Jak dotąd, wydała dwa tomy ponowoczesnych medytacji maryjnych – „Zdrowaś” oraz „Zdrowaś, zdrowaś, zdrowaś”. Inspiruje się estetyką TikToka, włoską operą i zinterpretowaną na własne potrzeby schizoanalizą.

 

Patrycjusz „Taczka” Jones (ur. 1991)

Urodzony w Cieszynie, dwujęzyczny poeta i multiinstrumentalista. Jego rodzice poznali się na pielgrzymce do grobu pańskiego – ojciec był przystojnym i młodym pastorem z Walii, a matka świeżo upieczoną absolwentką ekonomii. Zakochali się od pierwszego wejrzenia, wzięli ślub w drodze do Cieszyna i spłodzili swego jedynego syna podczas nocy poślubnej w urokliwym pensjonacie nieopodal Skoczowa. Jego ojciec, Tom, porzucił dla jego matki walijską parafię i wyuczył się w Polsce, swojej przybranej ojczyźnie, na elektryka. Wielki wpływ na młodego Patrycjusza miał jego cieszyński dziadek, Paweł z rodziny Koziubów – fanatyczny miłośnik Franza Josefa, górskich widoczków, muzyki folkowej i ceniony w całym kraju artysta stolarz. Jeśli wybierzecie się na wycieczkę przez Cieszyn, Ustroń, Kutną Horę, a nawet Pszczynę i Kraków – liczne pięknie wykonane drzwi i bramy wejściowe okażą się dziełem Pawła Koziuba, który od kołyski uczył Patrycjusza miłować artyzm i ojczyznę. Wzrastający w domu pełnym muzyki, poezji, rękodzieła, teologii i dobrze pojętej dyscypliny, chłopiec od najmłodszych lat miał smykałkę do sztuki – już w gimnazjum powołał trzyosobowy skład DJ-ski „Polsko-polsko-polskie pląsy”, który zajmował się dyskotekowym miksowaniem „Bogurodzicy” czy patriotycznym przesterowywaniem hitów z list przebojów „Bravo”. W liceum został laureatem olimpiad z historii i języka polskiego, a na studia udał się do Krakowa, gdzie na Uniwersytecie Jagiellońskim pochylał się nad filozofią. Do dziś powtarza się w murach tej uczelni anegdotę o tym jak pierwszoroczniak Patrycjusz zagiął wyspecjalizowanego w Heideggerze profesora Mizerę, a potem wyszedł z sali, aby zając się swoimi sprawami – kołem naukowym filozofii polskiej, czytaniem Lutra i piciem czerwonego wina z młodymi nacjonalistami ze środowiska liceum im. Nowodworskiego. Po studiach udzielał się w „Klubie Jagiellońskim” i „Kronosie”, ale z oboma tymi środowiskami rozstał się w niezgodzie, przekonany o własnej krzywdzie. Zawodowo tłumaczy z angielskiego jako freelancer, gra na chrześcijańskich imprezach w całej Europie, a jego poezję, w której szuka Boga poprzez technologię i projektuje faszystowskie utopie, można przeczytać głównie na jego blogu.

 

Paweł „Księdzu” Stanisławski (ur. 1995)

Urodził się w Katowicach, gdzie jego rodziców wywiała biznesowa działalność Pawła Stanisławskiego seniora, który po rzuceniu historii sztuki na Katolickim Uniwersytecie Lubelskim, zajął się obracaniem nieruchomościami i handlem materiałami budowlanymi. Matka przyszłego poety całe życie zajmowała się Pawłem i siódemką jego rodzeństwa. W domu nigdy nie brakowało jedzenia, regały uginały się od książek i winili, a na wakacje jeździło się do Grecji, Bułgarii czy Turcji. Paweł dostał ksywę „Księdzu” już w pierwszych latach podstawówki, bo jako jedyne dziecko w wielbiących kolorowe ciuszki latach millenialnych ubierał się wyłącznie na czarno. Początkowo chciał być piłkarzem albo tenisistą, ale jego ojciec stanowczo sprzeciwiał się udziałowi syna w jakichkolwiek zajęciach sportowych – wyobrażał go sobie jako intelektualistę, nieważne jakiego rodzaju, mógł iść w stronę inżyniera lub prawnika, ważne było, żeby spełniał obraz Stanisławskiego seniora o mózgowcu gardzącym jakimkolwiek wysiłkiem fizycznym czy rozrywką dla mas. Księdzu uczęszczał więc na kółko teatralne, zajęcia dla ambitnych z fizyki i historii, a także na organizowane w domu kultury na Ligocie spotkania towarzystwa gier planszowych RPG. Jego pierwszym sukcesem był gimnazjalny triumf w konkursie na wiersz upamiętniający ofiary mordu katyńskiego. Co ważne, los zechciał, żeby dwa tygodnie po odebraniu przez Stanisławskiego złotego medalu za poezję katyńską, w niejasnych okolicznościach pod Smoleńskim spadł samolot z delegacją prezydencką do miejsca, gdzie kilkadziesiąt lat wcześniej wymordowano polskich oficerów. Wielce ceniący Pawła dyrektor szkoły postanowił, aby jego zwycięski wiersz wybrzmiał podczas kulminacyjnego momentu szkolnego apelu żałobnego. Wyszło więc na to, że pierwszy publiczny odczyt poezji Stanisławskiego zbiegł się z tak podniosłym i symbolicznym momentem dla losów naszego wymizerowanego kraju. Księdzu czytał swoje wersy drżącym głosem i z rozżarzonym sercem, spoglądał zza okularów w oczy innych uczniów i sekunda po sekundzie rozpoznawał swoje powołanie – chce poruszać tłumy, kanalizować ich emocje, wylewać łzy za ojczyznę, święte swoimi strofami święcić, a haniebne wytykać i niszczyć. Szybko założył więc poetyckiego bloga w domenie salon24, zaczął też publikować na nieszufladzie, gdzie przez siedem lat udzielana się wrzucił około pięciuset utworów. Po przyzwoicie zdanych egzaminach gimnazjalnych, zapisał się do X liceum ogólnokształcącego im. Paderewskiego, gdzie losy nastoletniego Pawła skrzyżowały się z historykiem Krzysztofem Trackim – złotoustym pedagogiem chętnie dzielącym się z uczniami swoimi poglądami, członkiem partii Ruch Narodowy i późniejszym kandydatem do sejmu z ramienia Konfederacji. Księdzu nie tylko spijał słowa z jego dziubka, ale od elokwentnego historyka zakręciło mu się w głowie i zagotowało w jądrach, co skończyło się odkryciem pragnienia homoerotycznego, którego młody poeta wyrzekł się natychmiast swoim pomieszczonym na nieszulfadzie i docenionym przez samego Mielnickiego autobiograficznym poemacie „Spowiedź grzesznika, co grzeszyć nie chce”. Po świetnie zdanej maturze Paweł wyruszył na studia do Wrocławia, gdzie pięć lat później ukończył prawo i mieszka do dzisiaj. Jest aktywnym działaczem Ruchu Narodowego, zaciekłym blogerem, obrońcą życia nienarodzonego, popularyzatorem historii XX-wieku i radykalnym singlem, który już w młodości wyegzorcyzmował swoje pożądanie.

 

Juliusz „Karzeł” Karłowicz (ur. 2005)

Dziecko Saskiej Kępy, multimilioner, poliglota, haker, twórca poezji cyfrowej i spekulant przedstawiający się na serwisie X jako „artysta walut, chwil, cip, chlip chlip i jebanie poprawności politycznej #nigger”. Urodził się w zamożnej rodzinie, chodził do szkół prywatnych i jeździł na drogie obozy językowe na Cypr. Jako siedmiolatek oszukał pedofila na serwerze Minecrafta – flirtował z nim, obiecał nagie zdjęcia, a kiedy pedofil się podpalił i ujawnił ze swoimi preferencjami, Juliusz zaczął go szantażować i w ten sposób „zarobił” swoje pierwsze pieniądze. Jako ośmiolatek otruł z kolegami nauczycielkę języka polskiego kupionymi wcześniej na południowej części warszawskiej Pragi dopalaczami. Jako dziewięciolatek mówił po polsku, francusku, angielsku, japońsku i hiszpańsku. Jako dziesięciolatek zainwestował z konta mamy w bitcoiny (bez jej zgody). Jako jedenastolatek włamał się na serwery Ministerstwa Finansów. Kiedy miał dwanaście lat, bitcoiny przyniosły na koncie mamy zyski rzędu 300 tysięcy złotych. Kilka tygodni przed jego pierwszym finansowym tryumfem miał sen erotyczny z własną matką. Jako trzynastolatek rzucił szkołę, aby pomnażać fortunę. Jako czternastolatek zainteresował się pismami Mielnickiego, a potem natknął się w Warszawie na Janiczkina i zadeklarował jako faszysta, więc wsparł finansowo działalność Ruchu Narodowego i kilka nacjonalistycznych think-thanków. Jak wspomina w jednym z wywiadów, dzięki Janiczkinowi mógł spojrzeć inaczej na swoje pochodzenie. To on mu pokazał, że dzieci z bogatych, zachodnio myślących domów są wyjątkowo pesymistyczne, puste i pozbawione wiary w zmianę świata. Młody Juliusz chciał iść naprzeciw wszystkim – swojemu zblazowanemu środowisku, tchórzliwej i liberalnej Polsce, po prostu przeciwko wszystkim jebanym debilom, przez których świat wygląda tak, a nie inaczej. I tym był jego faszyzm. Chciał też działać na wszystkich frontach i modyfikować rzeczywistość. Jako piętnastolatek stworzył swój pierwszy wiersz cybernetyczny –„Bitcoinopleplepopeję”, w której opowiada swoją historię i obraża kobiety w czterech językach i kilku ciągach wyskakujących spomiędzy strof memów. Jako szesnastolatek zarobił pierwszy milion (dolarów). Jako siedemnastolatek posiadał już udziały w dużym wydawnictwie, wytwórni płytowej i sieci sklepów spożywczych. W szczytowym momencie jego majątek szacowano na ok. 70 milionów dolarów. Wraz z osiągnięciem pełnoletniości postanowił rzucić świat finansów, zostać rentierem i przez jakiś czas wieść spokojne życie estety. Potem zamierza przejąć władzę w państwie albo biznesie – jak będzie prościej. Obecnie jest niezwykle płodnym tik-tokerem, poetą, hakerem zwalczającym lewactwo i hodowcą na farmach faszyzujących internet trolli. Mieszka między Warszawą, Belgradem, Singapurem a Dallas, zrobił sobie kilka ekscentrycznych operacji plastycznych, w mieście stołecznym można go spotkać w towarzystwie Janiczkina, któremu pomaga finansowo i chętnie się tym tu i tam chwali.

Mateusz Górniak
autor „Trash Story” (Ha!art, 2022), „Dwóch powieści ruchu” (Filtry, 2023), „Ćpuna i Głupka” (Convivo, 2025) i „Pięciu adaptacji”, Ha!art, 2025). Eseje i opowiadania publikował między innymi w „Dialogu”, „Małym Formacie”, „Kinie”, „Stonerze Polskim” czy „Szumie”. W sezonie artystycznym 2023/24 odbywał rezydencję dramaturgiczną w warszawskim Nowym Teatrze, podczas której stworzył na serwisie Tumblr „Adaptację Jutuba”. W 2025 jest rezydentem miesięcznika „Dialog”. Współrealizował projekty teatralne między innymi w Narodowym Starym Teatrze w Krakowie („Piramida zwierząt”, reż. Michał Borczuch) czy Teatrze Współczesnym w Szczecinie („Frankenstein”, reż. Grzegorz Jaremko).