fbpx
Logotyp magazynu Mały Format

Tom „Sank­cje po­ja­wia się po wy­da­nym sześć lat temu Wy­bo­rze wier­sza (WBCIAK, 2012). Od 2012 po­ja­wiły się jed­nak aż trzy książki po­etyc­kie (nie licząc oczy­wiście ese­isty­ki i przekładów). Trak­tu­je Pan zatem tę książkę jako ko­niecz­ne dopełnie­nie, czy może bar­dziej jako pod­su­mo­wa­nie związane z okrągłymi uro­dzi­na­mi i możliwość spoj­rze­nia z odległości na cały do­ro­bek? 

Jest jak z tym szam­po­nem: dwa, albo trzy w jed­nym. Czyli i tak, i tak, i nie. Na tym po­le­ga urok książ­ki — nie mówię, że mojej, ale każ­dej, którą warto czy­tać — że można ją, jak Pani mówi, „trak­to­wać” na kilka spo­so­bów. Jeśli się coś dzię­ki tej książ­ce „do­peł­nia”, to mogę się tylko cie­szyć. Pro­szę po­my­śleć: autor nic nie robi, a do­ro­bek się po­głę­bia. Całą tę po­głę­bia­ją­cą pracę – od kon­cep­cji przez wybór po kry­tycz­ne omó­wie­nie – wy­ko­na­ło dwoje kry­ty­ków, któ­rych cenię i uważ­nie słu­cham. Do ja­kie­go stop­nia jest to pod­su­mo­wa­nie, nie mam po­ję­cia. Z takim okre­śle­niem „Sank­cji” bym się jed­nak wahał, bo to, że ob­cho­dzę w tym roku okrą­głe uro­dzi­ny, ma zna­cze­nie dla mo­je­go agen­ta ubez­pie­cze­nio­we­go i le­ka­rza pierw­sze­go kon­tak­tu, ale nie dla wier­szy, praw­da? A spo­glą­dać „z od­le­gło­ści”, jak Pani to w cu­dzym sło­wie okre­śla, można, jasne, choć przy­znam, że wolę z bli­ska, może dla­te­go, że je­stem krót­ko­wzrocz­ny. Jak oglą­dam ob­ra­zy w mu­ze­ach, to wodzę nosem po płót­nie. Lubię pa­trzeć, jak ło­kieć Afro­dy­ty za­mie­nia się w trzy lekko za­ku­rzo­ne smugi bia­łej farby.

Po­mi­mo wszyst­ko ju­bi­le­usz stał się jedną ze stra­te­gii pro­mo­wa­nia pańskiej po­ezji przez Biuro Li­te­rac­kie. Także posłowie do tego nawiązuje. Kiedy weźmiemy pod uwagę za­ko­rze­nie­nie wier­sza w cza­sie jego po­wsta­wa­nia, per­spek­ty­wa lat pomiędzy pierw­szy­mi książkami a naj­now­szy­mi Pu­sty­mi no­ca­mi” wy­da­je się jed­nak ważna i po­moc­na w przy­glą­da­niu się wier­szom – skoro pan woli – z bli­ska. Na­wią­zu­jąc do roz­mo­wy na temat „Pu­stych nocy”, którą prze­pro­wa­dził z Panem Filip Ło­bo­dziń­ski, za­py­tam: te dawne wier­sze wię­cej wy­ja­śnia­ją czy za­fał­szo­wu­ją?

Kiedy czy­tam swoje wcze­sne wier­sze, od­no­szę wra­że­nie, że pisał je ktoś inny, choć tak na chłod­no, za­wie­sza­jąc na kołku emo­cje, wiem, że można na­kre­ślić linie cią­gło­ści mię­dzy nimi a wier­sza­mi naj­now­szy­mi. Pew­nie mu­sia­łem zo­stać au­to­rem tomu „Roz­mo­wa bę­dzie moż­li­wa”, żeby po la­tach na­pi­sać „Puste noce”. I niech ta kon­sta­ta­cja za­mknie spra­wę roz­li­czeń mojej prze­szło­ści. Przejdź­my do spra­wy dru­giej: nie prze­ciw­sta­wiał­bym wy­ja­śnia­nia za­fał­szo­wy­wa­niu. Wiersz nie po­wi­nien ani wy­ja­śniać, ani za­fał­szo­wy­wać. Wiersz jest polem, na któ­rym, jeśli na nie wej­dzie­my, mogą się nam przy­tra­fić róż­no­ra­kie do­zna­nia. Bo wiersz jest ra­czej do­świad­cza­niem, a nie ko­men­to­wa­niem, które coś wy­ja­śnia, czy fał­szem, który coś ukry­wa. Wiersz jest sku­tecz­ny albo nie­sku­tecz­ny, a nie fał­szy­wy albo praw­dzi­wy. Praw­dą wier­sza jest jego dzia­ła­nie. Dziw­ne, że jakoś nikt nie mówi o praw­dzie czy fał­szu w mu­zy­ce  (chyba że cho­dzi o fał­szy­wą nutę). Mu­zy­ka ni­cze­go nie wy­ja­śnia, ani nie za­fał­szo­wu­je. Ma­lar­stwo ni­cze­go nie wy­ja­śnia, ani nie za­fał­szo­wu­je. Balet ni­cze­go nie wy­ja­śnia, ani nie za­fał­szo­wu­je. Z wier­szem jest tak samo.

Jed­nak trak­to­wa­nie własnych wier­szy jako pi­sa­nych przez kogoś in­ne­go jest świa­dec­twem roz­wo­ju zarówno au­to­ra, jak i świata, który go ota­cza. Prze­cież, poza małymi wyjątkami, nawet naj­bar­dziej kon­se­kwent­na prak­ty­ka pi­sa­nia ciągle jed­ne­go wier­sza zmie­nia się, na­gi­na i me­an­dru­je. Czy to jed­nak  nie przy­bie­ra formy wy­god­nej prak­ty­ki odżegny­wa­nia się od swo­ich utworów? Zwal­nia­nia sie­bie sa­me­go z od­po­wie­dzial­ności, nawet jeśli to, co się na­pi­sało, zo­sta­je, ale jakoś poza, obok, da­le­ko?

Nie mam za­mia­ru zwal­niać się z od­po­wie­dzial­no­ści za to, co na­pi­sa­łem. Ja się mogę zwol­nić z obo­wiąz­ku prze­dru­ko­wy­wa­nia tych wier­szy. Mogę się zwol­nić z obo­wiąz­ku opo­wia­da­nia o nich, na przy­kład w tym wy­wia­dzie. Ale skoro się je na­pi­sa­ło, są. Po­wiem tak: po­czu­cie, jakby ten lub tam­ten wiersz zo­stał na­pi­sa­ny przez in­ne­go czło­wie­ka, może au­to­ro­wi to­wa­rzy­szyć nie tylko w kon­fron­ta­cji z jego daw­ny­mi utwo­ra­mi. Może po­ja­wić się także wobec wier­sza z naj­now­szej książ­ki. Wobec wier­sza na­pi­sa­ne­go przed pa­ro­ma dnia­mi. Wier­sze nie­ustan­nie wy­zwa­la­ją w nas in­ne­go czło­wie­ka. Mogę się nie roz­po­znać w wier­szu na­pi­sa­nym wczo­raj, ale to nie zna­czy, że zrze­kam się za niego od­po­wie­dzial­no­ści.

Wiersze nieustannie wyzwalają w nas innego człowieka

Paweł Kacz­mar­ski i Marta Ko­ron­kie­wicz po­se­gre­go­wa­li pana twór­czość w try­lo­gie, a za punkt wyjścia uzna­li jed­nak, co pod­kreślają w posłowiu, wier­sze naj­now­sze. Jak się Pan czuje z takim sys­te­mem?

Za­pro­po­no­wa­ny przez Martę i Pawła (mogę dla nie­po­zna­ki zmie­nić Pani ko­lej­ność?) „sys­tem” nie jest żad­nym sys­te­mem, a próbą upo­rząd­ko­wa­nia ma­te­ria­łu, dla mnie bar­dzo cie­ka­wą, bo ja sam bym upo­rząd­ko­wał swoje książ­ki ina­czej. Ale gdyby Paweł i Marta (wra­cam do Pani ko­lej­no­ści) po­se­gre­go­wa­li książ­ki tak, jak ja je widzę, pew­nie z nudów bym ziew­nął. Lubię inne spoj­rze­nia. Zwłasz­cza jeśli nie są je­dy­nie wy­ni­kiem ka­pry­su, a są so­lid­nie umo­ty­wo­wa­ne. Układ za­pro­po­no­wa­ny w „Sank­cjach” takie umo­ty­wo­wa­nie ma. A jakie, zdra­dza po czę­ści ró­żo­wa okład­ka. Marta i Paweł do­ko­na­li przej­rzy­ste­go po­dzia­łu i wy­ja­śni­li swoje mo­ty­wy. We­dług mnie trzy­ma się to kupy, i to cał­kiem nie­źle. Po­dział czy­jejś twór­czo­ści nie jest czymś obiek­tyw­nym, wiąże się za­wsze z in­ter­pre­ta­cją, z tym, co z wier­szy wy­cią­ga­my, uzna­je­my za ważne i usta­wia­my w ja­kimś spój­nym sze­re­gu.

Czy jed­nak tak sztyw­ne dzie­le­nie na try­lo­gie nie jest przy­pad­kiem dla tej hi­sto­rii ogra­ni­czające? Try­lo­gia em­pi­rycz­na w moim prze­ko­na­niu robi wrażenie nie­mal tożsamej z re­la­cyjną”. Re­la­cja względem kogoś/czegoś i z kimś/czymś jest wszak doświad­cze­niem ele­men­tar­nym, po­dob­nie fakt, że każdy wiersz po­cho­dzi z re­la­cji do ja­kiejś em­pi­rii, wy­da­je się oczy­wi­sty. A może pana re­la­cje z wier­sza­mi i do wier­szy zmie­niły się aż tak bar­dzo?

Och, jak Pani pyta o „sztyw­ne dzie­le­nie”, to Pani nie pyta, a się kry­tycz­nie na­sta­wia, a ja nie je­stem w na­stro­ju szcze­gól­nie kry­tycz­nym, zwłasz­cza, że to dzie­le­nie wcale sztyw­nym mi się nie wy­da­je, a po­rząd­ku­ją­cym, czyli ela­stycz­nym. Nie wiem, czy wy­pa­da mi wy­ja­śniać de­cy­zje re­dak­to­rów tego zbio­ru, które zresz­tą oni sami wy­ja­śnia­ją w po­sło­wiu. In­tu­icja pod­po­wia­da Pani, że mię­dzy em­pi­rią a re­la­cyj­no­ścią za­cho­dzi ja­kieś gra­ni­czą­ce z toż­sa­mo­ścią po­do­bień­stwo? Zgoda, to nie jest po­dział roz­łącz­ny; to taki po­dział, dzię­ki któ­re­mu jedna try­lo­gia na­kła­da się czę­ścio­wo na drugą, jedna dru­giej nie wy­klu­cza. Ale OK, od­po­wiem kon­kret­niej. Re­la­cyj­ność wier­szy z ostat­nich tomów ro­zu­miem ina­czej niż Pani, nie jako zwią­zek z em­pi­rią, a jako tych wier­szy wię­zio­twór­cze dzia­ła­nie. Te ostat­nie wier­sze są bo­wiem wła­śnie takie – wię­zio­twór­cze, nawet wtedy, kiedy mówią o ro­ze­rwa­niu więzi. To nie jest re­la­cja ze świa­tem ze­wnętrz­nym, ale z dru­gim albo z drugą, z innym albo z inną. To usta­wia te wier­sze w per­spek­ty­wie nie po­znaw­czej, a dia­lo­go­wej. Nie ob­ser­wa­cja, a in­te­rak­cja. Nie „to”, a „Ty”. W roz­mo­wie na po­dob­ny temat z Do­ro­tą Gacek przy­wo­ła­łem Pla­to­na, który chciał, wia­do­mo, usu­nąć po­etów z re­pu­bli­ki, bo mo­no­lo­gi­zu­ją i nie na­da­ją się do bu­do­wa­nia wspól­no­ty. Otóż z Pla­to­nem pro­wa­dzę spór, bo moje ro­zu­mie­nie po­ezji jest na an­ty­po­dach tego, jak po­ezję ro­zu­mie ten Grek. Dla mnie po­ezja jest prze­ci­wień­stwem mo­no­lo­gu, za­wsze ku komuś się kie­ru­je. W ję­zy­ku, w tym na­szym pod­sta­wo­wym su­row­cu, nie ma przed­mio­tów, w ję­zy­ku jest Inny. W me­cha­nizm ję­zy­ka, w jego pod­sta­wo­wą za­sa­dę, wpi­sa­ny jest Inny. Dla­te­go mówić, a tym bar­dziej pisać wier­sze, to two­rzyć więzi.

Dla mnie poezja jest przeciwieństwem monologu, zawsze ku komuś się kieruje

Czy dobór wier­szy do­ko­na­ny przez wrocławski tan­dem kry­tycz­ny czymś pana za­sko­czył? A może zrobiły to same wier­sze? W jed­nej z przy­to­czo­nych w tomie wy­po­wie­dzi mówił pan o tym­cza­so­wości wier­sza w kon­tekście świa­dec­twa swo­je­go czasu. Jakie jest pana do­świad­cze­nie: upływ czasu po­ma­ga od­kry­wać zna­cze­nia, czy może bar­dziej je za­cie­ra?

Jasne, że za­sko­czył. Tak bar­dzo, że nawet tę książ­kę prze­czy­ta­łem. Marta z Paw­łem pro­wa­dzą bar­dzo kon­se­kwent­ną opo­wieść o moim pi­sa­niu – nie jest to w żad­nej mie­rze opo­wieść ca­ło­ścio­wa, pod­su­mo­wu­ją­ca czy nawet re­pre­zen­ta­tyw­na. To jedna z moż­li­wych tras – być może naj­cie­kaw­sza, być może naj­mniej oczy­wi­sta, tego nie wiem. Wiem, że Paweł z Martą wie­dzie­li, co robią, kiedy do­ko­ny­wa­li ta­kie­go, a nie in­ne­go wy­bo­ru. Dzię­ki temu po­ja­wi­ło się kilka utwo­rów mniej, po­wiedz­my, do­strze­gal­nych, ta­kich tro­chę osie­ro­co­nych, które teraz, w nowym kon­tek­ście na­bie­ra­ją świe­żych zna­czeń. A zna­cze­nia, o które Pani pyta, po la­tach się od­kry­wa­ją i za­cie­ra­ją, za­cie­ra­ją i od­kry­wa­ją. Te dwa pro­ce­sy są prze­cież po­wią­za­ne: gdy giną z pola wi­dze­nia pewne sensy i od­nie­sie­nia, na ich miej­sce wcho­dzą nowe, cza­sem cie­kaw­sze i bo­gat­sze. Nie za bar­dzo lubię ar­gu­men­ta­cję przez ana­lo­gię, ale tu sobie na nią po­zwo­lę: wier­sze, któ­rych alu­zje stają się z cza­sem nie­czy­tel­ne, są jak Wenus z Milo, któ­rej bra­ku­je ra­mion, albo Nike z Sa­mo­tra­ki, ze skrzy­dła­mi, ale bez głowy. Z cza­sem wiele zna­czeń ginie, ale miej­sca po nich mogą cie­ka­wie re­zo­no­wać.

Marta Ko­ron­kie­wicz pod­kreśla nie­nor­ma­tyw­ność pod­mio­tu, sta­wiając na jego ro­man­so­wy i ero­tycz­ny cha­rak­ter. Za­sta­na­wiam się, czy to może być dla tego pod­mio­tu krzywdzące? Czy jako autor, a więc pierw­szy i ostat­ni czy­tel­nik własnych wier­szy, czuje Pan, że ten pod­miot jest nie­nor­ma­tyw­ny?

Nie­nor­ma­tyw­ność jako krzyw­da? Pro­szę Pani, ja sobie nie wy­obra­żam więk­szej po­chwa­ły niż takie słowa. Po­ezja z de­fi­ni­cji, gdyby taką miała, jest nie­nor­ma­tyw­na, bo wiersz sam dla sie­bie jest normą, jed­no­ra­zo­wą, do­raź­ną, oka­zjo­nal­ną. I żad­nych ze­wnętrz­nych norm nie ak­cep­tu­je. Do­me­ną wier­sza jest forma, nie norma. A jeśli wiersz jest nie­nor­ma­tyw­ny, to nie­nor­ma­tyw­ny musi być też jego pod­miot. Ta nie­nor­ma­tyw­ność, jak ja ją ro­zu­miem, może się w ero­ty­zmie naj­peł­niej ujaw­niać, ale prze­cież nie tylko w nim. Ero­ty­ka, zgoda, w ostat­nich moich książ­kach jest ich siłą na­pę­do­wą. To ich skóra i trze­wia, i stos pa­cie­rzo­wy. Ale obok niej, albo z nią sple­cio­ne, są też inne wątki. Jeśli kry­ty­cy sta­wia­ją na ero­ty­kę, to ja się im nie dzi­wię. Te inne wątki są bo­wiem nie­roz­łącz­ne od ero­ty­ki, bo jak odłą­czyć od ero­ty­ki taką na przy­kład wpi­sa­ną w język re­flek­sję nad cza­sem, albo pa­trze­nie w oczy śmier­ci, albo od­kry­wa­nie w sobie (o czym tak czuj­nie pi­sa­ła Marta) osie­ro­ce­nia, albo po­czu­cie alie­nu­ją­ce­go mi się świa­ta, albo ob­ra­zy dzie­cię­cej nie­win­no­ści, pod­szy­te jed­nak cie­ka­wo­ścią ciała, tak szyb­ko i tak głę­bo­ko się zmie­nia­ją­ce­go, albo re­la­cje z matką, głów­nie już zresz­tą wspo­mnie­nio­we, a więc i zmi­to­lo­gi­zo­wa­ne, czy wresz­cie, last but not least, chło­pac­ką przy­jaźń w kra­inie mo­ty­li? Ero­tyzm ni­cze­go nie za­wę­ża, prze­ciw­nie: od­sła­nia nie­ob­ję­te okiem prze­strze­nie.

Pisze pan: prze­strzeń [] jak język ak­cy­den­tal­na, płynna i nie­trwała, pod­kreśla się tu wiarę w nie­wy­rażalność. Jed­no­cześnie de­kla­ru­je Pan przy­wiązanie do ana­li­tycz­nej szkoły myślenia o języku z jej em­ble­ma­tycz­nym prze­ko­na­niem, że wiele pro­blemów me­ta­fi­zycz­nych to tak na­prawdę pro­ble­my na­tu­ry języ­ko­wej,  znana jest także pańska formułsłowo jest gościnne. Na ile takie doświad­cze­nie języka wy­twa­rzającego re­je­stry me­ta­fi­zy­ki było (a może wciąż jest) dla Pana jako au­to­ra kon­sty­tu­tyw­ne? Niewątpli­wie widać w Pańskim pi­sa­niu ślady ta­kie­go myślenia, jed­nak czy jest ono osta­teczną sankcją?

Do­świad­cze­nie ję­zy­ka jest dla mnie, jako pi­szą­ce­go, kon­sty­tu­tyw­ne. Ko­niec krop­ka. Bez tego do­świad­cze­nia nie po­wsta­nie żaden wiersz. To do­świad­cze­nie jest czymś wie­lo­wąt­ko­wym: może być roz­po­zna­niem roz­zie­wu mię­dzy sło­wem a tym, co po­za­słow­ne i przed­słow­ne. Może być do­świad­cze­niem za­cie­ra­nia się róż­ni­cy mię­dzy ję­zy­kiem a rze­czy­wi­sto­ścią. Albo do­strze­że­niem, że język bu­du­je nam wła­sną rze­czy­wi­stość. Może być od­kry­ciem, że za pa­ra­wa­nem słów kryje się pust­ka, mil­czą­ca, nie­ru­cho­ma i błę­kit­na. Albo prze­ciw­nie,  że żyć to mówić; że słowo spro­wa­dza nas na świat i nik­nąc ten świat nam za­bie­ra. Że mó­wiąc, po­wo­łu­je­my do życia, albo też, pa­ra­dok­sal­nie, przy­po­mi­na­my o za­sad­ni­czej, „bez­do­peł­nie­nio­wej” nie­obec­no­ści. Jeśli wiersz ma ja­ką­kol­wiek osta­tecz­ną sank­cję, to jest nią język. Je­dy­ne two­rzy­wo i pod­sta­wo­wa treść wier­sza. Co po­wie­dziaw­szy, do­po­wiem, na­wią­zu­jąc do po­przed­nie­go py­ta­nia. Od ja­kie­goś czasu nie in­te­re­su­ją mnie wier­sze, które nie zmu­sza­ją mnie do ry­zy­kow­nych eks­plo­ra­cji wła­sne­go życia. Im bar­dziej wiersz, roz­wi­ja­jąc się, pro­wa­dzi mnie do cze­goś — w moim życiu, w mojej wy­obraź­ni czy w mojej pa­mię­ci — co wo­la­łem trzy­mać w ukry­ciu, albo czego nie byłem świa­dom, tym bar­dziej się uwia­ry­gad­nia. Do­brze, jeśli u pod­sta­wy wier­sza leży go­to­wość do pod­ję­cia ry­zy­ka, do, jeśli trze­ba, au­to­kom­pro­mi­ta­cji, do od­rzu­ce­nia wsty­du. Ta wę­drów­ka ku tłu­mio­nym, cza­sem nie­wy­god­nym ob­sza­rom mo­je­go do­świad­cze­nia jest punk­tem wyj­ścia wielu wier­szy, ich pier­wot­nym im­pul­sem, ale oczy­wi­ście nie musi być ich te­ma­tem wi­docz­nym na po­wierzch­ni.

Wiersz to pro­ces i re­zul­tat jed­no­cześnie. Jed­nak nie tylko wiersz ma swoje prawa, swoje żądania ma je również (może je mieć) autor/mówca, jak­kol­wiek go na­zy­wać. Czego zatem Jerzy Jar­nie­wicz jako autor żąda od swo­ich wier­szy? Do czego rości sobie prawo, którego nie może zabrać żaden wiersz?

Żad­nych żądań nie mam. Ni­cze­go od wier­sza nie żądam. Jeśli wiersz jest, jeśli już zo­stał na­pi­sa­ny, mie­ści się w sfe­rze poza wszel­ki­mi żą­da­nia­mi. Pi­sząc wiersz, sam po­zba­wiam się wszel­kich praw, wy­ra­żam go­to­wość zo­sta­nia bez­pań­stwow­cem. Żadne prawo mnie już nie chro­ni, żaden pasz­port mi nie po­mo­że. Jeśli po­wie­dzia­łem, że wiersz ma swoje prawa i żą­da­nia, mó­wi­łem o czymś, co jest do­brze znane każ­de­mu pi­szą­ce­mu: osta­tecz­ny kształt wier­sza, a to zna­czy także: jego sens, nie za­le­ży od na­szych in­ten­cji. Wiersz staje się wier­szem, kiedy na­szym in­ten­cjom umyka, kiedy wy­ry­wa się spod na­szych praw. Pi­sząc nawet naj­bar­dziej au­to­bio­gra­ficz­ny wiersz, re­zy­gnu­ję z wła­snej toż­sa­mo­ści, staję się na mo­ment i w pew­nym, nie­moż­li­wym do okre­śle­nia za­kre­sie, kimś innym.

Wiersz staje się wierszem, kiedy naszym intencjom umyka, kiedy wyrywa się spod naszych praw

Nie mogę nie za­py­tać o wiersz Aniołowie goszczą w jed­nej z dziel­nic mia­sta. Za­my­ka on w tomie try­lo­gię re­la­cyjną”, zatem prz­yn­ajmniej teo­re­tycz­nie i ufając jed­nak kon­cep­cji re­dak­tor­skiej   otrzy­mu­je­my dowód na wspo­mnianą nie­nor­ma­tyw­ność. Ale czy na pewno?

Wiersz jako dowód na co­kol­wiek? Nie chciał­bym, aby wiersz, a zwłasz­cza ten wiersz, był do­wo­dem w ja­kim­kol­wiek wy­wo­dzie, pro­ce­sie czy śledz­twie. Zresz­tą, ufam mu, temu wier­szo­wi, i wiem, że się do tej roli spro­wa­dzić nie da. Punk­tem wyj­ścia tego wier­sza jest fraza z Listu do He­braj­czy­ków (Hbr 13,2) jedna z naj­pięk­niej­szych, jakie znam. Widzi więc Pani, że moja nie­nor­ma­tyw­ność za­ko­rze­nia się w nie byle jakim tek­ście, bo w Bi­blii, która jest prze­cież wi­do­wi­sko­wą pa­ra­dą nie­nor­ma­tyw­no­ści. Za­pro­si­łem do tego wier­sza anio­ły, czyli isto­ty, jak może nie­któ­rzy jesz­cze pa­mię­ta­ją, bez­pł­cio­we. I dałem im, tym moim nie­biań­skim go­ściom, dar, jaki im nie zo­stał dany, a jakim my mo­że­my się cie­szyć: płcio­wość. Moi anio­ło­wie są isto­ta­mi, do pew­ne­go mo­men­tu, cie­le­sny­mi. Lubię sobie wy­obra­żać, że ko­bie­ty i męż­czyź­ni, któ­rych w życiu szczę­śli­wie spo­tka­łem, któ­rzy u mnie go­ści­li i mnie sobą kar­mi­li, bez któ­rych nie roz­ma­wiał­bym z Panią, ani nie był­bym tym, kim je­stem, ani nie był­bym z tymi, z kim je­stem, byli anio­ła­mi. Wy­szli jed­nak z ciał, ode­szli. Chciał­bym ich po­now­nie, po­wtór­nie, póki to moż­li­we, cia­łem go­ścić.

Na okładce w krótkim biogra­mie czy­ta­my: poeta, kry­tyk li­te­rac­ki, tłumacz. Czy to właściwa ko­lej­ność? Czy tłuma­cze­nie rze­czy­wiście znaj­du­je się u Pana na samym końcu w hie­rar­chii li­te­rac­kich ak­tyw­ności? A może działania kry­tycz­ne i trans­la­tor­skie są jed­nym, tylko przyj­mują różne formy wy­ra­zu?

Ja się w żad­nej ko­lej­no­ści nie widzę. Ge­ne­ral­nie, nie lubię wi­dzieć w ko­lej­no­ści. Ko­lej­ność ko­ja­rzy mi się z przy­chod­nią le­kar­ską albo z ogon­kiem po pącz­ki w tłu­sty czwar­tek na Gór­czew­skiej. Wolę wi­dze­nie jed­no­cze­sne, w któ­rym rze­czy się na sie­bie na­kła­da­ją, a nie usta­wia­ją w ar­mij­nym or­dyn­ku. Tak więc na Pani py­ta­nie, czy dzia­ła­nia kry­tycz­ne i trans­la­tor­skie są jed­nym, od­po­wia­dam, w za­sa­dzie bez na­my­słu, że tak. Są cho­ler­nie różne, ale w grun­cie rze­czy są, bo muszą być, tym samym.

Jerzy Jarniewicz
„Sankcje", Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2018.

Oli­wia Bet­cher
za­ło­ży­ciel­ka fun­da­cji Lek­sem. Re­cen­zent­ka, tłu­macz­ka, au­tor­ka tomu "Poza" (2015), tre­ner umie­jęt­no­ści ję­zy­ko­wych.

Jerzy Jarniewicz
„Sankcje", Biuro Literackie, Stronie Śląskie 2018.

POPRZEDNI

rozmowa  

Ujść w szumie

— Łukasz Żurek, Paulina Chorzewska

NASTĘPNY

recenzja  

Zbliżenia na sny

— Emilia Gałczyńska