Ładowanie strony

Zofia Skrzypulec

„Eksperyment ze znikaniem”, Wydawnictwo Ha!art, Kraków 2025, s. 112.

 

Jednostką obiegową stał się szczur.

Zbigniew Herbert

 

W niniejszym artykule zamierzam na wstępie wyrazić nieco popędu do przeinaczania, a następnie znienacka zwierzyć się, że czekałem pół szalonych lat 80. oraz całe zwariowane lata 90., a także całe pokręcone lata zerowe, całe śfinksiaste naste i pół pałerystowskich dwudziestych – czekałem, czekałem, czekałem tylko na „Eksperyment ze znikaniem” Zofii Skrzypulec. W tym momencie artykuł ten przechodzi w fazę poczwarkowatości do potęgi entej. Swego czasu, a więc mniej więcej półtora żywota Juice wrld-a temu, mieliśmy przed sobą sporo latek, aby nastawić rozliczne mentalności na manifest „Stosowane sztuki społeczne” Artura Żmijewskiego. Sporo latek – przydatna sprawa, a mówiąc my, mam na rzekomej myśli nas, nasz boysband, mianowicie: mam na myśli siebie, jakiegoś takiego kolesia. W 2007 przejawialiśmy absolutnie modalną gotowość, weszliśmy do Unii i co nam zrobicie? Sporo latek nam zrobiliście; mówiąc wy, projektorkuję subliminalnie obiekty wiary niemowląt z rodzin ortodoksyjnie panspermistycznych. Sporo latek nam zrobiliście niespożytych w wałęsaniu się po Empiku, przeglądaniu gazet. „Złego”, „Lampy i Iskry Bożej”, „Anteny Krzyku”.  2004 rok – rok gigantycznej, monstrualnej wprost demonstracji alterglobalistycznej z okazji szczytu gospodarczego w Warszawie. Witryny zrobiły się pilśniowe oraz z dykty i innych takich z obawy przed zamieszkami, centrum miasta wyludnione. Drechole naopowiadali sobie, że alterglobalistyczna zachodnia młodzież, która zjawi się na ulicach, zaopatrzona będzie w spektakularną technologię, jakieś może nawet telefony komórkowe, z łatwością uda się skraść ogromną ilość niesamowitości, tak więc wtopili się w tłum. A kiedy tłum dotarł do szczelnie okordonowanej odciętej zony roztaczającej się wokół hotelu Victoria, gdzie prosperowali oficjele, to właśnie hoolsom, motywowanym pierwotnie czysto merkantylnie, zachciało się zrobić chaos w życiach możnych, przedostać się na pl. Piłsudskiego i pieklić się przy użyciu wszelkich środków z najgłębszych pokładów spontaniczności zaczerpywanych, rzucać płytami tektonicznymi w ważniaków, margrabiów kontynentu. I tak się stało, dokonali rebelii. Alterglobalistyczne sitwy wzięły na siebie urządzenie fiesty, mnóstwo wegańskich kulek, samba i śmietnikowe techno. SPKP mruży ślipka, gdy sobie wizualizuje z rozrzewnieniem, jak to przyłączyło się do dresiarstwa w pacyfikowaniu osóbsk imperialnych. Kilka dni później weszliśmy do Unii i co nam zrobicie teraz?

A! To. Racja. No tak.

Tymczasem jeszcze przed kraksą helikoptera z Leszkiem Millerem na pokładzie lecącego, aby podpisywał wszystko, aby podpisywał wcieleniowe wszystko i żeby nas SLD zadokowało na kontynencie, o bozie najróżniejsze na świecie oraz św. Gizmo!, mega, ogromnie, no po prostu mega znacznie wcześniej dawało się iść przez Europę, bez żadnych ID-ków, choćby podrób, ani paszportów, a do naburmuszonych bazook sonicznych, wycelowanych przez pograniczników w Twą duszę i Twoich przodków, dawało się trafić z podprogowym przesłaniem, że przecież granice to fikcja, a że da się iść i trafiać do sonicznych bazook (i że rzeczywiście fikcja) udowodnił nie kto inny, lecz ksiądz, dziwny ksiądz, ksiądz Zieja. Więc dawało się i właśnie szliśmy, zamiataliśmy sutanną aleje różnych eleganckich krajów, broda naszego boysbandu była sztywna, szpiczasta i jak strzałka wskazywała słońce aż przebijała horyzont; posyłaliśmy serduszka napotkanym istotom, „szczęśćboże”, i zanim się skapnęliśmy, zaszliśmy piechtą do USA, do MTV, do CIA, strasznie się doinformowaliśmy, również estetycznie. Totalny survival, totalnie mega – ketman uprawiany na okrągło na wszelkiej linii, walka każdego ze wszystkimi o „Laur prosumenta” za dokonania w generowaniu prefiguratywnie chwytliwego myślenia sobie o każdych i o wszystkich. Szał recenzowania, szaleństwo uogólnień. I zaistniała u nas modalna gotowość na „Stosowane sztuki społeczne”. Jak je rozumieliśmy? Już zdradzam. To były czasy, kiedy hip-hop robił się dosłownie wszędobylski, wszedł nam nawet do Opola.

Jego supremacja, nasze baggy portasy. Jego supremacja, nasza – pół świadoma, pół nie – bum plezia [boom pleasure]. Nie do pomyślenia było, żeby skinheadzi [skórogłowy? subkultura zainplantowana do krajowych procesorów – Komputronik, te sprawy – przez byłych radzieckich agentów]. Nie do pomyślenia było, żeby skinheadzi. I nie do pomyślenia było, żeby skinheadzi bujali się po podwórkach, czuwali przy murkach pośród zgrabnych bytów duchowych. Ponieważ zgrabnym bytom duchowym suflował orientację w terenie rapujący świat, cały o nierównościach, hip-hop superego, w którym głos pokrzywdzonych grał pierwsze skrzypce, a zaangażowanie społeczne to był tak bozonowy fason, że wchodził imprintingami quasi-oczywistościowo jak woda przez uchylone w ubocie okno; dużo, dużo, dużo przed zwrotem hedonistycznym nastawał ów czas. Nie platformowało absolutnie życie ulicy z rasistowskim patrzeniem i nacjonalistyczną gadką, ponieważ! Że generyczne wywyższanie się w oparciu o rzekome zakorzenienie w mentalnym spłachciu globu to biedaxerowanie spojrzeń krwiopijców i jeszcze im później za te xerówki udostępnianie własnych kokpitów, żeby sobie w nich pomelanżowali, wyżyli swój wymarzony brainjacking – ówcześnie dość przejrzysta pneumatyka. Epatowanie, jakie mam fury blingbling, świecidełka w desce rozdzielczej i grille z fotokomórką to była czynność, w jakiej specjalizowali się nieśmieszni bonzowie, tacy jak proboszcz. Dziwni ważni księża, raczej nie raperskie buzie. Lecz ich performans to była wyłącznie prowokacyjna inkrustacja skłaniająca się ku zwieńczeniu w błazeńskiej myśli jarzącej się czerwonymi diodami w główce marotte – clowniego berła, jakie wyplusnęło do nas, niczym ekskalibur, z dorobku sztuki krytycznej, a kiedy ta zatriumfowała, cała pokryta tajemniczymi wypustkami, od których machinacji pączkowała jej immanentna przewrotność i przewrotność odsłon, jakich parada się z niej wysnuwała, wyszło na to, że bonzowatość księży skonstruowano w intencji ostrości sztuki, żeby mocno dawała. Wrzepiasz się, patrzysz godzinami w modelowy przejaw tego czegoś przepastnego, co złośliwcy zbywają hasłem „sztuka dla sztuki”, np. w „Adorację Chrystusa” Jacka Markiewicza lub „Rozmowa z Bogiem 1 („Chrystus słyszał mnie tak samo…”)” Pawła Kwieka albo „Totemy” Teresy Tyszkiewicz czy „Sukę w dygocie” Jerzego Kaliny albo „Regresję” czy „Onone” Alicji Żebrowskiej lub amfetaminowo-żelkowe rzeźby Marka Kijewskiego, instalacje grupy Pampers Maxi,  kampanię prezydencką Wiktorii Cukt, kampanię prezydencką Pigasusa urządzoną przez Yippiesów lub „Przewrót pałacowy” grupy Wojna, „Kałużę” Alicji Pakosz, „Oko w domu” Dominiki Olszowy i „Niedźwiedzia” Wiktorii Walendzik (z uwzględnieniem, na jakiej aukcji ów misio się sprzedał) lub „Torbową Panią w Locie” Davida Hammonsa, „Dynastię” Cezarego Bodzianowskiego, „Chorągiew” Erny Rosenstein, „Pana Kopernika w kosmosie” Marka Sobczyka i Jarosława Modzelewskiego, „Całe czasy tu obecne” Tomasza Mroza, a następnie „Dziady” Łukasza Surowca

 

i nagle olśnienie!, jak fasetkowo potrafi odsłonić swoją przewrotność niniejszy slogan i idealnie wciska się w kostiumy, mógłby latać we wdziankach kukierzy, i można go przebrać za: „księdze dla »Stosowanych nauk społecznych«”.  Nie „sztuka”, lecz „księdze”, nie „dla sztuki”, lecz „dla »Stosowanych nauk społecznych«”. Istne przebranie jak ze znamienitszej wypożyczalni kostiumów wyszarpnięte hardym, niestulonym dziobem! Bo czemu nie, skoro David Foster Wallace mógł uznać pisarstwo Zbigniewa Herberta za ideał postmodernistycznych zabiegów, czemu my nie mielibyśmy uznać, że księdzowski hormon władzy i pieniążków wybuchający w chłonne twarze wraz z nosowaniem za nadwyżką behawioralną, chlapiącym na wszystkie strony szczuciem i szperaczami oraz innymi gadżetomańskimi apsikami, tylko pozornie objawia swe fatalistyczne przeznaczenie jako suwnicowego dla szeregu operacji plastycznych przemieniających społeczeństwo – czy to, co jest na nie wyprojektowane – w impostora bystanderskiego wściubinosa o niebotycznej zwinności w odwracaniu od siebie uwagi dzięki konsystencji godnej Nasalis larvatus (a więc to tak! na czubku mego nosa nie ja się rozpościeram, lecz nędzna drapieżna podróba i wszystko wspak!); czemu nie mielibyśmy uznać, że pastorał skrzyżowany z marszałkowską laską, zasupłane tonfą = wyśmienita trampolina dla marotte – stereotypowego clowniego berła zwieńczonego sobowtórkiem clowniej osoby, którego czerwone diodowe ślipka sprayują jak najęte i sprayują nam w patrzące szparki możliwość stosowanych sztuk społecznych: telepatii, kanalizmu, podprogowych akcji, operacji bezpośrednio na żywej wyobraźni prowadzonych również przy zastosowaniu decepcji. Skoro David Foster Wallace potrafił mianować wybornym postmodernistą Zbigniewa Herberta, patrona mózgów zaaferowanych totalnie swoją nienawiścią do postmodernizmu, który w ich mniemaniu wchodzi, rozgląda się, co by tu dowolnie pomieszać, zasłania stimmungiem (wypromowanym na epokowego sutenera od nakręcania relatywizmu estetycznego) i przedzierzga ukradkiem we wszechoblepiający relatywizm moralny; dostrzegłszy ideał postmodernistycznych zabiegów wpojony – niczym szmaragd – w kindżały szatkujące mózgom postmodernizm tak, żeby masakrowanie jego czaru przypominało z wyglądu showbiz (wcale nie postmodernistyczny!) i żeby odwrócić uwagę, że mózgi chowają się w dowolności mieszania jak w czaszce i dubbingują ją: ja, dowolność mieszania – owszem, przydatna sprawa, lecz należę się wyłącznie wybrańcom, a więc mózgom zdolnym rozpoznać się znienacka w tysiącletnim królestwie bądź przepełznąwszy obok nieznanej sobie epoki, nadziewając się na emitowaną dokądś wiązkę (więc szerzenie nienawistnikowstwa podzielanego względem postmodernizmu jest dla ww. mózgów niezmiernie śliczne, niczym etos, utrzymany w konwencji twarzy i maskujący, że postmodernistyczna alchemia to ich ukochane zajęcie, tylko „transmutować to my, ale nie nas”; niech nie upowszechnia się postmodernistyczny V.I.T.R.I.O.L., hurra!! także w zakresie upodmiotawiania się… aktywny, błee!!); dobra, czyli w postmodernizmie najgorsze jest upowszechnianie, a dybukiem postmodernizmu jest paranoiczny chuch Zbigniewa Herberta, czadomańsko; a my? jak mielibyśmy nie pójść dalej, tak daleko zaszliśmy, zawędrowaliśmy przez niezliczoną ilość, kupę fikcyjnych granic, w księdzowskim kamuflażu, aż do USA, do MTV, uczęszczaliśmy na korki z astroturfingu; patrzyliśmy, jak hip-hop superego zepchnęło skinów do konspiracji, zakonspirowani szykowali swoich przyszłych prezydentów, uczyli się strzelać, sporządzali dywersję, typu: niewidzialne żyłki porozciągane na wysokości statystycznej szyi w całym Białymstoku podczas zlotów esperantystów, aby poobcinały im głowy; wychodzili raz do roku, 11 listopada, nie kryli się wtedy ze swoimi fantazjami, w skórzanych płaszczach i przyciemnianych okularach, z pochodniami, hajlowali w przestworza beztrosko, aż tu bęc! Wymyślili sobie, że opatulą się masami, że wśród poczciwych zjadaczy własnego obywatelstwa spragnionych pochlupania się trochę w zbiorowym jouissance wygenerują astroturfing, który dostarczy im (skinom) cieplutkie żywe tarcze; udało się, perfekcyjna mikstura – skini opatuleni rodzinkami szczęśliwymi z doznawania swoich niebezpiecznych pragnień; a później skini odreagowują zepchnięcie do konspiracji, eksponując powab podziemnych aktywności, i za symboliczne „szczęśćboże” oraz sczytanie skinheadowską macką nagrań z trzeciego oka udostępniają zainteresowanym patent na bycie w podziemiu nawet jeśli jest się w sejmie; symultanicznie wchodzi zwrot hedonistyczny, rozgląda się i migawkowo przesterowuje, że rap już nie uwrażliwia społecznie, a raperskim postaciom przystoi zachowywać się jak proboszcz, epatować zselfiaczałą zgniłkowatością i atrybutami majętności, co już szerokim performansem toruje nazibananom drogę ku ich zlepieniu, zmaterializowaniu się, ojej. Jednak panika na bok, ponieważ: stosowane sztuki społeczne – są, istnieją, zaczęły bardzo istnieć, wgrały się na naszą modalną gotowość. Się robi mentalne rzeczy, nieuchwytne tak, że głowa mała i ciągle się zmniejsza, i w swej infinitezymalności zgłębia kwantowe astroturfingi i inne takie, wpływy na poszczególne cząsteczki nieprzebranych rzesz ich gigantycznych obserwatorów i obserwatorek oraz inne takie, piramidalną nieustanność przeobrażeń, i co też owe ilości przeobrażeń ukochały przez własną sekretność. W tym miejscu artykuł odpina od poczwarkowatości i przechodzi w fazę podniecania się w niebogłosy „Eksperymentem ze znikaniem” Zofii Skrzypulec.

Powiedzmy, że umarłem i wylądowałem w zaświatach przeznaczonych dla energii osobowych, które opuściły glob, aczkolwiek nie cały, ponieważ energie nieboszczki, jakie przetransferowane zostają tu, wywodzą się z zakątków nadzorowanych przez bestie. Niezmiernie ciekawie, ale ani ja, ani żadna z moich współtowarzyszek nie kojarzymy ze swoich żyć wierzeń, które przewidywałyby podobne pozagrobowe sprawy. Na ekipę składają się osoby z przeróżnych czasoprzestrzeni, przeróżnych pustyń, dżungli, świętych miast i szalonych wsi, przeróżnie zachowujące się przy jedzeniu, w nerwach – również, a także dostąpiwszy przeróżnych głupawek i euforycznych absolutnie zgrabnych pomyśleń sobie wszystkiego. Jednak trochę nie do pomyślenia jest akurat to wszystko, które przepaja nasze przebywanie razem, tu i teraz, wieczystą rozciągliwość, calutką pleromę. Towarzyszy temu specyficzne poirytowanie. Szukam Empiku, żeby poprzeglądać gazety. „Lampę i Iskrę Bożą”, „Antenę Krzyku”. W „Lampie” ekscytacja neobanalizmem. To chyba nie dla mnie. Patrzę się na Ziemię. Po przewrocie, jakiego dokonali drechole oraz naszym wejściu do Unii na Planecie zrobiło się wprost wyśmienicie, harmonijnie do potęgi entej. Praktycznie każda jednostka ludzka startuje z burżujskiego habitusu, najczęściej przekombinowuje go każda w nieparlamentarną osobliwość. Z „Anteny Krzyku” dowiaduję się o bimbalionach mikroskopijnych gatunków muzycznych. Zaczynam wyobrażać sobie coś takiego w literaturze. Nie ma w ogóle mowy, że tekst wczytuje Ci się jako wytwór poetycki lub proza eksperymentalna, obowiązują nieziemsko drobiazgowe klimaty. Nie jestem w stanie przywołać klasyfikacji, nazbyt mistyczna. Każdy utwór – wirtuozerski w swojej kategorii. Robi się wernakularnie i jednocześnie artystycznie. Wyobrażenia o konkretnych utworach przyspieszają, niemiłosiernie tęsknię do ich poprzedniczek sprzed chwili. Utwory, ach, wspaniałe utwory!

I nagle: mam, pamiętam!

Zanim zrobiło się tak, że brawurowo współodczuwa się głównie z cierpiącymi na zaburzenia narcystyczne i bungabunga własnych samoadoracji, trochę przed 11 września, kiedy już prawie, prawie, prawie byliśmy gotowi na stosowane sztuki społeczne, trochę przedtem, bo w latach 70. – miała miejsce rewolucja artystyczna w prozie, zaś w sztuce rozpleniał się dziko – bywało, że jeszcze dzikszy, przynajmniej między Helgolandem a Transylwanią – konceptualizm. Wow!

Dlaczego o tym wspominam? Otóż, jeżeli za wykładnię noosfery przyjąć taniec z pokazywaniem „ucho – chlewik – ucho”: tego chlewiku było aż po ozonową dziurę! Jeżeli postawić obok siebie Nieistniejącą Przytakującą Galerię  „Tak”, Galerię Pod Moną Lisą, Biuro Poezji, Akumulatory, „Galerię” Pawła Freislera (sąsiadkę studenckiego Klubu Sigma), Notatniki Robotników Sztuki, PDDiU KwieKulik  – wyjdzie raptem na jaw, że w co drugiej izbie i na co drugim murku dzikie konceptuale formowały swoje erupcje i pozowały do zdjęć, dawały bobu wizażom idei, zawieszonych w przestworzach jak niewidzialne kwefy, zajawiając się w nich wraz z erupcjami własnego pomysłu, i pozowały do zdjęć. Więc szalone lata 70., mocno zwariowane – prostetyki Nixonki, te sprawy. A w co drugiej izbie i na co drugim murku coś się odbywa takiego, co wyrasta z sytuacyjnych światów, z sytuacyjnych globów, jakie noetycznie rozdziawiają się i klastrują odkąd Seth Siegelaub ogarnął Xerox Book, wystawę – puste piętro biurowca, której substancjalny aspekt sprowadzał się do samego Xerox Book, wykorzystania kserografu. Odkąd postawy stały się formą. Odkąd zrobiło się self-stejtmeńsko. Anastazy Wiśniewski pisał na karteluszku „*siedem dób na raz*” i była heca, podpisywał glob jako swoje dzieło albo Elbląg i mienie trąby było. Ale nie tylko Anastazy Wiśniewski, ogromna populacja czerniła blankiety napisikami i była heca, i było mienie trąby. A z teł ilustrowanych podobnymi hiperaktywnościami wyłania się sylwetka Henryka Berezy, Henryk Bereza wchodzi, rozgląda się i ogłasza Rewolucję Artystyczną w Prozie. Bereza bazował w tym rozpoznaniu na swoich wcześniejszych rozpoznaniach dotyczących nurtu chłopskiego w literaturze. Spodziewał się, że na kanwie prozy żywej mowy (przekraczającej idiosynkrazje Białoszewskiego) do literatury wjadą grupy, które dotąd na pokłady napędzanych księgami furmanek nie były dopuszczane, a upodmiotowienia się poprzez wypadanie z zawiasów książkowych porte-parole zwyczajnie się im odmawiało. Przewidywał, że zrobi się wernakularnie, a tym samym artystycznie. Gwarantem artystyczności, od której literatura nabawi się szałowego przełomu miała być jej demokratyzacja. Przyznam, że stejtment Berezy o nastaniu rewolucji artystycznej, o artystycznym obrocie literackiej sceny, widziałem zawsze chlupiący się smacznie pośród najróżniejszych napisików, kaligrafowanych jazzy fontem, bądź z powielacza wypluśniętych – w każdym razie sygnowanych przez osoby konceptualne. Ewidentnie coś mnie pomyliło, ponieważ zaczytywałem się w napisikach ekspediowanych z art-worldu, przekonany, że nagrywam swoją personalną biomasą artystyczny ferment w ramach literatury. Padłem ofiarą urojenia, że generowanie klimatu myśli przez osoby konceptualne pomogło bardzo literaturze w geolokalizacji Loży istnienia Natury, jak to nazywa pomysłodawca i katalizator recentywizmu (bez którego nie sposób się teraźniejszo obejść), Józef Bańka. Józef Bańka:

Po śmierci starego podmiotu (antropicznego recens recencjału niemowlęcego) powstaje w aseicznym recens recencjału równoległego nowa przestrzelina, z której wyłaniają się zarysy ens renatum, tj. odrodzonej niemowlęcej duchowości. Tylko owo antropiczne recens recencjału niemowlęcego utożsamia się – jako Raźnia – z obserwatorem, dla którego istnieje świat, tzn. wczesna i późna loża trwania zjawisk. Wyższość antropicznej Raźni recencjału niemowlęcego nad aseicznym recens recencjału równoległego wyraża się w tym, że obie loże trwania zjawiskowego świata mogą mieć sens i znaczenie jedynie wewnątrz tego obszaru bytu. Tymczasem recens aseiczne recencjału równoległego, zwanego Nadmonadą, należy do loży istnienia Natury, w której obrębie chroniące się przed końcówkami nicości antropiczne recens niejako magnetyzuje pole, w którym urzeczywistnia się przestrzeń subiektywności rozpięta od wczesnej do późnej loży trwania, tj. w którym nasze <<ja>> wybucha a recentiori i niczym poczwarka odbudowuje swoje kokony trwania, obierając stanowisko w centrum antropicznej Raźni recencjalu niemowlęcego.

Myślicielstwo polskie, ja Tobie dziękuję! Za sprawą Twych niesamowitych klimatów nasz boysband był gotowy, by czytać „Stosowane sztuki społeczne” jako wydarzenie literackie.

Delektować się stalówką Artura Żmijewskiego, kiedy pisze w swoim manifeście:

W 1997 roku Katarzyna Kozyra filmuje ukrytą kamerą kobiety w budapeszteńskiej łaźni, działanie to powtarza w 1999 w łaźni męskiej. Film pokazuje na biennale w Wenecji – kolejna awantura w polskiej prasie – poprzez powtórzenie i nagłośnienie tego działania strategia <<denuncjacji>> naturalizuje się. W 2002 roku Adam Michnik nagrywa swoją rozmowę z Rywinem, a w 2006 Renata Beger filmuje ukrytą kamerą swoje rozmowy z innymi politykami i ujawnia je. Kozyra, Michnik i Beger podjęli podobnie dwuznaczne etycznie działanie przy jednoczesnej ekspozycji szlachetnego celu, usprawiedliwiającego dokonane faktycznie przekroczenie. Transgresja weszła do repertuaru politycznych strategii. Całego ciągu <<negatywnych>> transgresji –  złamania wolnościowego, demokratycznego tabu – dokonał jako minister edukacji Roman Giertych.

Pierwsza „Łaźnia” (damska) Kozyry pokazywana w Małym Salonie Zachęty zostaje nagrana ukrytą kamerą, nagranie wycieka do węgierskich mediów, te wpadają w szok i miotają nim wszędzie tam, gdzie bulwersowanie się po węgiersku to swoisty glamour.

„Któż może zagwarantować, że po obejrzeniu w Zachęcie kąpiących się kobiet w łaźni kolejny artysta (profesjonalny lub amator) nie postanowi pokazać publiczności scen z męskiej toalety, gabinetu stomatologa lub ginekologa, salonu masażu lub izby wytrzeźwień” – zaś tak pisał Technokrata w „Przeglądzie Technicznym” [1997, nr 47 (23 XI)] i my umiemy delektować się również tym jako drylująco artystyczną prozą, jak gdyby przefaksowanym z podziemi Angyalföld (spod Lehel Csarnok) absolutnie wyjątkowo środkowo wschodnio europejskim bulwersowaniem się po węgiersku, jednocześnie ja ci mogę, Technokrato, zagwarantować: żaden artysta nie postanowi zaprezentować scen z męskiej toalety czy salonu masażu. Za to jeden pan literat będzie chadzał wciąż niby za potrzebą, a w istocie, aby w wucecie wyciągać notes i zapisywać wszystko, co zostało powiedziane przed chwilą (Białoszewski). A inny pan literat będzie chadzać z magnetofonem pod pachą i nagrywać zza płotu rozmówki robotników przy pracy, by ze specyfik ich głosów lepić podziemny zakon „Trena Tre” (Ryszard Schubert). Tymczasem Anastazy Wiśniewski nagra nie wiadomo czym dokładnie to, co mówi się, kiedy mówi się o tym, o czym się mówi. Językowy odpowiednik czarowania gałek w op-arcie? I to niebywale zgadza się z fasonem i pepitką rewolucji artystycznej w prozie. A jednak rewolucja artystyczna w prozie zdaje się nie uzmysławiać sobie performansu ideacji czy ciał Anastazego Wiśniewskiego oraz całej zgrai osób konceptualnych, a one zdają się być perfekcyjnie nieświadome, że trwa rewolucja artystyczna w prozie. Patrzę się w motto przyświecające katalogowi wystawy „Kiedy postawy stają się formą”: mówienie to wynalazczyni (saying is inventing – z Becketta) i nie dowierzam, jak środowiska o podobnym sfokusowaniu (procesualny aspekt demokratyzacji w nadpisywaniu potencjalnością, aktorstwem myśli, pasjansami odcieleśnień i wcieleń) do tego stopnia mogą nie platformować ze sobą i w równoległych rzeczywistościach bawić. Jak się nie popatrzę, nie doszukuję się wymian ektoplazmy między tymi a tamtymi, i tymi i tymi zajętymi produkcją napisików i proscenium montowaniem od ucha do ucha, z kurtyną zawsze gotową, by skraść Yorickowi kwestię. W zdziwieniu niedoborem transmisji utwierdzają mnie dwie powzięte w bieżącym eonie (w ciągu kilku niedawnych chwil kalijugi) wystawy. Obie porywające się, by prezentować szalone relacje światów pisania i uprawiania sztuki. Obie pokazujące, że to szaleństwo zatrzymuje się na poziomie wzajemnego służenia sobie wyłącznie ilustracją. Kiutaśne dzięki! Sczytując od lat mniej więcej siedemdziesiątych – pożółkłe obecnie – sheety z zapiskami osóbsk konceptualnych nie mogłem opędzić się od wrażenia, że ta dyferencjacja – jak sentencje na mega podobnych sheetach, mega podobnym krojem pisma sporządzone, wkradają się do głów jako poszczególne dzieła sztuki – niebagatelnie skorzystałaby podlana plastycznością i demiurgicznymi kwantowymi drożdżami, których zaczerpnęłaby bez mała ileś galonów ze znajomości rewoltujących akt pisania wehikułów takich jak Leopold Buczkowski, a wehikuły skorzystałyby na emancypacyjnym nieskrępowaniu pojedynczością głowy, jakie cechuje miotacze za pośrednictwem konceptualizmu posyłające strugi jaźni dopokąd gdzieś jaźni jeszcze nie zaznano. Ale jakimś cudem nie korzystają na sobie ani wehikuły, ani dyferencjacje. Jak to? Czemu? – ferwor w naszym boysbandzie nie stygnie, odkąd JP2 nakrzyczał na zwolenników Teologii Wyzwolenia podczas pielgrzymki do Nikaragui („silencio!” – skrzyczał ich tłum). Jak to? Czemu? – ferwor trwa w najlepsze. Trochę przycichł (silencio?), kiedy Maja Staśko podjęła próbę rozszerzenia myślenia LITERATURA (przez duże L i duże I i duże T i duże E i duże R… gargantuicznie duże). Cóż, spodziewano się w moim boysbandzie, że takie rozszerzenie myślenia przysporzy synergii i allomyślenia, i akceleracji ksenofeminizmem. Jednak Maję Staśko przestały chyba interesować powszechne literaturyliteraturowanie najróżniejszych szuflandii, wyskakujących okienek i kanciap. Ferwor wrócił. Nieco ustał, kiedy do strumieniowania lampień się (jupiterów? atencji? nie wiadomo czego?) przykleił się nieoryginalny geniusz i inne zagadnienia konceptualne niekreatywnego pisania. Aczkolwiek: no cóż, meteorem się przetoczyło owo zjawisko przez krepinowy nieboskłon i zapakowało w dystrykt szuflandii przeznaczony na mikroskopijny genre i oddaną mu subkulturę. Całe to niekreatywne pisanie dochodzi jak gdyby z pulsara lub rzeczywistości, w której funkcjonują bimbaliony gatunków pisania i panuje swego rodzaju gatunkowizm, mianowicie owe bimbaliony skrzętnie pracują, by obchodzić się bez siebie nawzajem. Niekreatywne pisanie radykalizuje to, co w produkcji napisików u osób konceptualnych dawało się łacnie poczytywać za prześlepiony slot od wehikułów uprzestrznniających się do wewnątrz za poruczeniem demiurgicznych kwantowych drożdży. A na tych wykolejonych aż z niewykorzystania drożdżach wjeżdża absolutnie nówka ferwor. Jak to? Czemu? Czemu jest ten ferwor? Ponieważ!

I już wokalizy lecą z naszego boysbandu poświęcone dziwnemu nieskorzystaniu z wehikułów, Leopoldów Buczkowskich i pomp miodowych i ich multipli harcujących w potencjalizmie podczas zmyślania światów, aż tu (!) zgaszono mnie! Znienacka kompletnie, nastąpiło zgaszenie mnie Zofią Skrzypulec. Nastąpiło pozytywne zgaszenie mnie, nastąpiło rozwiązanie na łonie mojego boysbandu, dość pieklenia się mydłkowatych głosików, coś się wreszcie urodziło, stosowane sztuki społeczne – PSYOPS SKRZYPULEC.

„Eksperyment ze znikaniem” Zofii Skrzypulec zaczerpuje calutki diabelski młyn ze wszelkimi jego gondolami i wiadrowatymi japami wplątanymi w tenże proces, ba! – gondolami i wiadrowatymi rozdziapiskami, ponieważ nie tylko, ponieważ zaczerpuje calutki diabelski młyn, z jego przewodami, hydrauliką – również, zaczerpuje nimi wszystkimi oraz zasysa bezmiar plastyczności, jaką dysponuje proza żywej mowy i boostuje ją o jurajską bezcelowość, jej wielebność interesowność wspak; calutkim diabelskim młynem, wihajstrami, dzynksami i lepkimi guzikami – również, urządza syropowy scat, kaczkuje na nim i wyczynia interferencje, i wkręca tę plazmę w performatywy zaczerpywane tymi samymi wajhami oraz wiadrowatymi japami, calutkim systemowym lucyferyzmem diabelskiego młyna, w performatwy zaczerpywane z napisików, których produkcji dopuszczają się osóbska konceptualne. Których produkcji dopuszczają się odkąd jest konceptualizm, odkąd się wziął z takiego aspektu minimalizmu, że amplifikowanie niemożliwych performatywów, jak gdyby wyjętych koparkami z ust gigantów, typu „dziura o głębokości 40000 km rozczłonkowywana na poszczególne źrenice”, to radocha wyzwolona na poziomy zarezerwowane dla Ekstremalnie Wielkiego Teleskopu. „Eksperyment ze znikaniem” Zofii Skrzypulec daje się wyszumieć wehikułom garażowanym na co dzień w Rewolucji Artystycznej w Prozie i skorzystać im z konceptualizmu pomysłów na siebie. Lekkość mówienia i ciągła fokalizacja; sondujący perfomatyw, mapowanie przez rozpylanie fatamorgan. Patrzenie się zawsze tak ostro, żeby dało się przeczytać. Niemożliwość posiadania i niebranie do siebie. Opowiadanie pt. „Kserozocha” streszcza dzieje konceptualizmu i obecność nanoliteratur w postronnych życiach. Opowiadanie „Przez okno” to dosłowne obrastanie wyzwolonego spojrzenia w wehikuł i pokonywanie horrendalnych dystansów (od bladej scenki rodzajowej do: obrazów wojny? astralnej defenestracji?) „Strasznie mam zasyfiony wehikuł, jak tak teraz zerkam. Śmieci się walają, przyklejają do stopy. Coś się nawet rusza, wielkie mi rzeczy. Nie dziwię się zupełnie, to naturalne, że w miejscach takich jak to rozkwitają mikroświaty. Mówię do niego: hej, on do mnie: hej. Śmierdzi szczyną. Nie ma butów (na stopach). Kim ty jesteś kolo, snajperem lol, co serio, tak, co tu robisz, leżę, ok, ok.”; dziwnie się czuję, nie byłem gotowy na coś, co mi się tak podoba jako PSYOPS, a niecierpliwieniu się, że czegoś wybitnie dokładnie takiego nie otrzymują od życia równają się moje rezydua. A więc! Niniejszym rozpadają się na dendrytowych deskach teatru kartezjańskiego, rozkręcanego szkatułkowo, szkatułkowymi transformersami, w rozdziawionych palpi Loży Istnienia Natury, szkatułkowo rozkręcanej szkatułkowo otwartym tekstem, niezapośredniczonym przez siedzącego w nim homunkulusa, który orzeka bezwzględnie, jaki to gatunek i z automatu, szkatułkowo – jakiej mu nawkładać szuflowanej z rozdzielnika ewaluacji; otóż kościół międzyludzki, bez kazań i pień organisty, a z baletem i chórkami perceptów, musicalem o młodzieży zamieszkującej tunele nieczynnego metro, jeżdżącego niegdyś między policzkami na skórce od banana, jeżdżącego niegdyś z częstotliwością kolibra, jeżdżącego performowaniem własnej przygodności, jeżdżącego do atraktora. A atraktor niegdyś był kolacjonowany ze swoją dziwnością w miąższu dowożonych wywrotkami spektatorskich figli (ustawka na breakdance rzęs i sztućców wbudowanych w głowę, a tu ktosik wygina łyżkę siłą umysłu). A tu logistyka – wywrotki / metro przesadzona susem kilku zrośniętych nogawkami łypnięć. Pisanie Skrzypulec udowadnia, że stosowane sztuki społeczne mogą się zadziać w odbiorze fikcyjnych tekściorów. A więc to tak, a więc tych tekstów nie ma!? No właśnie, bo czym byłoby tytułowe znikanie, gdyby nie podkręcone z jego środka centryfugalnie patrzały. Patrzenie się ciągle tak, żeby dawało się przeczytać wszystkie kruczki wpuszczone w przestwór jak jajko, jak centaur do białego domu. O czym tu nadmieniam? Już nadmieniam. Oto modelowe dla „Eksperymentu ze znikaniem” opowiadanie pt. „Pożar, wykonanie: technika siatki spojrzeń”. Tamże kartezjański teatr zezzoomowań, patrzenie się z probówek obserwowanych bujnymi głowami szalonych naukowców przetasowuje się z owymi głowami, a ruch tasowania widzeń z próbówek i głów staje się jednoznaczny z rozbudowywaniem się tych głów za sprawą spektatorskich figli, szkatułkowymi transformersami w formacie jugokiosków; tym samym nauka miesza się ze stosowanymi sztukami społecznymi (PSYOPS). Poglądowo – posłuchajcie, jakie majstersztyk-zezzoomowanie zapalniczki: „z tyłu był obrazek przedstawiający kawałek zabudowy nad wodą i kilka apokaliptycznych stworów z zakresu estetyki węży oraz pająków, postać w masce gazowej, a pod powierzchnią ziemi szkielecik grzejący się przy ognisku. Dużo sylwetek, kolorowy krokodyl i model płonącego dziecka o skórze we wzór mapy świata”.  Mojemu boysbandowi to kompletnie przeobraziło całe jego życie. Bogu ducha winny portret zarzygałki!

Zofia Skrzypulec

„Eksperyment ze znikaniem”, Wydawnictwo Ha!art, Kraków 2025, s. 112.

Andrzej Szpindler
(ur. 1997); obstawiał trasę papamobile podczas szóstej pielgrzymki JP II do Polski, dostrzegł snajpera na dachu hotelu Victoria, pomachał mu, snajper odmachał; od 1999 roku półczłonek i półprezes Czytelnika, właściciel praw; żądał, aby tłumaczyć mu natychmiast terrorystyczne pomysły Thomasa Bernharda i innych pigularzy, wyciskających glob z blisterów Jeanów-Paulów Gaultierów nienawistnikowstwa.