fbpx
Ładowanie strony
Logotyp magazynu Mały Format

Michał Cichy
„Pozwól rzece płynąć”, Czarne, Wołowiec, 2017, 128 stron.

Michał Cichy w swojej drugiej książce (za pierwszą, „Zawsze jest dzisiaj”, otrzymał w 2015 roku Nagrodę Literacką Gdynia) ponownie zabiera nas na długi spacer po współczesnym, europejskim mieście. Flaneur? Jeśli tak, to bardzo osobliwy: flaneur na opak, taki, który odwiedza wyłacznie znane sobie miejsca, powtarza trasy, zapuszcza korzenie, a potem patrzy jak rosną. W świecie zglobalizowanym, po którego poruszonej, a właściwie nieustannie poruszanej i popychanej mapie kursują miliony ludzi-nomadów, korporacyjnych beduinów ze „szklanych piramid”, Cichy-bohater dokonuje odwrotnego gestu: zdaje paszport kosmopolity i udaje się na emigrację wewnętrzną. Wybiera to, co pobliskie, swoje, oswojone, dane. Ten zwrot lokalny to świadome ograniczenie postrzegania do granic dzielnicy, widnokręgu, podwórka. Jest to również zwrot materialny ku temu, co sprawdzalne, dotykalne, ucieczka od wirtualności („obraz świata zasłania i zastępuje świat rzeczywisty”). Jednocześnie Cichy podąża za Heraklitem, powtarzając jego pantha rei, które w minipowieści przybiera formę bardziej perswazyjną: pozwól rzece płynąć.

 

Mężczyzna po przejściach idzie się przejść

Filtry, modernistyczne kamienice, stalinowskie bloki, kościół Świętego Jakuba. Ochota, którą autor opisuje z cierpliwością i czułością diarysty, jest na planie Warszawy osobną wyspą, „tylko że zamiast wód opływają ją rzeki samochodów”. Zostaje potraktowana jako przestrzeń sacrum: odgraniczona, wyjątkowa, uświęcana codziennym rytuałem-spacerem. Posiada też swoje centrum w postaci kiosku pani Janeczki, która „wiedziała wszystko o wszystkich w promieniu pół kilometra”. Bycie w przestrzeni staje się tutaj sposobem medytacji. I właściwie jedynym tematem fabuły; gdyby chcieć ją streszczać, można byłoby to zrobić w jednym zdaniu: mężczyzna po przejściach idzie się przejść.

Kim właściwie jest bohater „Pozwól rzece płynąć”? Nie bez powodu piszę o nim Cichy-bohater. Z jednej strony niewątpliwy i silny jest związek głównej postaci (a zarazem narratora) z realnym człowiekiem, Michałem Cichym, byłym redaktorem działu kultury w „Gazecie Wyborczej”, autorem znanego artykułu o czarnych kartach Powstania Warszawskiego, świadkiem eskalacji wojny polsko-polskiej pod flagą biało-czerwoną po ’90 roku, częściowym rewizjonistą, który po latach pisał: „spory o pamięć wymagają subtelności psychoterapeuty albo spowiednika, a nie determinacji chirurga”, mieszkańcem Ochoty, mężem, właścicielem suczki Myszki, facetem, który w 2017 roku skończył 50 lat. Z drugiej strony książka ta nie jest jakąkolwiek próbą autobiografii, i choć opisuje konkretny czas, miejsca i osoby, nie układa się w żaden przyczynowo-skutkowy łańcuch zdarzeń. Nie dowiemy się z niej niczego o pracy autora, jego lekturach, zdrowiu, ciele; zaskakująco niewiele jest w niej intymności, właściwie wcale. Tu nie ma mowy o przypadku – jeśli jest w „Pozwól rzece płynąć” jakiś chłód, jest to chłód precyzji. Tadeusz Sobolewski pisze, że „Cichy w swoich opisach oczyszcza kadr ze wszystkiego, co zbędne” i tak właśnie skomponowana jest u niego przestrzeń. Poza kadr trafia sfera prywatna oraz publiczna w wymiarze makro, w kadrze zaś znajduje się coś, jak nazywa to sam Cichy, „pomiędzy małą ojczyzną a większym domem (…), sąsiedztwo, pobliże, mój codzienny obchód”, Heimat. Cichy-bohater jest więc jak gdyby pewnym wycinkiem całości, to Michał Cichy w porze i przestrzeni spacerowej, ten Cichy, który staje się raczej spojrzeniem człowieka niż samym człowiekiem, Cichy obserwujący, dla którego „zmysły są jedną z dróg wyzwolenia od napaści świadomości”.

 

Impresjonista na afgańskim dywanie

Ochota w książce Cichego jest pointylistyczna, jakby namalował ją Signac albo Seurat. Zamiast z ciągu kolejnych perypetii składa się z szeregu impresji i medytacji. To właśnie fragmentaryczność dyskursu miłosnego, rozczłonkowanie tekstu na krótkie akapity, autonomiczne całostki, czasem dwu-trzyzdaniowe: „Idzie trzymiesięczny czarny labradorek. Ogon mu się kiwa na boki. Powód wystarczy mu taki, że żyje i że jest na świeżym powietrzu”.

Ochota w książce Cichego jest pointylistyczna, jakby namalował ją Signac albo Seurat. Zamiast z ciągu kolejnych perypetii składa się z szeregu impresji i medytacji.

I już, tylko tyle i aż tyle. Ich samodzielność ma w sobie coś z poetyki wpisu facebookowego, literatury flash fiction. I choć odczytanie „Pozwól rzece płynąć” jako zapisu tablicy konta społecznościowego wydaje się kuszącą, ale jednak nadinterpretacją, aktualne pozostaje pytanie o relację warsztatu pisarskiego z medium, w którym Michał Cichy jest przecież wyraźnie obecny. Na Facebooku śledzi go kilka tysięcy osób, a on sam jeszcze przed premierą książki publikował tam jej fragmenty, na przykład taki, znakomity zresztą:

„Jechałem samochodem i przystanąłem na wysokości przystanku tramwajowego. Mała foliowa torebka, taka ze spożywczego, do pakowania drobnych zakupów, przezroczysta i bez uszu, przesuwa się z wiatrem po asfalcie. Wybrzuszona jak spadochron przechodzi ponad krawężnikiem, wlatuje na wysepkę przystanku. Na przystanek podjeżdża tramwaj. Żółta pensa, bardzo unijna, czyściutka jak zabawka. Przeszklone drzwi cicho otwierają się na bok. Torebka wsiada. Drzwi zamykają się i tramwaj odjeżdża w stronę Śródmieścia.”

W „Pozwól rzece płynąć” akapity tego rodzaju przeplatają się w różnych kombinacjach, skądinąd da się łatwo wskazać kilka dominujących motywów: o ptakach, o psach, o roślinach, o pogodzie, o sąsiadach, o podsłuchanych rozmowach. Horyzont tych zdarzeń wyznaczają ruch i wzrok bohatera. Roland Barthes w swoich „Fragmentach dyskursu miłosnego” zapisuje ciekawą informację: etymologicznie słowo dyskurs (łac. discursus) wywodzi się od czynności biegania, kursowania, przemieszczania. Taki charakter ma właśnie spacerowanie tam i z powrotem, ale również akt wodzenia wzrokiem, kursowanie spojrzenia.

Potencjał i ograniczenia przyjętej formy zostają zresztą w pewnym momencie książki wyraźnie wskazane i omówione:

„Fragmentaryczność w tekście pozwala czasem na nagłe otrzeźwienie, na wytrącenie z głuchoty, przebudzenie w kierunku rzeczywistości. Ale fragmentaryczność jest cechą umysłu, a nie świata. Świat jest ciągły, w przestrzeni i w czasie. Podział tej ciągłości na przedmioty i zdarzenia pochodzi z naszego wnętrza, które nie zadowala się przeżywaniem – przeżyć i puścić – ale dodatkowo chciałoby jeszcze zapamiętać, zmagazynować. Jest to jedna z fikcji, bez których nie możemy przeżyć żadnej prawdy, ale dobrze jest zdawać sobie sprawę z tej fikcyjności”.

O swojej pisarskiej metodzie opowiedział też Cichy w wywiadzie dla Justyny Sobolewskiej. Oto pisarz, zgromadziwszy stosowny materiał, „surówkę”, drukuje ją, tnie na fragmenty, fragmenty nakleja na kartoniki, kartoniki tasuje i układa na wielkim, afgańskim dywanie, po czym przestawia, przesuwa, zamienia miejscami dopóty, dopóki nie złożą się w satysfakcjonującą całość. Podobny sposób dobrze znany jest czytelnikom Vladimira Nabokova, który przez lata praktykował go z równą namiętnością.

 

Dzielnicowa mapa kiosków Ruchu

Jeśli chodzi o zainteresowania tej narracji, nie ma żadnych wątpliwości – Cichy robi w detalu. Ze swoim bezbłędnym zmysłem mikroobserwacji dołącza do panteonu kronikarzy Warszawy, takich jak niegdyś Wiech czy do niedawna Maciej Nowak. Przestrzeń sąsiedztwa w „Pozwól rzece płynąć” wypełniają doły społeczne, którym Cichy przywraca głos, nadaje kształt, kolor, kieruje uwagę czytelnika na miejsca i postacie, którym grozi zapomnienie. Cichy-bohater pracowicie odtwarza dzielnicową mapę kiosków Ruchu, zakładów fryzjerskich, drobnych franczyzn, śledzi podwórkowe wędrówki starszych panów, rejestruje odchodzenie, umieranie ludzi, zwierząt. Ze szczególną uwagą potraktowani zostają wszyscy mali-wielcy przegrani kapitalizmu, meneliki, żuliki, panowie spod budki, złomiarze, handlarze rupieciem, bywalcy ogródków działkowych i garaży. W spojrzeniu bohatera nie ma wyższości, moralitetu, a zarazem (prawie) unika on zgubnego romantyzowaniaich ich postaw. Nie widzi w nich ani zdemoralizowanej masy, ani tym bardziej ostatniej cyganerii – to raczej grupa indywiduów, często tragikomicznych, którym przywrócona zostaje podmiotowość. Za to szacuneczek, panie kierowniku.

Z podobną uważnością Cichy-bohater patrzy na to, co ulotne, niedostrzeżone, celebruje powiewy wiatru, kształty liści. Wierzy przy tym w magiczną moc nazwy własnej, która jest jakby sposobem dotykania rzeczy. Rozpoznaje więc frezarki, silniki diesla odróżnia od benzynowych na słuch, gatunki ptaków określa po kolorach brzuszków, kataloguje rasy psów. Psy to zresztą osobni bohaterowie tej książki, psy kochane i kochające, łaciaty Poldek, który „miał kolory rasowego baseta”, sznaucer Kali, Kulka, „psia psiółka” Myszki. I bardzo dobrze! Dość już tej dyktatury kotów w polu literackim; wreszcie ktoś mówi głośno o metafizyce kundelka. To dobra zmiana, która zbliża Cichego do najlepszych wersów Marcina Świetlickiego o suce rasy bokser.

Psy to zresztą osobni bohaterowie tej książki. I bardzo dobrze! Dość już tej dyktatury kotów w polu literackim; wreszcie ktoś mówi głośno o metafizyce kundelka.

Pełna lista fauny i flory w „Pozwól rzece płynąć” przybiera imponujące rozmiary, tworząc coś na kształt bio-oazy spokoju, uniwersum, w którym ludzie koegzystują z roślinami i zwierzętami na prawach antropocentrycznej, ale jednak wspólnoty. Pozornie mogłoby się wydawać, że świat ten jest statyczny, podczas gdy przeciwstawiony mu wielki świat wieżowców pędzi coraz szybciej. Rzeczywiście, to nie wieczny ruch do przodu i nie maszyneria ciągłego progresu napędzają Ochotę w książce Cichego.

Tym, co organizuje ruch dzielnicy, jest cykliczność. Bohater śledzi życie toczące się w rytm zmian atmosferycznych („poniżej 10 stopni inżynierowie zaprzestają prac”), nadchodzenie wiosny, forsowanie lata, przymrozki przechodzące w roztopy, śnieżyce przechodzące w mżawki, bałwany w kałuże. Cykliczność ta jest jakby inną, łagodniejszą formą płynności, która nie rwie się do przodu, ale zatacza wciąż te same, regularne kręgi. I dlatego najlepiej czyta się tę książkę na przełomie lutego i marca, wyglądając przez okno.

 

Punctum przypadku

W innej książce Barthesa, „Świetle obrazu”, pojawiają się dwa pojęcia, punctumstudium, które wydają się niezwykle poręczne do rozmowy o „Pozwól rzece płynąć”. Punctum to „ukłucie”, „użądlenie”, u Cichego byłyby to wszystkie fragmenty-obserwacje, w których fotografuje on chwilę, pozornie nieistotny szczegół, mikroepizod, w ten sposób dając wykładnię swojej filozofii uważności. Podobnie jak u Barthesa takie „przyszpilanie” ma także drugą, kto wie czy nie ważniejszą, funkcję. Pozwala oszukać czas, zadrwić z chronologii istnienia, wyśmiać nieuchronność śmierci. Nawet jeśli Poldek wpadł pod koła samochodu, na kartach książki będzie hasał po trawnikach Ochoty tak długo, jak będzie ona czytana. Tylko tyle i aż tyle.

Studium byłyby z kolei wszystkie te fragmenty, w których narrator-bohater przechodzi od obserwacji do refleksji, formułując propozycję stoickiej, quasi-medytacyjnej „sztuki siedzenia”, „sztuki bycia na miejscu”, zgody na to, czego się nie wybiera, przyjęciawłasnego losu, wyzbycia się iluzji, że życie jest gdzie indziej, dojścia do ładu z wewnętrznym niepokojem etc. I tutaj szczypta trutki: Cichy wypada znacznie lepiej jako impresjonista niż jako lokalny buddysta. O ile zrozumiały jest kojący potencjał tego podejścia (które, jak można się domyślać, niesie ze sobą pewien spokój ducha), o tyle na kartach „Pozwól rzece płynąć” nazbyt często ciąży ono w stronę banału. I nie jest to ten rodzaj banału, który urzeka w swojej prostocie, ale banał, który niczego nie daje i nie uruchamia. Na przykład taki passus:

„Drzewo nie cofa się ani o krok. Dostojeństwo drzew budzi cześć. Są i osobami, i miejscami. Chodzę do nich jak do znajomych, którzy zawsze są w domu. Pobieram od nich nauki. Bycia na miejscu. Ukorzenienia. I odnowy przez całe życie.”

Jeśli potraktować go na serio, przypomina najbardziej chyba nieznośną scenęz „Wielkiego piękna” Sorrentina, kiedy katolicka zakonnica, nazywana Świętą, zostaje zapytana, czemu odżywia się wyłącznie korzonkami. I odpowiada: „Bo korzenie są ważne”. Rzeczywiście, są, ale czy naprawdę do zrozumienia tego musimy pobierać nauki od korzonków?

Niewątpliwy instynkt pisarski czyni „Pozwól rzece płynąć” jedną z najciekawszych pozycji ostatnich lat, ale jeśli napastliwości ekranów i korpo-niewolników usiłuje Cichy przeciwstawić idylliczny świat spacerów, bez wewnętrznych niepokojów i konfliktów społecznych, to zamiar ten się mu nie udaje, taki eskapizm bowiem nie jest możliwy – światy te nazbyt się przenikają. Zupełnie inaczej z praktykami uważności, które przesądzają o najlepszych momentach jego książki. Dopóki pozwala fragmentom swobodnie płynąć, dopóki pozostaje łowcą chwil-motyli, wznosi się naprawdę wysoko.

 

Michał Cichy
„Pozwól rzece płynąć”, Czarne, Wołowiec, 2017, 128 stron.


POPRZEDNI

recenzja  

Cybernetyczny pop

— Paulina Chorzewska

NASTĘPNY

varia felieton  

K<3CHAM WARSZAWĘ (albo: widok z okna)

— Andrzej Frączysty